26 grudnia 2023

Zapomniane męczeństwo. Czy nie chcemy już podobać się Bogu?

(Oprac. GS/PCh24.pl)

Chrześcijaninem może nazwać się każdy: nie ma dzisiaj nic prostszego. Jestem ochrzczony, wierzę w Boga, może nawet czasem idę do kościoła. Ot, chrześcijanin. Jak odróżnić tego, który naprawdę wierzy, od tego, który tylko udaje? To znowu banalnie proste: przez męczeństwo. Rok 2023 przyniósł ze sobą kilka wydarzeń, które muszą nam uświadomić ten niezbywalny element wiary chrześcijańskiej: gotowość do cierpienia za wiarę, a w ostateczności – do oddania za nią życia.

To przecież całkiem konkretne sprawy. 10 września beatyfikowana została rodzina Ulmów. Niestety, to wielkie dla Kościoła wydarzenie zostało w pewnym sensie przyćmione przez wymiar patriotyczny – wprawdzie ważny i potrzebny, ale przecież w tym wypadku jednak drugorzędny. Polacy są od lat oskarżani o złe zachowanie w czasie II wojny światowej. W zasadzie wszystkie inne kraje zajęte przez Niemców stworzyły jakiś rząd kolaboracyjny i współpracowały z hitlerowcami w dziele ludobójstwa Żydów, a Polacy nie – ale to właśnie o polskim antysemityzmie mówi się najwięcej. Cóż, to element politycznej walki. Jest zrozumiałe, że wobec konieczności odpowiadania na te kłamstwa beatyfikacja Ulmów została potraktowana jako wydarzenie w pierwszej kolejności patriotyczne: opowiadając o ich heroicznym czynie można opisać warunki, w których funkcjonowali w czasie wojny Polacy.

W tym natłoku politycznej walki o dobre imię Polski nieco przepadła sama istota beatyfikacji. Ostatecznie dokonał jej Kościół katolicki, a nie Rzeczpospolita. Ulmowie nie zginęli dlatego, że byli Polakami; ani dlatego, że wyświadczyli jakąś przysługę Polsce. Zginęli, bo postanowili chronić życie swoich bliźnich – choć innej wiary, innego narodu. Ulmowie byli pobożnymi ludźmi (o tym na szczęście trochę się w polskiej dyskusji mówiło). Wiara katolicka nie stanowiła w ich domu tylko kulturowego sztafażu. Żyli tą wiarą, żyli Słowem Bożym. W chwili, gdy zapukali do nich prześladowani ludzie prosząc o pomoc, wiedzieli, co powinni zrobić. Nie co zrobić muszą, bo Kościół tego nie nakazuje – to heroizm. Powinni – jeżeli chcą być doskonali, jeżeli chcą naprawdę naśladować Zbawiciela. Chrystus dał się przybić do krzyża dla ratowania człowieka; Ulmowie dali się rozstrzelać. Nie szukali męczeństwa, ale gdy przyszło, przyjęli je. Byli prawdziwymi chrześcijanami.

Wesprzyj nas już teraz!

Z kolei 11 listopada papież Franciszek podjął decyzję o usunięciu z urzędu biskupa diecezjalnego Tyler w Teksasie bp. Josepha Stricklanda. Strickland ma 65 lat. Mógł w spokoju kierować diecezją jeszcze przez 10 lat, a później przejść na emeryturę i spędzić tak resztę życia. Jednak od kilku lat usilnie „prosił się o kłopoty”. Strickland, tak jak Ulmowie, żyje wiarą. Codziennie adoruje Najświętszy Sakrament. Czyta Pismo. Wie, że Jezus Chrystus zachęcał swoich uczniów do otwartości i prawdy, a nie do zawierania zgniłych kompromisów. Postanowił potraktować te słowa poważnie.

Dlatego gdy w czasie pandemii Covid-19 inni biskupi zamykali na gwałt kościoły i wypędzali z nich wiernych, biskup Strickland poszedł inną drogą: tak nie wolno, nie można odbierać ludziom sakramentów. Kiedy w lipcu 2021 roku zarządzono w Kościele prześladowanie liturgii tradycyjnej, Strickland nie zgodził się na dostosowanie do odgórnej linii. Tak – papież jest najwyższym liturgiem Kościoła, ma prawo kształtować liturgię. Jednak papież Benedykt powiedział, że stara i nowa liturgia to dwie formy tego samego rytu – że stara liturgia to skarb, którego nie wolno odbierać. Co zatem w sytuacji, gdy kolejny papież ten wielki skarb jednak chce odebrać? Po prostu niemożliwe, niewykonalne… Dlatego w diecezji Tyler stara liturgia była celebrowana dalej, pomimo nacisków z góry. Kiedy papież ogłosił proces synodalny, biskup z Teksasu zaczął wsłuchiwać się w sens tej idei. Co usłyszał? Dyskusję o inkluzji sodomii oraz poligamii, debatę o kapłaństwie kobiet, rozmowy o zniesieniu celibatu… Uznał, że to absurd: w Kościele rozmawiać przeciwko Kościołowi? Ostrzegł więc wiernych przed synodalnością. Proste – i oczywiste.

Cóż, nie doczekał w spokoju emerytury. Wizytacja apostolska, surowa negatywna ocena, wreszcie papieska decyzja – pożegnanie. Strickland mógł inaczej. Przez całe lata spływały do niego głosy: uważaj, bo się doigrasz. Ale jak mógł uważać, skoro Chrystus kazał mu czynić odwrotnie? Dlatego mówił, i mówił, i mówił… Głoście w porę i nie w porę. Ktoś może twierdzić, że to żadna ofiara, w końcu nie polała się krew. A jednak to także ofiara męczeństwa: inna, to prawda; ale przecież faktyczna. Strickland był gotów oddać za wierność Panu to, co posiadał: swoją władzę, wygodne życie. Sądzę, że byłby gotów oddać również samo życie. Tak jak Ulmowie – to prawdziwy chrześcijanin.

A my – czy jesteśmy prawdziwymi chrześcijanami? Czy mamy w sobie gotowość do męczeństwa? Łatwo to sprawdzić – męczeństwo nie jest bynajmniej czymś abstrakcyjnym, co przydarza się tylko niektórym. Męczeństwo to także codzienny krzyż – każda sytuacja, w której znosimy cierpliwie – jeżeli znosimy – niewygody i trudności nie dla siebie, ale ze względu na miłość Boga i pragnienie wiernego Mu służenia.

Współcześnie postawa męczeńska nie ma dobrej prasy – również w Kościele. Od okresu reform soborowych sami wymagamy od siebie coraz mniej. Znajduje to swój wyraz zarówno w przemianach liturgicznych, praktykach postnych i dyscyplinie modlitwy – jak i w zmianach quasi-doktrynalnych. Te ostatnie są specyfiką aktualnego pontyfikatu. Od 2016 roku papież Franciszek konsekwentnie odchodzi od typowo chrześcijańskiego wymogu uzgadniania życia osobistego z obiektywnym prawem Bożym, przynajmniej w aspektach życia małżeńskiego i intymnego.

Opublikowana wówczas adhortacja apostolska Amoris laetitia zaproponowała nową, „liberalną” wizję ludzkiego sumienia: zgodnie z nią to my sami podejmujemy decyzje, czy w tej konkretnej sytuacji życiowej przestrzegać jakiejś normy ogólnej, czy też raczej nie. Ten kierunek został ostatnio przypomniany przez kard. Victora Manuela Fernándeza, prefekta Dykasterii Nauki Wiary. W piśmie do kard. Dominika Duki z Pragi Fernández wyraził nawet oczekiwanie, by wszyscy biskupi wydawali jakieś diecezjalne wytyczne, zgodnie z którymi będzie można przystępować do Komunii świętej trwając w niesakramentalnym związku i utrzymując w nim kontakty intymne. Do 2016 roku było to nie do pomyślenia: rozwody są pewnym smutnym faktem naszej rzeczywistości, ale od chrześcijan wymagano postawy wstrzemięźliwości. Dziś już nie, jakby nie było sensu „męczyć się” dla spełnienia jakichś „ogólnych norm”.

Dotyczy to nie tylko rozwodników, ale w coraz większej mierze także innych przypadków – jak się mówi – „nieregularnych”. Na przykład problemu sodomii: mamy od niedawna chrzest osób tzw. transpłciowych oraz chrzest dzieci wychowywanych przez pary homoseksualne; trwa wielka dyskusja dotycząca antykoncepcji. Mówi się nawet o bardziej „liberalnym” podejściu do problemu poligamii w Afryce: to jeden z tematów dyskutowanych na Synodzie o Synodalności. Zupełnie tak, jakby w XXI wieku Jezus Chrystus przestał wymagać i mówił, że dziś nie trzeba już praktykować cnót, ale można swobodnie nurzać się w obiektywnym grzechu, będąc dalej dobrym chrześcijaninem. To obłęd i absurd – ale współcześnie rozpowszechniony.

Jestem ciekaw: co powiedzieliby na to Ulmowie? Przecież dla cnoty miłości bliźniego oddali swoje życie. Co powiedzieliby na to chrześcijanie pierwszych wieków, którzy oddawali życie za wiarę w Chrystusa – i za nawrócenie Imperium? Ci ludzie ryzykowali wszystkim, co mieli – życiem własnym i całej swojej rodziny – „tylko” po to, by nie zapalić kadzidła przed bóstwem. Dziś łatwo byłoby ich wytłumaczyć: przecież to tylko „drobny gest” wymagany przez państwo, nie zmienia nic w naszym „wewnętrznym stosunku” do Jezusa. Ot, tak jak przyjęcie szczepionki skażonej liniami komórkowymi dzieci nienarodzonych: drobnostka, no trudno, trzeba chronić swoje zdrowie… A jednak to z tamtej męczeńskiej krwi wyrosła cywilizacja chrześcijańska.

Nie chcę oskarżać papieża Franciszka ani jego współpracowników. Czynią źle, ale nie czynią tego przecież sami: ostatecznie ich władza jest również naszą reprezentacją. Czy my jesteśmy lepsi? Spójrzmy na nas, Polaków: w naszym kulturowo katolickim kraju rodzi się niemal najmniej dzieci w całej Europie. Ma to oczywiście rozmaite przyczyny, od ekonomicznych przez medyczne. Polacy bogacą się jednak konsekwentnie od 1989 roku – a mimo to dzietność nie poprawia się, jest odwrotnie. Nie da się ukryć prostej prawdy: wielu rodziców nie chce mieć wielu dzieci, bo wiąże się to z wielkimi wyrzeczeniami. Wielodzietność to długie lata nieprzespanych nocy, trud, wysiłek, stres, często niewygoda, ubóstwo. Posiadanie wielu dzieci nie jest łatwe: a co nie jest łatwe, jest dziś odrzucane. Naszym przodkom również nie było łatwo: żyli jednak w prostocie i chrześcijańskim duchu pokory, dlatego przyjmowali to, co dawał Pan Bóg. Nas już na to nie stać: zasłaniamy się najrozmaitszymi wymówkami, by nie naruszyć zbudowanej strefy komfortu. Sarkamy na Franciszka, bo wprowadza Komunię dla rozwodników, a co za tym idzie – przestaje wymagać. Sami od siebie również jednak często nie wymagamy. Nie dajemy Bogu tego, co jesteśmy Mu winni.

Bądźmy gotowi na męczeństwo. Nie tylko ostateczne, ale także to codzienne. Taka jest nasza religia – wtedy staniemy się mili Bogu.

Paweł Chmielewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij