To, że „Fiducia Supplicans” „nie spadło z nieba” wiemy na pewno. Z jednej strony twierdzenia tego dokumentu wskazują na przeciwną proweniencję, z drugiej rehabilitacja „związków nieregularnych” trwa w najlepsze od kilku lat – odkąd światło dzienne ujrzała niesławna adhortacja „Amoris Laetitia”. U podstaw tych zmian kryje się „rewolucja relacyjna”, jaka przeniknęła głęboko do kościelnej filozofii i języka. Jej orędownicy przekonują, że ludzkie interakcje – byle tylko oparte o dialog i porozumienie – są wartością samą w sobie, zdolną relatywizować prawo moralne. „Dobra”, jakie płyną z więzi z innymi mają wystarczać, by zasady życia chrześcijańskiego zawieszać… i rozeznawać ich ewentualne zastosowanie. Nie bez winy pozostaje ekspansja „personalizmu” jako własnej filozofii Kościoła, utrudniająca adekwatną odpowiedź na kryzys, szukając uzasadnienia norm moralnych w człowieku, jego relacjach i doświadczeniach.
Różnego serca, różnego ducha
Wydana niedługo przed Bożym Narodzeniem deklaracja Kongregacji Nauki Wiary wstrząsnęła całym Kościołem. Kierowany przez abp Fernandeza urząd dał kolejny powód do zmartwień wiernym i strzegącym depozytu wiary hierarchom, zapewniając formalną podstawę dla „spontanicznego błogosławienia” „par, lecz nie związków” homoseksualnych i konkubinatów.
Wesprzyj nas już teraz!
Dokumenty płynące w ostatnich latach z Watykanu nie raz domagały się uważnej krytyki. Jednak dopiero w wypadku „Fiducia Supplicans” zastosowania watykańskich instrukcji odmówiło tak wiele episkopatów na całym świecie. Skali sprzeciwu nie sposób pominąć milczeniem, skoro wyraziła go gremialnie cała Afryka, a – z różnymi wprawdzie argumentami – oporu nie zabrakło również na Starym Kontynencie.
A jednak – nieszczęsny dokument część apostolskich następców przyjęła z nieukrywanym entuzjazmem. Zresztą i na gruncie polskiego Kościoła nie brakuje głosów obrońców Franciszka – zapewniających, że do żadnej zmiany nie doszło, bo przecież „małżeństwa homoseksualne”, ani formalna postać liturgicznych celebracji nie zostały wprowadzone.
„Fiducia Supplicans”, bardziej niż cokolwiek wcześniej, uświadomiła głęboki podział stanowisk katolickiego duchowieństwa względem prób zmiany katolickiego nauczania o małżeństwie i seksualności. Powód rozbieżności zdaje się tkwić w niemożliwym do pogodzenia sposobie oceny relacji międzyludzkich przez konserwatywnych i bardziej postępowych hierarchów.
Dla prawowiernego chrześcijanina sprawa wydaje się krystalicznie prosta: związek „miłosny” mężczyzny z mężczyzną lub między dwiema kobietami sprzeciwia się woli Bożej. Zatem jedyne możliwe współdziałanie z łaską na jego polu to zakończenie tej relacji – ratowanie się z niej obu uczestników. Błogosławienie „par” sugeruje sojusz łaski z grzechem. To wiara w łączność dobra ze złem. „Chrystusa z Beliarem”, jak pisał Św. Paweł Apostoł (2 Kor 6, 15).
Podejście to wyraża konsekwencję w metafizyce – która dziś znajduje się w poważnej defensywie. W poprzednich wiekach Kościół określał wartość relacji międzyludzkich (w tym małżeństwa) z perspektywy obiektywnych zasad etycznych. Skoro to od Boga – jako ostatecznej zasady – pochodzi etyka, to godne pochwały stosunki muszą opierać się na utwierdzonym przez Niego prawie.
Dlaczego małżeństwo?
W pierwszych wiekach chrześcijaństwa, gdy toczono dyskusje o statusie małżeństwa i jego naturze Ojcowie Kościoła wyraźnie definiowali cechy czyniące z tego rodzaju relacji związek godziwy. „To są – mówi św. Augustyn – dobra, dla których małżeństwo jest dobre: potomstwo, wierność małżeńska, sakrament”, przywoływał słowa wybitnego doktora papież Pius XI w poruszającej encyklice „Casti Conubii ”.
Nauka o dobrach małżeństwa – decydujących o jego wartości – została wyraźnie potwierdzona w kolejnych wiekach. Znajdziemy ją również i w „Summie Teologii” Św. Tomasza. Podstawą afirmacji tego węzła przez Kościół jest jedynie fakt, że odpowiada on Bożemu zamysłowi co do człowieka. Małżeństwo ma za zadanie służyć zaprowadzeniu w życiu osobistym, jak i wspólnotowym porządku zamierzonego przez boski Logos – dlatego chrześcijanin może je zawrzeć.
W tak przejrzystej atmosferze Kościół definiował szereg obligacji moralnych małżonków – by ich związek służył rzeczywiście celowi, dla jakiego został zawarty. Na stronach sakramentalnego węzła spoczęły obowiązki wierności, miłości wzajemnej, a wreszcie – najbardziej dziś kontestowana – powinność zrodzenia potomstwa.
Przyjrzymy się kilku wyjątkom z encykliki „Casti Conubii ” papieża Piusa XI:
„Małżeństwo nie zostało ani ustanowione ani odrodzone przez ludzi, lecz przez Boga; nie przez ludzi, lecz przez Boga, twórcę samego stworzenia, i tegoż stworzenia odnowiciela Chrystusa Pana prawami zostało obwarowane, wzmocnione i wyniesione; prawa te nie mogą więc podlegać żadnym zapatrywaniom ludzkim, ani umowie wzajemnej małżonków”, nie pozostawiał wątpliwości papież Ratti.
„Małżeństwo jako instytucja naturalna, na mocy woli Stwórcy ma jako cel pierwszorzędny i istotny nie doskonalenie osobiste małżonków, ale rodzenie i wychowywanie nowego życia. Inne cele, chociaż także zamierzone przez naturę, nie są na tym samym stopniu”, wyjaśniał Pius XI. Wraz z tym przekonaniem w swoim dokumencie Ojciec Święty wyraźnie zabraniał używania małżeństwa przy jednoczesnym unikaniu poczęcia.
Przeciw związkom nie- małżeńskim
Już w poprzedzającym wydanie „Casti Conubii ” wieku, na starym kontynencie z narastającym tempem rozpleniały się związki innego typu. W „Arcanum Divinae Sapientiae” papież Leon XIII przekreślał małżeństwa świeckie, relacje wolne, czy otwarte. Niezależnie od samopoczucia ich uczestników, ściągają oni na siebie zgubę, pouczał Ojciec Święty.
„Pożądane owoce małżeństwo o tyle tylko przynosi, o ile zachowuje cechy świętości, jedności i nierozerwalności, bo z nich tylko płynie ta jego zbawcza i dobroczynna skuteczność; ani też wątpić nie można, że wpływ ten wywierać będzie małżeństwo, jeżeli pozostanie zawsze i wszędzie zależne od Kościoła, który jest najwierniejszym stróżem i obrońcą jego charakteru”, czytamy na kartach encykliki.
„Cóż dobrego zaiste przynieść może małżeństwo, z którego usuwają ducha religii chrześcijańskiej, gdy ten duch właśnie rodzi wszelkie dobra, pielęgnuje najwznioślejsze cnoty, wzbudza i potęguje wszystko, co może być wzniosłego w duszach szlachetnych i szczytnych? Z chwilą usunięcia i odrzucenia religii, muszą małżeństwa zejść na poziom służenia wyłącznie skażonej naturze człowieka i najgorszych władczyń – żądz ludzkich; względy bowiem naturalnej uczciwości są zbyt słabe, aby mogły obronić małżeństwo od tego upadku”, konkludował następca Św. Piotra.
Nadprzyrodzony, czyli… „niewystraczający”
„Rygoryzm”! „Nowy pelagianizm”! U wielu dzisiejszych hierarchów ta lektura spowodowałaby zgrzytanie zębami. Tradycyjna wykładnia Kościoła – choć w rzeczywistości bogata i oparta na wzniosłej teologii – zdaniem wielu była „niewystarczająca”. W XX wieku – pod naporem ruchów rewolucji seksualnej, aspiracje kontestatorów rozpaliły na nowo dyskusje o dyscyplinie małżeńskiej. Wielu hierarchów uznało, że magisterium potrzebuje w tej atmosferze znaczącej rewizji…Próby całkowitej relatywizacji tego aspektu nauczania, od jakich kipią wręcz kręgi postępowe, skutecznie narzucając swoje oczekiwania Stolicy Świętej, dowodzą, że do wolty doszło.
W zeszłorocznej polemice na łamach liberalno – katolickiego magazynu „Więź”, znani publicyści agitujący za destrukcją katolickich zasad moralnych dyskutowali o potrzebie dalszego poluźnienia etyki małżeńskiej. Ich zdaniem pierwszy przewrót w tym zakresie – nazwany „rewolucją relacyjna” wydaje właśnie swoje owoce: dokumenty takie jak „Amoris Laetitia”. Dziś dodalibyśmy do tej listy papieską deklarację „Fiducia Supplicans”. Sednem obu z nich jest w końcu przekonanie, że grzeszne związki można do jakiegoś stopnia rehabilitować, ze względu na wydarzające się w nich… „dobro”. O jakie jednak dobro może chodzić, skoro ich zasadą jest grzech?
Odpowiedź tkwi w ubóstwianiu relacji międzyludzkich samych w sobie. Ustanowione przez Boga małżeństwo ma wymiar sakramentalny, toteż więź między małżonkami rzeczywiście cieszy się nadprzyrodzonym charakterem. Dziś tymczasem jako zamierzoną przez Boga próbuje się przedstawić każdą relację, w której panuje „komunia osób”, „dialog” i „braterstwo”. Trwający pontyfikat wciela w życie radykalną postać tej tendencji – gotowy zaakceptować niemałżeńskie, a nawet sprzeczne z naturą związki.
Na podobne dążenia coraz rzadziej znajduje się adekwatna odpowiedź. Kręgom zmotywowanym do obrony etyki małżeńskiej – widać to wyraźnie po ostatnich wydarzeniach – nie udało się sformułować skutecznej defensywy, a przynajmniej wdrożyć jej w życie. Dlaczego? Wydaje się, że klasyczny wykład Kościoła poświęcony małżeństwu daje do tego najlepszą podstawę. Jednak autorytety duchowe ubiegłych dekad, zamiast przylgnąć do niej, uznały za konieczne poszukiwanie nowego sposobu wyrazu. Temu przedsięwzięciu sprzyjał również polski papież.
Jak zwracała uwagę na łamach „Więzi” Magdalena Siemion, zatrudniona w Centrum Dialogu Miedzykulturowego im. Jana Pawła II w Krakowie, Karol Wojtyła był przekonany, że nauczanie Kościoła o małżeństwie, skupione na etycznych prawach i teologicznej istocie tego związku, było „niewystarczające” i wymagało oparcia na filozofii personalizmu. „Kościół nie znalazł sposobu odpowiedzi na wyzwania rewolucji seksualnej. Jan Paweł II był przekonany, że on oraz jego koledzy w Lublinie i Krakowie zaczęli to właśnie robić, jak wskazywało na to podejście do seksualności człowieka zawarte w książce Miłość i odpowiedzialność, czytamy w artykule jej autorstwa.
Deifikacja relacji
By zrozumieć praktyczne skutki tej zmiany języka sięgnijmy do nauczania o celu rodziny z adhortacji apostolskiej „Familiaris Consortio” z 1981 roku. „Pierwszym jej zadaniem jest wierne przeżywanie rzeczywistości komunii w ciągłym działaniu na rzecz rozwijania prawdziwej wspólnoty osób”, dowiadujemy się z dokumentu. W kolejnych fragmentach dokument definiuje małżeństwo jako „wspólnotę życia i miłości”.
„Jak już mówiliśmy, Bóg stworzył człowieka i powołał go do miłości, jest on więc powołany do miłości i do urzeczywistniania miłości w swoim życiu. To urzeczywistnienie dokonuje się poprzez małżeństwo i rodzinę. Komunia małżeńska stanowi wzajemne oddanie się sobie dwóch osób. Miejscem, które umożliwia całkowite oddanie siebie, jest właśnie małżeństwo”, dodaje papieski dokument.
„Owa komunia małżeńska ma swoje korzenie w naturalnym uzupełnianiu się mężczyzny i kobiety, i jest wzmacniana przez osobistą wolę małżonków dzielenia całego programu życia, tego, co mają i tego, czym są. Stąd taka komunia jest owocem i znakiem potrzeby głęboko ludzkiej. Jednakże w Chrystusie Panu, Bóg przyjmuje tę potrzebę ludzką, potwierdza ją, oczyszcza i podnosi, prowadząc ją do doskonałości w sakramencie małżeństwa”, stwierdzał Karol Wojtyła.
„Wszyscy członkowie rodziny, każdy wedle własnego daru, mają łaskę i odpowiedzialny obowiązek budowania dzień po dniu komunii osób, tworząc z rodziny szkołę bogatszego człowieczeństwa Dokonuje się to poprzez łaskę i miłość wobec dzieci, wobec chorych i starszych; poprzez wzajemną codzienną służbę wszystkich; poprzez dzielenie się dobrami, radościami i cierpieniami”. „Kryterium moralne autentyczności więzów małżeńskich i rodzinnych polega na rozwijaniu godności i powołania poszczególnych osób, które odnajdują swoją pełnię w bezinteresownym darze z siebie samych”, kontynuował.
Jan Paweł II zaproponował podobny sposób odniesienia do pożycia płciowego we wspomnianej już teologii ciała. Nie jest ona tematem tego tekstu – zadowolmy się więc uproszczeniem, że stanowi próbę przypisania cielesności ludzkiej potencjału do reprezentowania Boga, a zbliżeniu małżeńskiemu – jakiejś formy oznaczania wewnętrznego życia Najświętszej Trójcy. (Takie ujęcie zdaje się o tyle ryzykowne, że stosunek seksualny pozostaje wydarzeniem wybitnie zmysłowym i zanurzonym w naturę. Choć jego celem jest uczestnictwo w boskim akcie stwórczym, to przecież sam akt bazuje na doznaniach erotycznych i romantycznych. Tymczasem Bóg pozostaje bezcielesny, a Jego najdoskonalszą miłość trudno zestawić z podnieceniem, czy uczuciami małżonków podczas zbliżenia).
W papieskim ujęciu tym, co przoduje w określaniu wartości relacji, nie jest po prostu etyczna doskonałość, jaką ta umożliwia, ale „głęboko ludzka komunia” pozwalająca na rozwój „osobowej godności” i powołania uczestników małżeńskiego węzła. Dobre stosunki między mężem i żoną urastają do rangi większej, niż pomoc dla wypełnianie przez nich moralnych obligacji i sakramentalnych zobowiązań. Zbliżają się do statusu źródeł obiektywnego „dobra”, jakkolwiek muszą pozostać oparte o prawo moralne.
Konsekwencje tego założenia dobrze wyraża kolejny z fragmentów adhortacji Jana Pawła II. „Porządek moralny, właśnie dlatego, że ujawnia i przedstawia zamysł Boży, nie może być czymś, co utrudnia życie człowiekowi i co nie odpowiada osobie; wręcz przeciwnie, odpowiadając najgłębszym potrzebom człowieka stworzonego przez Boga, służy jego pełnemu człowieczeństwu z tą samą subtelną i wiążącą miłością, z jaką sam Bóg pobudza, podtrzymuje i prowadzi do właściwego mu szczęścia każde stworzenie”, czytamy w „Familiaris Consortio”.
To jasne, że przesłaniem polskiego papieża nie jest propagacja „Ewangelii sukcesu”. Podobny język zdaje się jednak stwarzać pewne trudności. Porównajmy go z adekwatnym wyimkiem z „Casti Conubii” Piusa XI:
„Przecież dobra Matka, Kościół, zna doskonale i docenia zdrowotne względy, zagrażające życiu matki, o które tu chodzi. Któż może bez głębokiego współczucia o tym myśleć? Kogo nie ogarnia podziw najwyższy na widok matki, w bohaterskim poświęceniu gotowej iść na niechybną niemal śmierć, byle ocalić życie dziecka, spoczywającego pod jej sercem? Jej cierpienia, poniesione w bezwzględnym spełnieniu obowiązku naturalnego Bóg jedynie w przebogatym zmiłowaniu swoim będzie mógł wynagrodzić i dać doprawdy miarę nie tylko natłoczoną, ale opływającą”, zaznaczał papież Ratti.
Postawmy się na miejscu małżeństwa skonfrontowanego nagle z sytuacją opisaną w encyklice z 1930 roku. Żona ryzykuje własnym życiem, by przynieść dziecko na świat. To poród z komplikacjami. Mąż nie może być pewien jej losu – boi się starty i wdowieństwa. Czy na sali porodowej, gdy te obawy natrętnie przemierzają jego głowę, ma on pełne przekonanie, że słuszne decyzje moralne nie mogą „utrudniać życia człowiekowi”? Czy powtórzy ten sąd, gdy z kolejnym dzieckiem na ręku posypie proch na trumnę ukochanej kobiety – która zdobyła wieniec chrześcijańskiej zasługi?
To oczywiście sytuacja ekstremalna. Skierujmy zatem oczy ku codzienności. Czy gdy Kościół nieomylnie zabrania wstrzymywania płodności małżeńskiej, a nasze 50 metrów kwadratowych stało się już dla kilku pociech szczęśliwym domem, mamy pełne przekonanie, że kierowanie się zasadami wiary nie może utrudniać życia? Czy gdy strudzeni pracą i wychowaniem nie możemy sobie pozwolić na zrobienie zbyt wiele „dla siebie”, pocieszamy się tym, że wierność moralnym obligacjom nigdy nie może nie pasować osobie?
Jan Paweł II przekonuje, że takiej dychotomii nie ma – bo pełnym rozwojem osoby miałaby być w końcu chrześcijańska doskonałość. A jednak, czy ludzka osobowość może przyzwyczaić się do wymagań tej ostatniej? Czy człowieczeństwo rzeczywiście ma się najlepiej, gdy oddajemy je na służbę najwyższych wartości, czy też typowo ludzkim skłonnościom musimy się przeciwstawić dla Królestwa Bożego? Wreszcie co z ciężarem grzechu pierworodnego? Czy z podobnego języka zwichnięta natura nie wybierze interpretacji najwygodniejszej… która z samej „osoby” czyni ostateczny punkt odniesienia? Klasyczny wykład etyki małżeńskiej zdaje się tymczasem niepodatny na podobne ryzyko.
Nauczanie zawarte w „Familiaris Consortio” można odczytać w duchu ortodoksji i taka była z pewnością intencja autora adhortacji. A jednak bez sporej uważności i niemałej wiedzy niebezpieczne zrozumienie również pozostaje możliwe. Personalistyczny język, zaproponowany przez Jana Pawła II, zdaje się na dłuższą defensywę przeciw „rewolucji relacyjnej” raczej utrudniać, niż przybliżać ją do zwycięstwa.
Nowa filozofia – nowa wiara?
Od ostatnich dziesięcioleci XX wieku upłynęło już tymczasem wiele wody w Wiśle. Obecnie nadrzędność boskich praw względem interakcji międzyludzkich pozostaje dla jednych odrzuconym przekonaniem, a dla innych zapomnianym językiem. W „głównym nurcie” Kościoła na dobre zaaklimatyzowało się wrażenie, że budowanie relacji zgodnie z wolą Bożą niechybnie gwarantuje satysfakcję w jej osobistym .
Trzeba wiele naiwności, by przeoczyć fakt, że podobna logika uzasadnia dziś m.in. usprawiedliwienie dialogu międzyreligijnego. Papieże I połowy XX wieku potępili tę praktykę, świadomi, że w starciu o zbawienie dusz Kościół i fałszywe religie grają do odmiennych bramek. Tymczasem stanowisko „relacyjne” zapewnia, że nawet jeśli Bóg objawia się w Kościele, to z pewnością brzydzi się nawracaniem, o ile to generuje konflikt. Chrystus miałby bowiem życzyć sobie zawsze udanych, wzajemnych i bliskich więzi… Nawet, jeśli ceną będzie milczenie o Nim Samym.
Jak widać nie sposób zawęzić problemu wyłącznie do kwestii etyki małżeńskiej. Personalistyczna i relacyjna filozofia rozlała się w Kościele wyjątkowo szeroko. Bez jej odrzucenia przeciwnikom „dyktatury relatywizmu” trudno będzie nawiązać równą walkę z progresistami.
Rzućmy okiem chociażby na poglądy tak szeroko rozpoznawalnego w Polsce Ks. Józefa Tischnera… Trudno je pogodzić z uniwersalną wartością zasad etycznych. Za to ich komplementarność z programem „Amoris Laetitia”, czy „Fiducia Supplicans” nie daje się przeoczyć.
W Tischnerowskiej logice jednym skutecznym narzędziem poznania, a więc i adekwatnego oceniania rzeczywistości, jest dialog i poznanie perspektywy drugiego człowieka. Drugi człowiek „jest naszą pierwszą oczywistością i zarazem naszym pierwszym wyzwoleniem, drugi ofiaruje nam świat”, sądził znany ksiądz. Poznanie sensu wydarzyć się może wyłącznie wtedy, „gdy jakieś ja, staje wobec jakiegoś ty”.
W ostatecznym kształcie myśl Tischnera, oparta o poglądy fenomenologów i egzystencjalistów, przybrała postać filozofii „dramatu”. Wedle jej założeń, aby zrozumieć i poznać człowieka trzeba się zżyć z tragedią jego życia i bólem, jakiego doświadczył. Dopiero ta relacyjna perspektywa – w której jedynym pewnikiem jest inna osoba – ma być przydatna do jakiegoś wnioskowania o rzeczywistości.
Jak przy tym personalistycznym obrazie świata – gdzie pierwszą zasadą jest konkretny człowiek, z unikalnymi doświadczeniami i opiniami – można skutecznie utrzymać wiarę w uniwersalność zasad etycznych? A jeśli można, to jak wymagać ich zachowania od kogoś, kto we własnym rozeznaniu je odrzuca, lub uważa za obce, a nawet groźne?
Jeszcze przed wiekami pustelnicy i święci szukali doskonałości uciekając przed światem. Chrześcijanin gotów był nawet na odosobnienie, jeśli odczuwał, że otaczające go znajomości oddalają od tego, co najwznioślejsze. Nigdy nie doszukiwano się obiektywnego i mającego etyczny posmak dobra w emocjach, czułości, czy wymianie doświadczeń. Te są bowiem wsparciem społecznym – potrzebnym człowiekowi w szczęśliwym życiu doczesnym. Narzędziem rozwoju – również moralnego. Ale przecież nie celem.
Dziś, bogaty w te wzniosłe tradycje Kościół pozwolił narzucić sobie subiektywistyczny język, w którym to człowiek staje się kamieniem węgielnym. Jego punkt widzenia i doświadczenie ma być fundamentem, a „braterstwo” i „spotkanie” dobrami samymi w sobie. Niezależnie więc, czy wspólnie się grzeszy, czy uświęca, jeśli tylko relacja oparta jest na porozumieniu, w Watykanie już znajdzie się masa rąk podniesionych w błogosławiącym geście. Nikomu nie przyjdziecie wszak na myśl wezwać do zerwania jakiejkolwiek więzi…
To jednak przymierze z Bogiem, a nie relacje z człowiekiem dla chrześcijanina relatywizują wszystko inne. Cóż to za bliskość i towarzyszenie, jeśli jego podstawą jest odrzucenie Zbawiciela, który „nabył nas sobie za wielką cenę”?. „Bóg, czy człowiek” – tak wielu duchownych nauczycieli próbuje się dziś uchylić od tego wyboru. W tym wypadku milczenie jest jednak jasną deklaracją.
Filip Adamus