Szturm zwolenników prezydenta Trumpa na budynek Kapitolu niewątpliwie przejdzie do historii jako wydarzenie zupełnie bez precedensu w historii Stanów Zjednoczonych. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby tak gwałtownie zmuszono kongres i senat do przerwania obrad, a już zwłaszcza w tym kulminacyjnym momencie „święta demokracji” jakim jest ostateczne zliczanie głosów elektorskich w wyborach prezydenckich. Co to właściwie ma znaczyć – i co z tego wyniknie?
Wydarzenia, które widzieliśmy dnia wczorajszego były faktycznie zdumiewające. Wiadomo było, że tego dnia będą w Waszyngtonie protesty na wielką skalę, i wiadomo było, pomimo iż generalnie w Stanach prawicowe protesty przebiegają bardziej pokojowo niż protesty lewicy, że może dojść do przemocy. Po dwóch miesiącach narastającej złości wokół wyniku wyborów, sytuacja była, delikatnie mówiąc, napięta. To co się jednak ostatecznie wydarzyło, przerosło wszelkie oczekiwania.
Wesprzyj nas już teraz!
Bitwa o Kapitol
Zaskoczeniem była łatwość z jaką protest przemienił się w szturm. Policja była tak nieprzygotowana na ten obrót wydarzeń, że właściwie oddano budynek niemal bez oporu, szybko ewakuując obradujących kongresmenów i senatorów. Świat obiegły zdjęcia uczestników protestu rozbijających szyby lub wspinających się po ścianach, aby dostać się środka, następnie przeganiających ochroniarzy we wnętrzu, i wreszcie – stojących przy mównicy, zasiadających w gabinecie znienawidzonej spikerki izby, Nancy Pelosi, i tak dalej. Dopiero po kilku godzinach, już wzmocniona posiłkami z sąsiadujących stanów, policja ponownie odzyskała kontrolę nad budynkiem, z użyciem gazów łzawiących i granatów hukowych. Polała się krew – doniesienia mówią o czterech zmarłych, w tym jedna osoba postrzelona przez policję, a trzy pozostałe z nie podanych dotychczas przyczyn. Kilkunastu policjantów zostało rannych. Możemy domyślać się, że również wśród protestujących niejeden poniósł kontuzje, choć na razie konkretne liczby nie pojawiły się w mediach.
Niewiele w tym wszystkim zmienia fakt zdumiewającego wręcz opanowania ze strony protestujących. Poza stłuczonymi oknami, nie widać właściwie zniszczeń. Nikt nie zdewastował sali obrad ani nie tłukł posągów, tak, jak to zrobiliby protestujący spod znaku „Black Lives Matter”. Nikt nie bazgrał po ścianach ani nie palił dokumentów, tak jak to miało miejsce rok wcześniej w Hong Kongu, a po sześciu godzinach można było bez większego sprzątania ponowić obrady. Przy skali zniszczeń jakie dokonano podczas rozmaitych lewicowych zamieszek ubiegłego lata w Stanach, łagodność przebiegu tych obecnych zamieszek jest wprost zaskakująca. Jednak ta łagodność niewiele zmienia, jeśli chodzi o medialną percepcję tych wydarzeń oraz ich polityczne konsekwencje.
Wielka przegrana Trumpa
O jakich konsekwencjach mowa? Zacznijmy od medialno-wizerunkowych. W mediach – tych samych które wcześniej bagatelizowały lub wręcz usprawiedliwiały lewicowe zamieszki – obecnie mówi się o insurekcji, o buncie, o ataku na demokrację, o zdradzie, o terroryzmie. To sama mówią politycy, bynajmniej nie tylko po stronie Demokratów – również Republikanie – poczuli się zmuszeni do potępienia tych wydarzeń. Podobnie zagraniczni politycy, od Kanady i Wielkiej Brytanii aż po Indie, prześcigają się w wyrażaniu zdumienia i smutku. Mniejsza z tym, ilu z tych polityków mówi szczerze, mniejsza z tym ilu reporterów i komentatorów okazuje niewiarygodną obłudę, potępiając to, co wcześniej usprawiedliwiali, gdy sprawcami była lewica. To jest w tej chwili bez znaczenia: liczy się fakt, iż w tej sytuacji, wszyscy politycy czują się wręcz zobowiązani odwrócić się od Trumpa i od tematu przegranych wyborów.
Tu druga konsekwencja – jak na ironię, zamieszki, które na sześć godzin przerwały obrady, sprawiły, iż dalszy przebieg procederu wyboru prezydenta był znacznie gładszy. Tuż przed czwartą nad ranem czasu waszyngtońskiego, Biden został oficjalnie potwierdzony jako zwycięzca wyborów. Procedura, która zapowiadała się na kilkunastogodzinny maraton, ostatecznie zajęła „tylko” osiem godzin. Wcześniej można było się spodziewać, iż członkowie kongresu i senatu wymuszą dwugodzinne debaty nad każdym z sześciu wątpliwych stanów, czyli Arizony, Georgii, Michigan, Nevady, Pensylwanii i Wisconsin. W każdym takim przypadku, aby wymusić debatę potrzebny był przynajmniej jeden kongresmen i jeden senator. Ostatecznie, o ile wśród członków kongres było wielu protestujących, tylko w przypadku Arizony i Pensylwanii znaleźli się senatorowie gotowi ich poprzeć. Nawet wówczas, debaty były skrócone, a wynik ostatecznego głosowania z góry przesądzony.
Wcześniej, wszystkie kolejno sądy odrzucały pozwy wyborcze Trumpa i jego zwolenników. Robiły to jednak korzystając z proceduralnych wymówek, co sprawiło, iż meritum większości tych skarg nigdy nie zostało rozważone. Nic nie wynikło z tysięcy stron zeznań świadków, których sądy nie chciały słuchać, a władze stanowe arbitralnie zignorowały w swym pośpiechu, aby zatwierdzić wybory. Na etapie liczenia głosów elektorskich, niewielu jeszcze liczyło na to że uda się odwrócić wynik wyborów – ale liczono na to, że przynajmniej uda się wyciągnąć najważniejsze zarzuty i omówić publicznie, przed kamerami. Na skutek zamieszek, to stało się nie tyle nawet niemożliwe, co bezcelowe – jakiekolwiek by nie były zarzuty do przedstawienia, zostały one zupełnie przysłonięte. Przynajmniej więc w oczach szeroko rozumianej opinii publicznej (a więc całego narodu, nie tylko republikanów), wczorajsze wydarzenia ostatecznie przekreśliły wątpliwości. Tym łatwiej będzie mediom też prezentować tych, którzy dalej wątpią w prawidłowość wyborów, jako niebezpiecznych odszczepieńców.
Trump, prezentowany jako prowodyr zamieszek, przegrał więc w oczach opinii publicznej – widać to również po fakcie, iż w ciągu godzin po wczorajszych wydarzeniach, posypały się rezygnacje urzędników niższego szczebla z jego administracji, w tym zastępcy doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego, którzy po prostu uznali, że nie warto ryzykować pozostawania na tym stanowisku nawet tylko na dwa tygodnie do inauguracji Bidena. Właściwie, sam Trump też równie dobrze mógłby teraz pójść na urlop do końca kadencji, bowiem w obecnej sytuacji, jakiekolwiek dekrety prezydenta będą zwyczajnie ignorowane zarówno przez Partię Republikańską jak i przez rządową biurokrację. Pozbawiony został nawet możliwości komunikacji ze swoimi zwolennikami, gdyż zawieszono jego konto na Facebooku i Twitterze…
Represje – i co dalej?
Trump obecnie będzie mógł zrobić jeszcze tylko jedną rzecz: zbierać nazwiska swoich aresztowanych zwolenników, aby ich ułaskawić. Nawet jednak to na niewiele się zda, gdyż na gorącym uczynku aresztowano zaledwie kilkadziesiąt osób. Reszta zaś zostanie aresztowana dopiero w nadchodzących tygodniach; wrogo nastawione wobec Trumpa FBI będzie spokojnie zbierać materiały dowodowe, nagrania, zeznania świadków i tak dalej, ale fala aresztów nastąpi dopiero gdy Trump nie będzie już prezydentem. W przeciwieństwie do wcześniejszych zamieszek, tym razem nie będzie litości – establishment medialno-polityczny będzie domagał się ostrej fali represji. Nawet przed zamieszkami niektórzy mówili – bynajmniej nie żartobliwie – o konieczności re-edukacji dla zwolenników Trumpa, oraz wykluczeniu z życia publicznego jego politycznych stronników. Dziś natomiast, najbardziej zacietrzewieni z demokratów mówią o wykluczeniu z kongresu tych republikanów, którzy poparli protesty wyborcze Trumpa. To pewnie nie będzie możliwe – ale sami republikanie, obawiając się katastrofy wizerunkowej, będą izolować dotychczasowych zwolenników prezydenta.
Trudno jednak nie oprzeć się wrażeniu, że działania Partii Republikańskiej, tak żwawo odcinającej się od Trumpa, są samobójcze. Zwolennicy prezydenta mogą, z obawy o mobbing społeczny, zamilknąć – ale przecież nie zduszą w sobie poczucia niesprawiedliwości i krzywdy. Przeciwnie, to poczucie jeszcze bardziej się wzmocni. Wcześniej, widzieli, jak sądy odrzucają bez zastanowienia wszelkie skargi wyborcze; został napiętnowani przez media; teraz jeszcze dochodzi odczucie, że ich własna partia ich porzuciła. Pierwszy owoc tego porzucenia zobaczyliśmy jeszcze przed zamieszkami -Partia Republikańska przegrała o włos wybory uzupełniające do senatu w Georgii, ponieważ część zwolenników Trumpa uznało, że nie ma sensu głosować. Odwracając się od prezydenta, Partia Republikańska de facto świadomie przekazała pełnię władzy swoim przeciwnikom.
W obydwóch głównych partiach amerykańskich, od lat narasta spór pomiędzy establishmentem, a siłami nazywanymi skrótowo populistami – tymi, którzy są przekonani, słusznie lub nie, że obydwie partie rządzą Ameryką dla własnej korzyści, ignorując dobro narodu. Przed wyborami, wiele wskazywało na to, że jeśli Trump wygra, wewnątrz Partii Demokratycznej wybuchnie wojna domowa pomiędzy establishmentem a populistami. Ale to samo dotyczyło republikanów. Trump przyciągnął wielu wyborców, którzy wcześniej nie głosowali, i czuli się zapomniani przez obydwie partie – trudno wyobrazić sobie, że oni teraz go porzucą, zostając przy republikańskim establishmencie. Za cztery lata może być więc ciekawie – o ile wcześniej, w ramach represji, establishment nie wtrąci Trumpa do więzienia. Jeśli bowiem znajdzie się wola – paragraf też się znajdzie. Ale co z tego? Wyeliminowanie Trumpa z życia politycznego nie zniweczy nastrojów które przyniosły mu władzę. Wprost przeciwnie. Wcześniej czy później, jego zwolennicy i następcy albo przejmą w pełni Partię Republikańską – albo pójdą swoją drogą, na długie lata pozbawiając republikanów poparcia koniecznego do zwycięstwa wyborczego. Cóż – właśnie takim odłamem starszej, zdegenerowanej partii byli pierwotnie sami republikanie…
Tymczasem, administracja Bidena nie zapowiada się bynajmniej jako ci, którzy wsłuchają się w realne problemy, na które, niekoniecznie skutecznie, ale próbował odpowiadać Trump – wprost przeciwnie, Biden został wybrany obiecując, że przywróci bieg amerykańskiej polityki do jej przed-trumpowskiego, nomen omen, koryta. Nie zapowiadają się też jako ci, którzy wsłuchają się w narastającą wściekłość narodu, który w niektórych częściach kraju już blisko dziesięć miesięcy jest zamknięty w domach – często z pogwałceniem konstytucji, i który coraz bardziej odnosi wrażenie, że jedyny język jaki rozumie władza, to właśnie język ulicy. Problem ten się pogłębia, tym bardziej że jeśli wcześniej prawa strona barykady broniła policji – nawet gdy policjanci łamali ich prawa konstytucyjne – teraz również po tej stronie wyczerpuje się sympatia dla stróżów prawa.
Cztery lata temu, Trump został wybrany dzięki deklaracjom, że rozwiąże głębokie, strukturalne problemy jakie trawią gospodarkę i kulturę Stanów Zjednoczonych, takie jak eksport produkcji do Chin, dominacja lewicy i represje wobec konserwatystów w ramach wojny kulturowej, czy wreszcie zalewającą kraj falę imigracji. Spowalniany na każdym kroku przez wrogo nastawiony establishment oraz własny brak zrozumienia systemu politycznego, tak obcego dla karierowego biznesmena, Trump w gruncie rzeczy nie zdołał przeforsować żadnych znaczących zmian. Jego osiągnięcia można porównać do bandaży, które wprawdzie łagodzą symptomy, ale nie leczą – i mogą zostać łatwo zerwane przez jego następcę. Przez ostatni rok, te wszystkie problemy pogłębiły się jeszcze bardziej na skutek pandemii i – może zwłaszcza – walki z pandemią. Prezydentura Bidena i kryjąca się za nią prezydentura żarliwie lewicowej Kamali Harris, wydają się obiecywać dalszą degenerację – i jeszcze ostrzejszą walkę polityczną w przyszłości. Walkę polityczną, która, jak pokazują wczorajsze wydarzenia, coraz chętniej będzie przeradzać się w uliczne burdy.
Jakub Majewski