20 lutego 2024

Zakaz „mowy nienawiści”, czyli o utracie instynktu samozachowawczego

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Głównym zagrożeniem wynikającym z zapowiadanej przez nową władzę penalizacji „mowy nienawiści ze względu na orientację seksualną” nie jest ograniczenie wolności słowa, lecz pozbawienie społeczeństwa komunikacyjnych bezpieczników, pozwalającej utrzymać kulturową domyślność heteroseksualizmu u przyszłych pokoleń.

Powstanie konceptu „mowy nienawiści” jest prostym efektem realizacji podstawowych pryncypiów ustrojowych demokracji liberalnej. Deklaratywnie chodzi o narzędzie pomagające chronić mniejszości społeczne, tak by demokratyczna większość ze względu na swoją przewagę, nie mogła uczynić im krzywdy. Chodzi oczywiście o coś więcej niż zwykłe zapewnienie bezpieczeństwa i respektowanie ich praw – członkowie mniejszości chronieni są bowiem jako istoty ludzkie i obywatele na ten sam sposób co reszta społeczeństwa; chodzi więc o ochronę dodatkową, profilaktyczną – udaremnianie potencjalnych negatywnych odruchów społecznych względem tych mniejszości, ze względu na ich cechy charakterystyczne.

Podstawowym błędem tego rozwiązania jest fakt, iż z góry zakłada się tu niesłuszność, szkodliwość czy naganność moralną tego typu odruchów. Liberalna koncentracja (fiksacja) na dobru jednostki z pominięciem wspólnoty wyklucza myśl, że takie rozpowszechnione w społeczeństwie reakcje w pewnych rozsądnych granicach mogą pełnić jakąś istotną funkcję dla dobra ogółu. W przypadku homoseksualizmu mamy do czynienia z korzyścią dosyć oczywistą – powstrzymaniem przed uznaniem tej przypadłości za pożądaną normę, co utrudnia ich kulturowe rozprzestrzenianie się, głównie poprzez wpływanie na przebieg rozwoju psychoseksualnego młodych ludzi.

Wesprzyj nas już teraz!

Powszechne przekonanie o usytuowaniu tych zjawisk „poza normą” nie utrzymuje się jednak samo przez się; niezbędne jest ku temu powtarzanie określonych komunikatów, np. stwierdzeń, że mamy do czynienia z rodzajem dewiacji, opowiadaniem żartów, niezbyt poważnym traktowaniem czy nawet stosowaniem pejoratywnych określeń – i wszystkie te normotwórcze akty komunikacji mogą zostać uznane (wbrew naiwnym głosom uspokajaczy, że chodzi jedynie o podżeganie do mordu etc.) za szerzenie i propagowanie nienawiści. I nawet jeżeli ze stosunkowo błahych powodów do zbyt częstych skazań dochodzić nie będzie, zadziała efekt autocenzury – uznanie za przestępstwo konkretnego działania może bowiem zależeć od prywatnych przekonań sędziego, gdyż na to pozwala nieostrość pojęcia „mowy nienawiści”.

Zaprzestanie posługiwania się komunikatami podtrzymującymi przekonanie, że właściwą normą seksualną jest heteroseksualizm, a o płci decydują chromosomy i jej rola rozrodcza – siłą rzeczy musi przynieść wielowymiarowe negatywne konsekwencje. Warto więc spojrzeć na sprawę zarówno z czysto społecznego, jak i religijnego punktu widzenia i odnotować, że obie te perspektywy wiodą do zbliżonych wniosków.

Konsekwencje społeczne

Świat nauki zawsze był poddany istotnej presji ze strony panujących ideologii, zwłaszcza w punktach, w których badawcze ustalenia mogły wejść w kolizję z głoszonymi przez nie zasadami. Zazwyczaj dotyczyło to nauk społecznych i humanistycznych, nierzadko dotykało również tych klinicznych, i z tym właśnie przypadkiem mamy do czynienia dzisiaj. Wolność badań w tym względzie jest mocno skrępowana wspomnianą wcześniej demoliberalną zasadą specjalnej ochrony mniejszości. Jeżeli otrzymane wyniki badań lub konstruowane teorie naukowe nie będą szły w sukurs specjalnej ochronie mniejszości, rzucając na nie mniej przychylne światło, ideologia warstw panujących na różne sposoby będzie je zwalczać, jako politycznie delegitymizujące sens sprawowanej przez nie władzy. Z tej przyczyny trudno dziś doszukać się wiarygodnych informacji na temat homo- i biseksualizmu. Groźba utraty pracy, społeczna infamia, „śmierć medialna”, ataki aktywistów LGBT… te wszystkie czynniki muszą wpływać zniekształcająco na współczesny stan wiedzy akademickiej o ludzkiej płciowości i seksualności.

Nie możemy bowiem mówić o wiarygodności dzisiejszego konsensusu naukowego w sytuacji, w której publikowanie prac badawczych potwierdzających wartości demoliberalne jest premiowane (uznanie, prestiż, pieniądze), a odmienne od nich może ściągnąć na autora poważne niebezpieczeństwo. Możemy jednak bazować na różnych obserwacjach z czasów, gdy przedmiot badań nie stanowił obiektu tak daleko idącego upolitycznienia.

Wiemy, że seksualność człowieka nie jest uwarunkowana wyłącznie genetycznie (geny tworzą większy lub mniejszy potencjał dla określonej orientacji seksualnej u danej jednostki), a niebagatelny wpływ na jej kształtowanie posiadają indywidualne doświadczenia – zwłaszcza w okresie młodzieńczym. W subkulturze homoseksualnej często pada termin „uwiedzenie”, który zwykle oznacza pierwszy moment molestowania seksualnego, od którego molestowany obiera sobie za obiekt zainteresowania osoby tej samej płci. Dotyczy to także przeróżnych parafilii, w których popęd seksualny zostaje skojarzony z nietypowym obiektem (zwierzę, przedmiot nieożywiony etc.), a następnie zostaje utrwalone, często na całą resztę życia.

Już ta wiedza pozwoli nam wywnioskować, że widzialne, namacalne i intelektualne manifestacje otaczającej nas kultury, również mogą wpływać na kierunek w jakim podąża jednostkowa seksualność. Uznanie homoseksualizmu za normę na równi z heteroseksualizmem z pewnością spowoduje większe nasycenie kultury propagującymi go treściami (do tego – ukazanymi w sposób atrakcyjny), zwiększy zatem szansę odejścia od prawidłowej normy osobom dorastającym; innymi słowy – genetyczny potencjał homoseksualności zostanie wykorzystany znacznie efektywniej, aniżeli w kulturze homoseksualizmu za pożądaną normę nie uznającą.

Powstaje zatem bardzo poważne ryzyko zwiększenia się liczebności homoseksualistów i biseksualistów w kolejnych pokoleniach, co widowiskowo potwierdza się w nowych wynikach badań gdzie młode osoby bardzo chętnie deklarują się jako homo- i biseksualiści (kilkanaście do dwudziestu paru procent w krajach Europy Zachodniej). Lewica próbuje tłumaczyć to większą gotowością do przyznania się do swojej orientacji seksualnej wskutek postępującej tolerancji społeczeństw Zachodu. Jest to oczywista wymówka, bowiem zadeklarowanie swej orientacji w poufnej ankiecie nie tworzy dla badanego zagrożenia (a już na pewno nie na równi z publicznym „wyjściem z szafy”), zaś w starszych grupach wiekowych odsetek ten jest wielokrotnie niższy. Tego typu okolicznościami można zatem usprawiedliwić bardzo niewielką część odnotowanego wzrostu.

Zdroworozsądkowym stwierdzeniem więc wydaje się, że ilość młodych osób identyfikujących się jako „osoba LGBT”, nawet uwzględniając tłumaczenia lewicy – rzeczywiście wzrosła, i to znacząco.

Rezultat tych rozważań jest prosty – w kulturze, w której homoseksualizm stanowi normę na równi z heteroseksualizmem dochodzi do zwiększenia się odsetka homoseksualistów, co z kolei musi pójść w parze z pogłębieniem się spadku demograficznego w kolejnych generacjach, ze względu na prokreacyjną niekonstruktywność wszelkich „nieheteronormatywnych” orientacji. Chwilowo abstrahując od kwestii moralnych: nawet surogatki czy zapłodnienie in vitro sytuacji homoseksualistów w tym względzie znacząco tu nie poprawiają, gdyż niewielu z nich jest realnie zainteresowanych posiadaniem dzieci, nie mówiąc już o efektywności wychowawczej takich związków (kolejny temat, za którego niepoprawne poruszenie można przypłacić karierą, a nawet procesem).

Sojusznicy ruchu LGBT te argumenty ignorują lub wyśmiewają, przypisując adwersarzom fałszywe stwierdzenia jakoby ci wierzyli, iż „homoseksualizmem można zarazić się drogą kropelkową”. Oczywiście tego typu tez nikt nie wygłasza, gdyż nie chodzi o rozprzestrzenianie się homoseksualizmu na drodze biologicznej, ale kulturowej, a jeszcze dokładniej – o ingerencję treści kulturowych w psychoseksualny rozwój młodego człowieka. Szczególnie w tej sytuacji zwraca uwagę niekonsekwencja lewicy, która zwykła raczej negować przyrodzone i biologiczne właściwości człowieka, maksymalizując (lub nawet absolutyzując) kulturowe uwarunkowania jego kondycji, a w tym jednym jedynym przypadku odmawiają kulturze nawet minimalnego na nią wpływu.

Niektórzy piewcy agendy LGBT, którym trochę głupio wbrew własnemu światopoglądowi negować kulturowe uwarunkowania seksualności, zaczynają dowodzić, że zwiększenie udziału procentowego homoseksualistów w społeczeństwie wcale nam nie zaszkodzi, gdyż dziś już nie potrzebujemy żadnego wzrostu demograficznego. Jak ma się do tego sygnalizowana przez rządy państw europejskich (i UE) konieczność sprowadzania kolejnych setek tysięcy imigrantów, nawet kosztem potencjalnych rozruchów na tle kulturowo-etnicznym, a w dłuższej perspektywie – wojny domowej? Albo uruchamianie kolejnych programów socjalnych mających zwiększyć dzietność?

Kiedy dojdziemy już do tego etapu dyskusji, ostatnią deską ratunku dla rzeczników sprawy LGBT jest prognoza, że już niedługo nie będziemy potrzebować tak licznej populacji, ponieważ wszystko będą robić za nas maszyny. I na to rzeczywiście nic już nie możemy odpowiedzieć, gdyż z futuryzmem dyskutować się nie da ze względu na jego nieweryfikowalność. Stwierdzenie, że demografia jednak jest ważna, a znaczący wzrost ilości tzw. osób nieheteronormatywnych jej nie służy, wydaje się jednak dosyć oczywista, i nie da się jej tak łatwo rozmyć, obśmiać i zakłamać.

Z tego z kolei wynika, że propagowanie heteroseksualizmu jako tej jedynej właściwej normy długofalowo jest dla społeczeństwa niezwykle korzystne, a demoliberalne praktyki kneblowania ust wszystkim, którzy chcieliby tę świadomość w społeczeństwie podtrzymać w dłuższej perspektywie mogą okazać się przyszłościowo zgubne.

Konsekwencje duchowe

Chrześcijaństwo to religia życia, mająca na uwadze również życie społeczeństw, więc oferowany przez nią projekt społeczny nie tylko się z powyższymi wnioskami pokrywa, ale jako sama wiara w ogóle umożliwia skuteczne działanie opisanym mechanizmom kulturowym, a przynajmniej czyni to w wersji, w której nie trzeba uciekać się już do brutalnej siły. Powszechna wiara, iż akty homoseksualne są grzeszne skutecznie powstrzymuje nadmierne rozprzestrzenianie się homoseksualizmu w społeczeństwie. Nie sprawia to oczywiście, że homoseksualiści znikają, ale przynajmniej ilościowo ich populacja utrzymuje się na niezagrażającym egzystencji społeczeństwa poziomie. 

Zaprezentowane we wcześniejszej części wyjaśnienie funkcjonalne samo w sobie (tj. bez religii, przy czysto „świeckim konserwatyzmie”) prawdopodobnie nigdy nie zostanie przyswojone przez większość społeczeństwa, gdyż albo zwyczajnie nie będzie ona zainteresowana takimi abstrakcyjnymi rozważaniami, albo stwierdzi, że niespecjalnie dotyka ich los ogółu, a już zwłaszcza jakaś nieokreślona przyszłość (żniwo liberalnego skrajnego indywidualizmu). Tym samym tylko duchowość ujmująca tę kwestię w kategoriach moralnych pozwala skutecznie i w miarę bezboleśnie funkcjonować społecznej maszynie w dłuższym dystansie czasowym.

Alternatywą jest użycie siły. W sytuacji, w której spadek demograficzny stanie się naprawdę odczuwalny, a homoseksualizm rozprzestrzeni się w sposób niebezpieczny dla zwykłego przetrwania społeczeństwa (lub zrodzi groźbę jego stopniowej kolonizacji), władza będzie musiała uciec się do środków drastycznych – znacznie mniej przychylnych osobom nieheteroseksualnym, aniżeli te proponowane przez Katechizm Kościoła Katolickiego. Jest to jeden z wielu przykładów na dysfunkcjonalność społeczeństwa, w którym religia zostaje zepchnięta na dalszy plan, stając się jedynie indywidualną sprawą każdego obywatela.

Zakaz tzw. „mowy nienawiści” wobec LGBT niesie również poważne problemy związane z samą doktryną Kościoła Katolickiego, która przez homopolitycznych aktywistów jest uważana za homofobiczną u samego rdzenia. Bardziej koniunkturalna część wiernych, a nawet kapłanów będzie zapewne chciała o niej zapomnieć, by nie narażać się na gniew ośrodków monitorujących „mowę nienawiści”, a inna odpowiednio przeinterpretować (czytaj: przekłamać) przekaz biblijny, na przykład przeinaczając grzech sodomski na „grzech niegościnności”, co już jest czynione w kręgach postępowych teologów. Tworzy to dodatkowy front walki wewnątrz samego Kościoła i dzieli tę instytucję – nie bez negatywnych konsekwencji dla samych wiernych i ich duchowości.

Rozwiązanie?

Na razie społeczeństwo polskie nie wykazuje wobec cenzorskich praktyk nowej władzy oznak specjalnego oporu, prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy ze szkodliwości czynionych przez nią posunięć. Misję tego oporu muszą więc podjąć wszelkie katolickie wspólnoty, media i stowarzyszenia, poprzez monitorowanie i nagłaśnianie czym praktykowanie „prawa chroniącego przed nienawiścią” może skończyć się w praktyce. Gdy ta świadomość nastąpi, być może da znać o sobie wykształcona (zapewne wskutek historycznych doświadczeń kolejnych okupacji i narzuconych reżimów) cecha, którą moglibyśmy określić mianem kreatywności w obchodzeniu cenzury, i to właśnie ona stwarza pewną nadzieję na wypracowanie nowej obiegowej komunikacji, obchodzącej nieprzyjazne paragrafy. W tej cesze możemy upatrywać pewnej przewagi Polski nad innymi narodami, w których poprawność polityczna sparaliżowała już resztki instynktu samozachowawczego.

Ludwik Pęzioł

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij