Czy zauważyli Państwo, jak się wyświechtały porównania dzisiejszych czasów do „Titanica”? Wręcz spowszedniały, a w konsekwencji trafiły na półkę z ramotami traktowanymi niczym „bajka o żelaznym wilku”. Czasami mam wrażenie, że bliższe realności są literackie powieści o baronie Münchhausenie, czy te jeszcze bardziej anachroniczno-komiksowe o niejakim Captain America.
Katalog tego, co „nie traktujemy poważnie” jest całkiem spory. Pewnie należałoby zacząć od piekła i nie zapomnieć też o Sądzie Ostatecznym. No, ale to najcięższy kaliber. Są rzeczy i sprawy powszednie, a jednocześnie egzystencjalnie istotne, które permanentnie lekceważymy. Na przykład to, że „najbardziej ulubiony na świecie” napój gazowany powinien być używany raczej do odrdzewiania rur, a nie do popijanie nim pizzy (skądinąd w tym zestawieniu doskonałego stymulatora otyłości). Wzruszamy ramionami, gdy mówią nam o masońskim planie na podbój świata i śmiejemy się z ludzi przejętych likwidacją polskich kopalń. Za durniów mamy tych, którzy ostrzegają przed banderowską świadomością Ukraińców, a za reakcyjnych szkodników osoby protestujące przeciwko zabijaniu dzieci poczętych. I zupełnie, ale to zupełnie nie rozumiemy czym dla kraju jest „demografia”. Nie dociera do nas skwirczenie skóry powoli gotowanej żaby…
Co do „niezatapialnego” transatlantyku, to jednym z potocznych skojarzeń jest to, „że orkiestra grała tam do końca”. I jeżeli to nawet tylko legenda – skądinąd podbudowana słynnym filmem z 1997 r. – dostaliśmy w efekcie globalną (sic!) metaforę współczesności, realnej aż do najprawdziwszego końca. I tego właśnie doświadczamy. Chodzi o to, że – chcemy czy nie – jesteśmy na pokładzie tego państwowego korabu, który w swym złym kursie nawet jeszcze przyspiesza. Warto w tym akapicie rozumieć, że koniec, to nic innego jak śmierć.
Wesprzyj nas już teraz!
Na prawdziwym Titanicu było kilkunastu naszych rodaków. Przeżył tylko jeden – Jakob Birnbaum – szef firmy, która zajmowała się handlem kamieniami szlachetnymi (taka ciekawostka). Innych pochłonął ocean, m.in. ks. Józefa Montwiłła z Suwalszczyzny, który oddał komuś swe miejsce w łodzi. Jak najbardziej prawdziwym okrętem Rzeczpospolita płynie wciąż blisko 40 mln ludzi. Zmieniające się rządy wymiennie oskarżają się o zły kurs, używając do tego porównań właśnie z Titanicem. A państwo-okręt i tak płynie dalej jak dotąd. Jednocześnie ci ze sterówki nie chcą zobaczyć, że „pasażerów” im ubywa i wedle wiarygodnych prognoz katastrofa demograficzna może wyprzedzić tę obrazowaną zderzeniem z górą lodową.
I tutaj jest miejsce, by odnieść się do imigrantów (legalnych, „nachodźczych” i relokowanych). Ponad dekadę temu Komitet Badania nad Migracjami Polskiej Akademii Nauk (jest coś takiego, a jakże!), w swym biuletynie pisał, że można zapobiec „negatywnym tendencjom demograficznym”, ale państwo polskie musiałoby corocznie sprowadzać po 100 tys. migrantów. Naukowcy z PAN wyciągnęli z tego wnioski, a to takie, „że w 2050 r. stanowiliby oni [imigranci] 45 proc. ludności Polski w wieku produkcyjnym”. Ot, i mamy już datę narodowego pójścia na dno.
Oczywiście, ten koniec – choć zaplanowany (zgadnij przez kogo), to „obowiązkowy” nie jest. Formalnie nikt nas nie może zmusić, abyśmy kupili bilet na ten rejs. Wiem, są wśród nas tacy, którzy nie tak dawno wykorzystali wszelkie układy i koneksje, aby w pierwszej kolejności przyjąć preparat zwany szczepionką. Oni to nawet przepłacą, byle popłynąć i przy okazji zrobią sobie zdjęcie z orkiestrą. A my, kiedy już im pomachamy chusteczką z nabrzeża, to weźmy się za „budowanie arki przed potopem”. Puentując w duchu towarzyszącej temu tekstowi metafory z Titanicem, wiemy, że każdy statek (również kraj) ma szalupy ratunkowe, z czego nasz naród korzystał już nie raz w swoich dziejach. To znaczy – stosował takie rozwiązania (dzisiaj nazwalibyśmy je poza systemowymi), które pozwalały przetrwać biologicznie i dalej istnieć zgodnie ze swoim genotypem cywilizacyjnym. Trzeciej drogi nie ma.
Tomasz A. Żak