29 kwietnia 2024

Zawiedziony euroentuzjazm. Co się stało z Polakami?

(Oprac. Pch24.pl)

To było do przewidzenia, że entuzjazm Polaków wobec Unii Europejskiej zacznie powoli stygnąć. Kłopot jednak w tym, że nie jest to w pełni naturalny proces. Napędza go bowiem krótkowzroczność i chciwość unijnych urzędników, dla których pakt migracyjny czy Zielony Ład to niemal religijne dogmaty. Ale nawet to wszystko nie musi wcale, że Polacy tłumnie zbuntują się przeciwko brukselskim porządkom. Obudzone w wielu z nas ciepłe uczucia wobec Unii Europejskiej są bowiem związane ze znacznie głębszymi procesami, niż może się to wydawać. 

O kryzysie Unii Europejskiej mówi się w Polsce od dawna. Jedną z najciekawszych książek na ten temat napisał już ładnych parę lat temu Marek Magierowski, tytułując zbiór swoich smakowitych esejów wiele mówiącym przymiotnikiem „Zmęczona”. Od tamtego czasu Unia nie tylko nie pozbyła się zadyszki, ale zapadła na poważną chorobę płuc. Nieleczona i zaniedbana, stanęła na granicy życia i śmierci. Jest jak podstarzała hippiska: jej wątłe ciało, którego każdy centymetr naznaczony jest rozpustą, drży z pragnienia kolejnych doświadczeń, których wie, że nigdy już nie zazna. Bo jej kilkudziesięcioletnie życie doprowadziło ją do skraju wyczerpania. I choć kosmate myśli nadal trawią jej mózg, wie doskonale, że koniec jest bliski.

Nic dziwnego, że Polacy – choć późno – to jednak zaczynają dostrzegać stopniowy zmierzch Unii Europejskiej przynajmniej w tym kształcie, jaki znamy od dwudziestu lat. Coraz większa obsesja czołowych europejskich polityków na punkcie poszerzania granic unijnego imperium, swoiste zaślepienie pychą nakazujące im gwałt na suwerenności poszczególnych państw i jakaś niezrozumiała do końca potrzeba wprzęgania ich w szkicowane z rozmachem wielkie projekty, służące najczęściej jedynie wąskiej grupie państw – to obraz UE, który Polacy widzą coraz wyraźniej.

Wesprzyj nas już teraz!

Nie jest zatem zaskoczeniem najnowszy sondaż „Rzeczpospolitej”, który wyraźnie pokazuje, iż proeuropejskie nastroje Polaków stygną. Nie oznacza to jeszcze eurosceptycyzmu czy opcji „na Polexit”. Ale mimo to jest zaskakujące w przypadku tak bezkrytycznego wobec Unii Europejskiej społeczeństwa, jak nasze. I jak eurosceptycy przez długie lata nie mogli pogodzić się z tym, że Polacy nie chcą dostrzec słabości UE, tak dzisiaj euroentuzjaści zaczynają poważnie obawiać się, iż coś w nasz pękło. I – parafrazując poetę – niewiele wskazuje, że się sklei. Bo Polacy i w tej sprawie staną się zapewne niedługo głęboko podzieleni. Dlaczego?

Mentalnie w II RP

Sondaż „Rzeczpospolitej” wyraźnie wskazuje, że Polacy z roku na rok widzą coraz mniej korzyści z obecności Polski w Unii Europejskiej. Ubywa optymistów, rośnie za to odsetek osób świadomych, że korzyści i koszty zaczynają się równoważyć. Polakom zasadniczo nie podobają się dwie rzeczy: że Bruksela narzuca nam pewne rozwiązania i nierówno traktuje kraje w przestrzeganiu tych zasad oraz – co jest poniekąd z tym związane – że usiłuje nas zmusić do przyjmowania migrantów.

Celne obserwacje, choć, powiedzą niektórzy, spóźnione. Mimo to, nie kręciłbym zbytnio nosem. Przez całe lata byliśmy bowiem karmieni narracją naszych elit o dobroczynnej niemal zjednoczonej Europie, łudzeni iluzją mitycznej „solidarności europejskiej” wszak liderzy opinii i rządzący III RP dbali o to, byśmy nie zapomnieli, że Polska nie może się „ucywilizować” bez reżimu narzuconego jej z góry. A zatem może taka perspektywa Polaków to sygnał wysłany także do władzy: czas rozpocząć realną grę uwzględniającą także nasze interesy? Mogłoby tak być, gdyby nie to, że – jeśli wierzyć sondażowi „Rzepy” – najbardziej eurosceptyczni są Polacy głosujący na PiS. Co to oznacza? Zacznijmy od początku…

Właściwie wszyscy historycy dziejów najnowszych są zgodni, że po upadku komuny do władzy doszło pokolenie Października ’56, przekonane, że – jak pisał Robert Krasowski – liberalizacja totalitarnego systemu jest wszystkim, co Polska może osiągnąć. Tak oni, jak i wychowane w PRL pokolenia, pozbawione były doświadczenia własnej państwowości. Państwa Zachodu, które tak zawzięcie od trzech dekad gonimy, wiekami wypracowywały doktrynę państwową, swoistą, mówiąc Ludwikiem Dornem, pamięć mięśniową państwa. My natomiast nie mieliśmy takich punktów odniesienia. Ostatnim państwem, jakie naprawdę było nasze i zdołało zaszczepić w pokoleniach ciągłość instytucjonalną, była I Rzeczpospolita.

Dwudziestolecie międzywojenne to epizod, który gdyby potrwał dwa, trzy razy dłużej, być może lepiej przygotowałby nas na blisko pół wieku niewoli i odbudowę państwa. Nie dziwne zatem, że w III RP weszliśmy nadal rozpamiętując podział Polski na trumny Dmowskiego i Piłsudskiego, spierając się o to, czy utoniemy w dmowszczyźnie – czytaj „odmętach ponurego nacjonalizmu” – czy też wypowiemy nacjonalizmowi wojnę. To pierwsze było obsesją lewicowych elit, a to drugie miało być receptą, ale bynajmniej nie stanowiło żadnego budulca lecz odrzucenie de facto tradycji narodowych, połączone z nadzieją roztopienia niebezpiecznej rzekomo polskości w mgławicowej tożsamości europejskiej.

Kiedy zatem społeczeństwa zachodnie po wojnie dostały impuls rozwojowy w postaci dynamicznego rozwoju klasy średniej, napędzanego powstaniem kultury masowej, my weszliśmy w lata 90. z trwającym sporem pomiędzy przerażonymi polskim nacjonalizmem „różowymi” opozycjonistami a kontrującymi ich liderami politycznej prawicy usiłującymi konserwować idee dwudziestolecia międzywojennego.

Tak sformatowane imaginarium ówczesnej polskiej elity intelektualnej i politycznej, która uzyskała wpływ na to, jak będzie wyglądała Polska po komunizmie, nakazało obrać nam jasny i bezdyskusyjny kierunek: „na Brukselę”. Liberalne elity były tak podekscytowane tą perspektywą, że zorganizowały dwudniowe referendum, zaprzęgły największe autorytety do prounijnej kampanii, euroentuzjazmem częstowano ludzi w telewizji, gazetach a nawet karmiono nim dzieci w szkołach, promując perspektywę przystąpienia do Unii Europejskiej. O żadnej alternatywie nie było nawet mowy.

Czy tak musiało być? Trudno powiedzieć. Jest faktem, że takie było wówczas wyobrażenie ogromnej części ówczesnych elit, takie były też poniekąd aspiracje sporej części Polaków, z których część – o tym nie zapominajmy – w ogóle nie było zakorzeniona w polskiej kulturze niepodległościowej. Przecież komunizm nie został odwołany przez narodową aklamację. Upadł, bo sprzyjały temu wiatry historii i geopolityki, ZSRR de facto zbankrutowało, osieracając miliony naszych rodaków, czerpiących wcześniej z jego istnienia realne profity.  

Pakiet z Brukseli

Nie zapominajmy też o tym, że słabe państwo, oparte podziale w ocenie komunizmu, ale też prowadzone przez elity pozbawione wizji nowoczesnego państwa, padło łupem beneficjentów kapitalizmu politycznego, osuwając się stopniowo w typowy, postosowiecki system gospodarczy.

Na skutek braku rozliczeń ludzi minionego reżimu, struktura społeczna pozostała właściwie nienaruszona. Groziło to przejęciem władzy przez paramfijne struktury oparte na biznesie, polityce i ludziach dawnych służb, względnie: służbach specjalnych. Nie stało się tak głównie z powodu tego, że w Polsce – najkrócej mówiąc – nie było czego kraść. Nie mieliśmy ani ropy ani innych drogocennych złóż, jak w Rosji czy na Ukrainie. Poza tym ustawa Wilczka, choć dała ogromne pole do popisu uprzywilejowanemu przez esbeków biznesowi, uwolniła gospodarkę z takim rozmachem, że część rynku zagospodarował też nowy biznes – ludzie nie związani z układami, usiłujący prowadzić firmy niezależnie od tego, jak kształtowała się struktura gospodarcza.

Mimo to Polska lat 90. była raczej ponurym miejscem. Państwo świadomie zniknęło z wielu obszarów życia, bynajmniej nie z powodu implementacji liberalnej doktryny, lecz z powodu jego słabości. Bezpieczeństwo zostało zagospodarowane przez mafie i tzw. firmy ochroniarskie; prywatyzację, czyli kwestie własnościowe, pozostawiono de facto szarej strefie, a wymiar sprawiedliwości niewiele miał wspólnego ze sprawiedliwością, zawłaszczony szybko przez korporację prawniczą. W tym kontekście Unia Europejska pozwoliła się „ogarnąć” nowemu państwu. Tam, gdzie liberalne elity nie potrafiły, komunistyczne nie chciały a inne nie zostały dopuszczone, Bruksela porządkowała na potęgę, czyszcząc sobie przedpole zanim zdecydowała się wysłać nam pieniądze.

Jeśli zatem chcieliśmy stać się częścią unijnej wspólnoty musieliśmy zabrać się za korupcję, uporządkować bałagan ustrojowy, opanować wiele obszarów życia gospodarczego. I to faktycznie można odnotować jako pewną korzyść z naszej akcesji. Jednak dość szybko przyszło nam przekonać się, że – obok porządkowania instytucji państwowych i funduszy unijnych – Bruksela przyniosła w pakiecie coś jeszcze, co zmieniło nie tylko państwo, ale nasze, i tak już podzielone, społeczeństwo.

Od żartów do apostazji

Po komunizmie polskie społeczeństwo było wyraźnie uformowane przez mit romantyczny. Zbuntowani przeciw narzuconym odgórnie regułom, z pamięcią o pacyfikacji społecznej, jaką zafundowała nam komuna, ale jednak nadal osadzeni w logice myślenia, że Polska istnieje po to, by cierpieć z innych – tak, w wielkim skrócie, wyglądał duchowy dysk twardy przeciętnego Polaka. Nie jest przecież żadnym przypadkiem, że pomysł budowy Muzeum Powstania Warszawskiego powitaliśmy z otwartymi ramionami, zaś wiktorię roku 1920 świętujemy raczej bez specjalnego entuzjazmu – zauważa w książce „Transnaród” Jacek Sokołowki. Tacy wyszliśmy za komuny: pokiereszowani etycznie wątpliwymi wyborami, do których zmuszał nas totalitarny system, rozczłonkowani jako wspólnota i zakochani w powstaniach oraz „cierpieniu za miliony”. Silny pozostał w nas też komponent katolicki, którego komunizm na całe szczęście nie zdołał się pozbyć, pomimo licznych wysiłków. Był to – i poniekąd nadal jest – katolicyzm ludowy, oparty na tradycji przekazywanej konsekwentnie w rodzinach z pokolenia na pokolenie. Fundamentalne dla jego egzemplifikacji jest kultywowanie takich dni, jak 1 listopada, 24 grudnia czy Wielka Sobota. Nasze podejście do wiary nierzadko zamykało się w prostym stwierdzeniu: poglądy poglądami, ale do kościoła trzeba iść. I nie piszę tego z ironią. Była w tym wartość, którą należy docenić.

Ten pokoleniowy przekaz zaczął pękać wraz z modernizowaniem się polskiego społeczeństwa na modłę europejską. Konserwowani przez ludowy katolicyzm w czasach PRL i Jana Pawła II w latach 90. wielu Polaków przechodziło do porządku dziennego nad informacjami o tym, jak wygląda obyczajowość w krajach Unii Europejskiej. Powszechność aborcji, eutanazji czy zawierania związków homoseksualnych i adopcja przez takie pary dzieci była postrzegana jako rodzaj dziwactwa. Żarty z „holenderskich związków” fruwały na spotkaniach towarzyskich, ale my uznawaliśmy, że nasza chata skraja i nikt nam tu nie będzie do sypialni zaglądał ani zberezeństw promował.

Rzeczywistość okazała się jednak inna. W zderzeniu z nową siłą antycywilizacyjną, ulegliśmy impetowi antykultury. Nie mogło być inaczej: grzeszna ludzka natura zawsze będzie ciążyła ku prostszym rozwiązaniom, a te proponowane przez Zachód uwodziły – i uwodzą nadal – swoją prostotą oraz ułudą wolnego wyboru.

W dodatku wszystko zostało opakowane w lep bardzo atrakcyjny dla Polaków: mianowicie w wizję szybkiego awansu i zaspokajania aspiracji. I tak oparta na chrześcijaństwie polska kultura, lepiona rodzinnymi tradycjami, ulegała stopniowej erozji. Pas transmisyjny krok po kroku, włókno po włóknie, był zrywany. Inaczej mówiąc: aspirujący, głównie młodzi Polacy, zaczęli zadawać sobie pytanie, czy można w jakiś sposób połączyć atrakcyjną i kuszącą antykulturę Zachodu z konserwatywną kulturą Polską, kojarzącą im się przecież nadal z ograniczeniami lat 90., gdy świat widzieli głównie na ekranach telewizorów, a język angielski znali z Cartoon Network. Najkrócej można to ująć w dylemacie: czy zachodni gej wegetarianin może być dobrym, polskim katolikiem? Odpowiedź na to pytanie znamy. Polska kultura została zakwestionowana przez część aspirujących Polaków, co dzisiaj widzimy w statystykach aktów apostazji czy po prostu cichych odejść z Kościoła.

Kubeł zimnej wody?

Nie oznacza to jednak, że procesy te są nieodwracalne. Daliśmy się przecież nabrać na awans, który w jakiejś mierze awansem wcale nie był. Owszem, Polska wzbogaciła się, ale czy bogactwo to popycha nas do rozwoju czy raczej jest przejadane, trawione i wydalane? Wydawać się może, że oczekiwaliśmy jednak czegoś więcej, niż mamy. Poza rolnictwem, które faktycznie stało się jednym z wiodących sektorów naszej gospodarki, niewiele możemy dzisiaj zaproponować światu. Nasza atrakcyjność opiera się w gruncie rzeczy na niskich kosztach zagranicznych inwestycji, czyli po prostu preferencjach dla zagranicznego kapitału. Wszystkie programy rozwoju snute przez Michała Boniego w pierwszym rządzie Donalda Tuska, czy Mateusza Morawieckiego w rządzie Beaty Szydło okazały się – ujmijmy to delikatnie – nierealizowalne. W konsekwencji zdecydowaliśmy się na to, by żyć chwilą, w zamian za preferencyjne pożyczki czy sowite dotacje.

Za czasem więc bańka fascynacji Europą musi pęknąć. Przytaczany wyżej sondaż z „Rzeczpospolitej” pokazuje, że powoli narasta klimat rozczarowania naszym związkiem z Brukselą. Oczywiście głównymi rozczarowanymi są wyborcy PiS, czyli ta część Polaków, która kulturowo pozostaje wierna polskiej tradycji i jest głęboko nieufna wobec zachodnich, destrukcyjnych prądów. Ale to, w jakim kierunku obecnie zmierza Unia, mocno uderza w niektóre przynajmniej korzenie polskiego euroentuzjazmu. Neutralność światopoglądową Brukseli zastąpiła obsesja na punkcie radykalnie lewicowej ideologii, wizja awansu finansowego wypierana jest przez kolejne daniny, którymi stopniowo jesteśmy obciążani w związku z Zielonym Ładem, a gwarancje bezpieczeństwa zostają zachwiane perspektywą przymusu przyjmowania migrantów. Nie twierdzę, że nagle 30 milionów Polaków stanie się zwolennikami Polexitu, ale z kubła zimnej wody powoli sączy nam się na głowy strumień zimnej wody. I niebawem może uderzyć nas swoją mrożącą falą. A wtedy zmienione nastroje społeczne mogą nas zaskoczyć.

 

Tomasz Figura

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij