Freddie Mercury śpiewał swego czasu o niebie, które miałoby być dostępne dla wszystkich. Jego manifest – Heaven for Everyone – nie był tak polityczny jak Imagine, ale w równym stopniu napełniają go elementy hipisowskiej utopii: świat może być wolny, wszyscy mogą być jednym, a elementarna duma i godność mogą być uszanowane.
Wyrażając tak „pobożne” życzenia autor nie daje nam jednak żadnego tropu na temat swojej koncepcji JAK to niebo miałoby zaistnieć. Można zatem domniemywać, że albo ma świadomość, że to tylko bujanie w obłokach albo puszcza wodze fantazji, w głębi serca naprawdę wierząc, że siłą uczucia, dobrej woli i nie wiadomo czego jeszcze można zmienić świat.
Czy będzie to Queen czy John Lennon, neoromantycznych marzycieli łączy ignorancja w jednej kwestii… że zło jest nieodmiennie obecne w świecie po grzechu pierworodnym – i że to zło możemy pokonać mając wiedzę o jego naturze i wchodząc na drogę tego, co jest przeciwne grzechowi, a więc – cnoty. I nie ma woli tak silnej, która bez właściwego poznania tego zła i zastosowania rozumnych środków opartych o cnotę, byłaby w stanie zmienić świat tylko dlatego, że mocno chce. Każdy by tak chciał, ale dziwnym trafem świat trwa od tysięcy lat utrzymując z grubsza podobny poziom złej woli w skali ludzkości…
Wesprzyj nas już teraz!
Wszystko byłoby w porządku, gdyby ta fantazja zaczynała się i kończyła w głowie Freddiego Mercurego, ewentualnie jakiegoś hołdującego utopiom polityka. Gorzej, że taki styl myślenia, począwszy od Soboru Watykańskiego II, oficjalnie przyjęli ludzie reprezentujący struktury Kościoła katolickiego.
Wystarczy choć pobieżny rzut oka na konstytucję soborową Gaudium et spes (O Kościele w świecie współczesnym), żeby zapaliła nam się czerwona lampka. „Dlatego to Sobór Watykański II, po dogłębnym rozważeniu tajemnicy Kościoła, kieruje bez wahania swe słowa już nie tylko do samych synów Kościoła i wszystkich, którzy wzywają imienia Chrystusa, ale do wszystkich ludzi” – czytamy, już z pierwszych słów dowiadując się, że biskupi tym razem nie powołują się na zgodność z Tradycją, lecz na bliżej nieokreślone „dogłębne rozważenie tajemnicy”.
Ale i w tym nie byłoby nic zdrożnego, gdyby dalej została wyjaśniona prawdziwa rola Kościoła w świecie… Tymczasem już w drugim akapicie natykamy się na błędną heglistowską utopię, gdy czytamy, że Chrystus wcielił się, cierpiał i zmartwychwstał nie tylko po to, by wykupić nas z niewoli grzechu, ale po to, by… „świat doznał przemiany i doszedł do pełni doskonałości”.
Nie ma już mowy o wierze objawionej, lecz zastępuje ją „wiara ludu Bożego”, na którą powołują się Ojcowie Soborowi, dokonując tego otwarcia „dialogu” ze światem. Praktycznie na każdym kroku spotykamy odwrócenie dotychczasowych znaczeń. I tak Kościół miałby być nagle „wszczepiony w rodzinę ludzką”, podczas gdy dotychczas słyszeliśmy, że to my – o ile przyjmujemy prawdziwą wiarę, uznajemy prymat Biskupa Rzymu i trwamy w łasce uświęcającej – jesteśmy w szczepieni w Chrystusa w Jego Mistycznym Ciele, którym jest Kościół, a sam Kościół jest nie z tego świata. Dalej dowiadujemy się, że Kościół, uznając w każdym człowieku „zasiane pewne boskie ziarno” ma współpracować ze światem w „zaprowadzeniu braterstwa wszystkich”. Czy będą nas tedy dziwiły deklaracje papieża Franciszka na temat powszechnego braterstwa?
Z rozdziału II poświęconego zagadnieniu wspólnoty ludzkiej wyłania się narracja, która sugeruje jakoby „rozwój” człowieka doszedł tak daleko, że on sam otwiera jakieś nowe możliwości zaistnienia powszechnego braterstwa, a rola Kościoła ma się sprowadzać do asystowania – w sensie czysto przyrodzonym – w tym wspaniałym dziele. Dalej mamy wręcz wrażenie, jakby Sobór tworzył jakąś „meta-Ewangelię”, instruując ludzi Kościoła, że od teraz powinni wszystkich ludzi bez wyjątku… objąć miłością bliźniego – tak jakby nie była to rzecz już wpisana w DNA Kościoła.
Ale zostawmy Gaudium et spes i przyjrzyjmy się opłakanym skutkom przyjęcia przez Kościół tak błędnej i naiwnej wykładni rzekomego rozwoju ludzkiego społeczeństwa…
Najpierw spróbujmy krótko i w punktach scharakteryzować, na czym opiera się ta całkowicie nowa postawa, jaką ukształtował w duchowieństwie ów utopijny manifest soborowy:
Marzycielstwo: odrzucenie dotychczasowego realizmu w ocenie kondycji człowieka i postawienie na dialog ze światem skutkuje słabością wobec wyzwań świata. Skoro uciekamy od prawdy na temat człowieka, skoro negujemy konieczność użycia siły wobec ludzi złej woli, skoro nie chcemy się pogodzić z tym, że żadne „doskonałe społeczeństwo” nigdy nie zaistnieje (przed Sądem Ostatecznym), to co nam pozostaje? Ot, marzenia o cudownej przemianie świata, w którym wszystkim będzie się dobrze żyło. Problem w tym, że tego typu marzycielstwo nie przystoi ludziom Kościoła; na taką słabość może pozwolić sobie dziecko, ale nie dojrzały człowiek korzystający z rozumu.
Pycha: jako źródło wszystkich grzechów nie może być przeoczona i w tym przypadku. Ostateczną pychą jest bunt przeciwko Bogu (dziś wyrażony w całkowitym podważaniu Boskiego prawa i porządku naturalnego), ale on ma też swoje bardziej miękkie formy sprowadzające się do odrzucenia ograniczeń płynących z uznania obiektywnej rzeczywistości. Tworzenie nowego, wspaniałego świata może opierać się wyłącznie na odrzuceniu katolickiej prawdy na temat takiego świata, jaki faktycznie istnieje.
Tchórzostwo: męstwo jako cnota ma swoje dwie skrajności – z jednej strony tchórzostwo, z drugiej brawurę. Lewicowa naiwność, również w swojej odsłonie kościelnej, zdecydowanie popada w to pierwsze wypaczenie. Czy weźmiemy lewicowych polityków, którzy boją się stanąć do debaty z mocnymi konserwatywnymi kontrkandydatami, czy też hierarchów Kościoła, którzy siłą strukturalnego molocha wyciszają zdrową opozycję duchownych i świeckich – wszędzie mamy do czynienia z nadużywaniem władzy do przykrycia strachu przed konfrontacją. Gdy spojrzymy na tzw. dialog ekumeniczny, to czyż nie jest łatwiej po prostu powiedzieć, że wszyscy jesteśmy braćmi, tylko musimy „jakoś” do tego wspólnie dojść? Czy więcej odwagi nie wymaga powiedzenie, że dla zaistnienia braterstwa musi najpierw nastąpić zjednoczenie w prawdzie?
Kościół nigdy nie stał na gruncie naiwnych utopii. Zawsze miał świadomość praktycznych skutków grzechu pierworodnego i nie ulegał złudzeniu, że coś w tym względzie może się zmienić z powodu jakiegoś tajemniczego „rozwoju ludzkości”. Stąd rodzi się pytanie, jak mają się „postęp osoby ludzkiej” i „rozwój społeczeństwa”, o których wprost wspomina konstytucja soborowa, do refleksji etycznej, jaką zawsze podejmował Kościół? Czy rozwijając się technologicznie i skracając komunikacyjny dystans pomiędzy sobą automatycznie stajemy się lepszymi ludźmi? Rozwój moralny nie zasadza się przecież na ilości ułatwień, jakie proponuje nam technologia, lecz na poznaniu zdrowych zasad i dostosowaniu do nich swojej woli! Zresztą, sama rzeczywistość pokazuje nam, że pomimo tych wszystkich ułatwień nasza cywilizacja stoi na skraju ostatecznego upadku, a społeczeństwa zachodnie są jak nigdy spolaryzowane…
Przyjęcie naiwnych założeń antropologicznych przez ojców Soboru Watykańskiego II nie jest po prostu groteskowym teatrem parareligijnym z udziałem niegroźnej frakcji postępowych starców w biskupich purpurach. Widzimy bowiem, co dzieje się ze światem, gdy znika światło Urzędu Nauczycielskiego Kościoła. Widzimy, co dzieje się w samym Kościele, gdzie na niebywałą skalę rozwija się przestępcza działalność mafii lawendowej, a ilość zbrodni seksualnych dziwnym trafem poszybowała w górę właśnie wtedy, gdy w imię nowości soborowych zreformowano liturgię, seminaria i model życia kapłańskiego, odzierając go z dyscypliny, zdrowej duchowości i świadomości własnej pozycji jako kapłana, który dla głoszenia Słowa Bożego jest niejako wyrwany z tego świata, a nie weń „wszczepiony”.
Udział Kościoła w tej typowo lewicowej naiwności obejmuje nie tylko kwestie przemocy seksualnej, ale przemocy w ogóle. W ciągu trwającego obecnie pontyfikatu doszliśmy już do tego, że z wysokości tronu św. Piotra sugeruje się nam, iż nie istnieje coś takiego jak wojna sprawiedliwa. Ale gdy sięgniemy do pontyfikatów wcześniejszych – już od poprzedników Franciszka dowiadujemy się, że kara śmierci jest czymś złym, czego Kościół rzekomo nie zaleca. Tymczasem tak jak rozluźnienie dyscypliny prowadzi do zbrodni, tak pobłażliwość w karaniu prowadzi do recydywy. To logiczne.
Próba budowania szczęśliwego świata przy jednoczesnej negacji prawdy na temat natury człowieka i ludzkiego społeczeństwa jest skazana na klęskę, tym bardziej, że w przypadku ludzi Kościoła już u podstaw opiera się nie tylko na błędnych założeniach, ale również na czysto ludzkich słabościach (jak choćby wspomniane marzycielstwo, pycha i tchórzostwo), które można łatwo odczytać w zachowaniu posoborowych biskupów, głoszących coraz to nowe rewelacje przy coraz większym odizolowaniu od swojej trzody, czego najwyższym wyrazem jest obecnie tzw. proces synodalny, oparty rzekomo o „szerokie konsultacje” z ludem Bożym.
Filip Obara
„Kościół rozmarzony”: Franciszek dośpiewuje nowe zwrotki „Imagine”