W tradycji wsi polskiej powiedzenie: „iść za stodołę”, było jednoznaczne. Zresztą, każdy dobrze wie, że to co zbędne lub chore powinno być z organizmu usuwane, a szczególnie wszelkie toksyny. Podobnie jest z organizmem, jakim jest społeczeństwo. Władysław Reymont dobrze to rozumiał, puentując swą ponadczasową powieść „Chłopi” wywiezieniem Jagny poza granice wsi, i to na prawdziwej, acz literacko symbolicznej kupie gnoju. Tubylcza marksistowska kultura odwraca ten naturalny porządek świata i „gnój” tonami dostarcza do polskich wsi i miast, a ponadto – zgodnie z rozkazem – importuje. Kiedyś bolszewicy odchodami zawalali kościoły, robiąc z nich stajnie i obory, a dzisiejsze „odświeżone” Jagny swoją cuchnącą ofertę wywalają na deski teatrów i na podłogi w publicznych galeriach sztuki.
Tak sobie na wstępie złośliwie myślę, że wchodzenie w Nowy Rok ma istotną ideologiczną ułomność z punktu widzenia kulturowej rewolucji. Otóż nadchodzące kolejne 365 dni są rodzaju męskiego (Nowy Rok). Biorąc na poważnie jakże istotny element praktyki spiskowej, jakim jest feminizacja języka, oni powinni zadbać o te wszystkie „widzki” oraz „gościnie”, używając nazwy: „Nowa Roka”… Jakby to głupio nie brzmiało, właśnie w ten sposób (i jeszcze gorzej) jesteśmy indoktrynowani przez współczesną sztukę. Swoją ścieżką, takie określenie sztuki, że jest współczesna, stało się już – niestety – pejoratywne.
Na przykład w teatrach o nazwie „współczesny” widać to bardzo dobrze. Warszawa proponuje to, co tamtejsze „słoiki” mogą zaadoptować swym rozumem, czyli farsy. Pod Wawelem także nie wychodzą poza rechot i to zgodny z edukacyjnymi trendami Pani Ministry, a więc mamy spektakle „Seks po krakosku” albo „Pojebajka”. W Szczecinie proponują premierę sylwestrową „Na rauszu” (ma być śmiesznie), a we Wrocławiu znajdziemy tych trendów podsumowanie w przedświątecznej premierze „Dramat rodzaju męskiego”. Taka to ichnia „współczesna” ekshibicja…
Wesprzyj nas już teraz!
W galeriach i muzeach, które używają tego kierunkowego przymiotnika – „współczesne”, też jest się czego bać. W stolicy wytatuowany niedoszły prawnik proponuje „Portrety Zwierząt”, co jest konsekwencją jego dekonstrukcyjnej ideologii „edukacji równościowej i ekologicznej” oraz zaangażowania w akcje charytatywne „wspierające zarówno osoby, jak i zwierzęta”. W osławionym krakowskim Bunkrze Sztuki mamy „cóś” pt. „Ty idź żebrać, a my cię wylansujemy”, autorstwa trojga plastyków działających jako „Stacja Pi.Stacja”. Przesłanie jest prościutkie: „Cokolwiek się zdarzy, zdarzy się. Albo nic się nie zdarzy. Możemy po prostu siedzieć i nic nie robić. Nie ma znaczenia, czy nazwiemy to siedzenie siedzeniem, czy sztuką”. We Wrocławiu, w tamtejszym BWA, nowoczesności jest tyle, na ile wystarczy prądu w bateriach eksponowanych „dzieł” niejakiej Kasi Fudakowski (sic – tak się każe nazywać), bowiem jej (a może jego?) instalacyjne niby-rzeźby pt. „Wystawa limitowana” są „zaprogramowane i uzależnione od poboru energii”. Oryginalne, prawda? A teraz Katowice, gdzie w galerii Sztuki Współczesnej doświadczyć można „Sensorium – interdyscyplinarnego projektu o zmysłach dla dzieci i rodziców”. Ta zbiorowa instalacja, jak deklarują „twórcy”, ma być „polem do swobodnej eksploracji, doświadczania sztuki wszystkimi zmysłami. Dzieci i rodzice będą mogli ich dotykać, słuchać, wąchać”. Gdyby ktoś miał problem ze swoimi zmysłami, to Galeria proponuje „działania towarzyszące: warsztaty i akcje artystyczne realizowane przez zaproszone artystki/-ów i edukatorki/-ów sztuki”.
Uwierzcie Państwo, że tak moglibyśmy długo, bowiem za ich „stodołą” są całe hektary tego badziewia (marsz na instytucje nie ma granic). Fakt – wtórne to i intelektualnie słabiutkie, ale tym bardziej na potęgę promowane i bardzo zaraźliwe, gdy trafi na ignorancję, naiwność i zdewiowane psychiki. Salonowi (czytaj: systemowi) propagandziści za pierwszej komuny wychwalali socrealizm, a dzisiejsi cmokają na widok wszelkiego robactwa serwowanego w menu „oferty kulturalnej”. Większość cmokierów to tzw. pożyteczni idioci. Jest w tym gronie i paru cynicznych zaprzańców, którzy łudzą się, że cały ten chłam, to dla proli (jak u Orwella), a oni dostaną zupełnie inne „papu”.
Podsumowując: to, co niegdyś w teatrach było marginesem kultury wyższej; to, co nazywano „rozrywką bulwarową”, „sztuką dla plebsu”, dzisiaj jest podstawą oferty także na scenach „narodowych”. Ów „bulwar”, owe „teatrzyki czerwonych latarń”, to w większości „gender dla ubogich” lub popłuczynowe farsowe anglosaskie formaty. W plastyce natomiast oferta rzadko wychodzi poza poetykę „świerszczyków” lub „ekologizmów” i formę definiowaną ekspresją „wychodkową”. Bardzo to wszystko podobne do tego, co III Rzesza proponowała polskim podludziom w ramach działalności kulturalnej dedykowanej dla landu o nazwie Generalgouvernement.
Tomasz A. Żak