Egalitaryści uwielbiają krytykować zamożnych, przedsiębiorców, ludzi wybijających się ponad przeciętność. W ostatnich latach furorę zrobił termin jeden procent, oznaczający szczególnie zamożną mniejszość. Zdaniem lewicy u źródła jej bogactwa leży niesprawiedliwość. Prawda jest jednak znacznie bardziej złożona.
By uświadomić sobie, do czego prowadzą dążenia wrogów gospodarczych elit, warto przywołać eksperyment myślowy amerykańskiego ekonomisty N. Gregory’ego Mankiwa. W artykule zatytułowanym W obronie jednego procenta wezwał on do wyobrażenia sobie życia w egalitarnym społeczeństwie. Dziwnym zrządzeniem losu każdy zarabia w nim tyle samo za swój wkład pracy. Społeczeństwo cieszy się całkowitą równością.
W pewnym momencie jednak dzieje się coś nieoczekiwanego. Pojawia się przedsiębiorca, którego towar staje się powszechnym obiektem pożądania. Może to być na przykład ktoś na miarę Steve’a Jobsa z nowym rewelacyjnym iPodem. W efekcie ludzie masowo pragną nabyć ów cud techniki i dobrowolnie zań płacą jego wytwórcy. Obie strony cieszą się z transakcji.
Wesprzyj nas już teraz!
Oczywiście masowy popyt na takie czy inne przełomowe dobra prowadzi do nierównomiernego bogacenia się ich pomysłodawców, a także właścicieli oraz zarządzających produkującymi je przedsiębiorstwami. Dysproporcja bogactwa to jednak po prostu skutek dobrowolnych decyzji milionów zwykłych ludzi. Powstałe nierówności nie są bynajmniej owocem wyzysku, lecz wolności. Możliwość ponadprzeciętnego zarobku motywuje wybitne jednostki do dalszego zaspokajania potrzeb konsumentów. To ci ostatni bowiem w zdrowym wolnorynkowym społeczeństwie dysponują głosem decydującym.
Zgubne skutki socjalizmu
Wyobraźmy sobie teraz, że na wyżej przedstawioną scenę wkraczają socjaliści i przekonują o potrzebie powrotu do „raju utraconego”, czyli do pierwotnej sytuacji doskonałej równości. Rozpoczynają nagonkę na odnoszących sukcesy przedsiębiorców, twierdząc, że są oni wyzyskiwaczami i godnymi potępienia jednostkami aspołecznymi. Uruchamiają całą machinę propagandową służącą do przekonania większości społeczeństwa. Zakładają partię polityczną, wygrywają wybory i rozpoczynają wymierzanie „sprawiedliwości dziejowej”.
Odpowiednikiem prokrustowego łoża (w mitologii pozwalało ono rozciągać niskich i skracać wysokich) w ich działaniach jest podatek dochodowy. Progresywny, wysoki i dotkliwy. W efekcie część czołowych przedsiębiorców zamyka działalność. Inni, by przetrwać, próbują uników podatkowych. Kolejni przenoszą się do bardziej przyjaznych krajów. W efekcie tracą nie tylko przedsiębiorcy, lecz również konsumenci. Spada liczba wyjątkowych dóbr i usług. Żadnych kolejnych iPodów, kinowych arcydzieł czy nowatorskich aplikacji. Społeczeństwo wraca do równości. A raczej szarości.
Co więcej, na tym wszystkim traci nawet budżet państwa. Najbardziej utalentowani i najwięcej zyskujący obywatele przestają osiągać wysokie dochody. Baza podatkowa ulega erozji. Pojawia się dziura budżetowa. Nie ma z czego finansować obiecanych świadczeń socjalnych. Rządzący uciekają się więc do zadłużenia, co chwilowo poprawia sytuację. Potem jednak nieuchronnie przychodzi termin spłaty. Odsetki rosną. Podatki od najzamożniejszych nie wystarczają do pokrycia galopujących kosztów. Rządzący postanawiają nałożyć daniny także na zwykłych ludzi. Rozpoczyna się powszechne przykręcanie śruby i pauperyzowanie społeczeństwa. Wszystko po to, by ratować budżet państwa.
Obraz ten jest nieco uproszczony, lecz trafnie oddaje istotę rzeczy. Przecież współcześnie kraje zachodnie, szczególnie europejskie, właśnie znajdują się na tej drodze do upadku. Coraz trudniej im wytrzymać konkurencję ze strony państw bardziej kapitalistycznych. Toną więc w długach niezbędnych do finansowania rozdętych świadczeń socjalnych.
Kim są prawdziwi jednoprocentowcy
Walka z „kapitalistami” nie tylko często przynosi niekorzystne skutki gospodarcze, lecz jest również wątpliwa etycznie. Oczywiście w odniesieniu do prawdziwych przedsiębiorców, zaspokajających realne potrzeby konsumentów. A takich w znienawidzonym jednym procencie jest wielu.
Jak zauważył autor science fiction i przenikliwy myśliciel społeczny Robert Heinlein, w całej historii ludzkości nędza to normalne warunki życia człowieka. Osiągnięcia umożliwiające przekroczenie tej normy – tu i tam, teraz i wtedy – są dziełem niezwykle małej mniejszości, często wyszydzanej, często potępianej, przeciwko której prawie zawsze występują wszyscy prawomyślni. Zawsze, gdy tej maleńkiej mniejszości nie pozwala się tworzyć albo – co się niekiedy zdarza – wypędza się ją ze społeczności, ludzie znów wpadają w straszliwą nędzę. Nazywa się to „pechem”.
Nierówność a Kościół
Zamożność gospodarczych elit jest często (choć nie zawsze) owocem wyjątkowych uzdolnień, ciężkiej pracy i zaspokajania potrzeb bliźnich. Jej zwalczanie oznacza na ogół niszczenie wolności. Trudno ją zatem pogodzić z etyką. Mimo to w ostatnim czasie zamożni kapitaliści stali się obiektem krytyki ze strony ludzi Kościoła. Niepohamowany kapitalizm ostatnich dekad dalej pogłębił przepaść między najbogatszymi i najbiedniejszymi, tworząc nowe ubóstwo i zniewolenie – napisał w roku 2018 papież Franciszek we wprowadzeniu do poświęconej mu publikacji Władza i pieniądze – sprawiedliwość społeczna według Bergoglio.
W roku 2016 Sławomir Sierakowski na łamach „Krytyki politycznej” uznał papieża za przywódcę światowej lewicy. Jednym z powodów tego twierdzenia była Franciszkowa krytyka kapitalizmu i zamożnych. Sierakowski szczególnie docenił zawartą w jednej z wypowiedzi Franciszka krytykę koncepcji ekonomii skapywania (ang. trickle-down economy), zgodnie z którą poprawa losu osób znajdujących się na górze przyczynia się także do poprawy sytuacji osób na dole społecznej piramidy.
Tak zdecydowana postawa biskupa Rzymu budzi u niektórych wątpliwości. Dlaczego – pytają – Kościół nie dostrzega, że ogół społeczeństwa rzeczywiście może również korzystać z działalności najlepszych (i w efekcie najzamożniejszych) przedsiębiorców?
Zwłaszcza, że jeszcze niedawno stanowisko Rzymu było inne. Prywatną przedsiębiorczość, dążenie do zysku i własność doceniał między innymi święty Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus z roku 1991. W tej encyklice papież podkreślał, że w istocie tam, gdzie indywidualny zysk jest przemocą zniesiony, zastępuje się go ciężkim systemem biurokratycznej kontroli, który pozbawia człowieka inicjatywy i zdolności twórczej.
W innym miejscu tegoż dokumentu pisał zaś, że Kościół uznaje pozytywną rolę zysku jako wskaźnika dobrego funkcjonowania przedsiębiorstwa: gdy przedsiębiorstwo wytwarza zysk, oznacza to, że czynniki produkcyjne zostały właściwie zastosowane, a odpowiadające im potrzeby ludzkie – zaspokojone.
Papież zapewne zdawał sobie sprawę, że zysk skutecznych przedsiębiorców prowadzi do wyodrębnienia się gospodarczych elit. Jednak zasadniczo ich nie potępiał, choć oczywiście przestrzegał przed materializmem i wykorzystywaniem słabszych.
Źródeł niechęci części katolików do nierówności i własności prywatnej można upatrywać w mentalności zafiksowanej na przeszłości. Istotnie, zarówno Biblia, jak i dzieła wielu ojców i doktorów Kościoła powstawały w czasach, gdy gospodarka stanowiła w znacznej mierze grę o sumie zerowej. Bogactwo jednego oznaczało ubóstwo drugiego. I choć wielu katolickich autorów broniło tego stanu rzeczy jako naturalnego, a nawet wierniej odzwierciedlającego doskonałość Boga, to silne były także głosy utożsamiające bogaczy z wyzyskiwaczami. W społeczeństwach wolnorynkowych jednak takie stanowisko w wielu przypadkach nie jest uzasadnione. Choć część bogactwa wciąż wynika z wyzysku czy malwersacji, to nie mniej istotna część ekonomicznego tortu stanowi owoc twórczej przedsiębiorczości.
Marcin Jendrzejczak
Tekst pochodzi z magazynu „Polonia Christiana” – numer 97 (marzec-kwiecień 2024)