Czy ktoś jeszcze pamięta, że „panie lekkich obyczajów” nazywano kiedyś „ulicznicami”? Swoją drogą, jakże grzecznie acz jak najbardziej eufemistycznie określano płatną niemoralność… Od tamtej pory prostytucja nie tylko wyszła z dzielnic „czerwonych latarń”, ale zdaje się sprawować rząd dusz w mediach głównego nurtu i pałacach stojących przy głównych ulicach. A jakby tego było mało, to w czas kanikuły polskie miasta fundują sobie jeszcze festiwale teatrów ulicznych.
Teatrum uliczne to nic nowego. Początki takiej formuły uprawiania sztuki odnajdziemy już w czasach starożytnych, a Średniowiecze zdefiniowało to w bardzo konkretnych rodzajach kontaktu artystycznego z odbiorcami. Dla teatru europejskiego, teatru naszego kręgu cywilizacyjnego, te formy ekspresji swój początek biorą z obrzędowości chrześcijańskiej, z kultu religijnego. Takimi są widowiska pasyjne, jasełka, czy liturgie procesyjne (np. Boże Ciało, Droga Krzyżowa), które same w sobie zawierają wszystkie elementy definiujące teatr tak, jak go rozumiemy. Oczywiście, tym kulturowym artefaktom towarzyszy bardzo konkretna intencja, czyli uwielbienie Pana Boga.
Wraz z „uczłowieczaniem” sacrum w sztuce – co równa się apologizowaniu profanum – zaczęło się odchodzenia od Stwórcy, a w konsekwencji również od wiary. Niejako po drodze uteatralizowane działania uliczne (szerzej: plenerowe) zaczęły być używane do światopoglądowej indoktrynacji. Współczesnym prekursorem takiego teatru był niemiecki reżyser o przekonaniach komunistycznych -Erwin Piscator, skądinąd uważany przez marksistów za twórcę teatru politycznego. To on w latach 20-tych ub. wieku w Berlinie, wraz ze swoim „Proletarisches Theater” tworzył tzw. czerwone rewie oraz „teatralnie” wyprowadzał widzów na ulice. Podobnie rewolucyjną ideologiczną role odgrywał w Rosji bolszewickiej Wsiewołod Meyerhold, reżyser wykorzystujący w swych agitacyjno-propagandowych spektaklach m.in. techniki cyrkowe oraz konwencję farsy.
Wesprzyj nas już teraz!
Odrobina historii sztuki, historii teatru jest potrzebna, aby rozumieć to, co obecnie nas doświadcza na placach i ulicach bardzo wielu miast i miasteczek. Ta wiedza uświadamia, że mamy do czynienia z kolejnym postbolszewickim wzmożeniem, ale tym razem to nie proletariat jest podmiotowy dla agitki ubranej w artystyczną formułę teatru ulicznego. Bardzo celnie opisał obecną grupę docelową dla tej antysztuki dziennikarz z Tarnowa, gdzie miało miejsce kilka odsłon krakowskiego Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Ulicznych: „Bywalcy klubów dla homoseksualistów i „sado-maso” mogli się czuć usatysfakcjonowani”. Rzecz w tym, że o ile na tego typu prezentacje, odbywające się w zdobytych przez marksistów instytucjach kultury, chodzi wiadomy i jakże ograniczony elektorat, to na ulicy oferta jest ogólnodostępna, również dla dzieci, które w letniej piknikowej atmosferze wybiorą się z rodzicami na spacer. Dodajmy, że pokazy tych, jakże bardzo odległych od sztuki teatru „dziwadeł”, odbywają się w najatrakcyjniejszych lokalizacjach, najczęściej na starówkach, no i – rzecz jasna – za publiczne pieniądze lokalnych samorządów. Przytoczona tarnowska relacja kończy się taką oto puentą: „Otwartym pozostaje pytanie, jak rodzice wyjaśnią swoim dzieciom to, co zobaczyły. Bo tego nie da się „odzobaczyć”.
Dobrze pamiętam jak rodził się teatr uliczny w naszym kraju. Te czterdzieści lat temu, po stanie wojennym, to właśnie ulica (obok kościelnej kruchty) była miejscem, gdzie występował niezależny teatr. Wiele zespołów z cenzorskim zakazem prezentacji swych przedstawień wręcz przekwalifikowało się na działania uliczne. Tak narodził się fenomen festiwalu w Jeleniej Górze. Niestety, już po kilku latach, to co było wyjątkowo twórcze formalnie i nasycone tęsknioną przez publiczność treścią, zaczęło być zatruwane przez teatry zapraszane z tzw. Zachodu i ich światopogląd. Odtąd występy miały się „sprzedawać”, być atrakcyjne, być „radosną” wizytówką takiej czy innej miejscowości. A więc zero kontrowersji, a zamiast tego akrobacje, clownady i parady. Następnym etapem było uzależnienie tej oferty od systemu dotacji i zamówień, który – co dobrze wiemy – poprzez działania artystyczne promuje obowiązujący neomarksizm. Jest więc dokładnie jak sto lat temu w Moskwie czy w Berlinie.
Tomasz A. Żak