10 listopada 2025

Źródło polskiej potęgi – dawnej i… przyszłej

(Oprac. pch24.pl)

Słyszy się, że Polacy z braku nowych triumfów do znudzenia celebrują te dawne, ciągle przypominając ich rocznice. Praktyka jednak tego nie potwierdza. Wiele jest kluczowych rocznic w naszej historii, o których nikt nie wspomina. Ot, jedna z takowych przeleciała nam koło nosa w sierpniu. Była to sześćset czterdziesta już rocznica unii w Krewie. Gdybyśmy byli mądrzy, gdybyśmy na poważnie myśleli o przyszłości, nie zajmowalibyśmy się niczym innym…

Czym dla Polski jest chrzest Mieszka I, tym dla Rzeczypospolitej jest unia w Krewie.

– Dziwne to słowa – ktoś się obruszy – przecież Rzeczpospolita to Polska.

Wesprzyj nas już teraz!

No, ale właśnie – nie od razu była Polska Rzecząpospolitą, a zanim się nią stała, przestała być li tylko Polską. Tymczasem od roku 1945 wmawia się nam, iż mamy myśleć o Rzeczypospolitej jako o Polsce położonej w umownie piastowskich granicach – między Odrą a Bugiem.

Owszem, odwilż 1989 roku pozwoliła nam przywrócić pamięć tej większej, jagiellońskiej Rzeczypospolitej sięgającej po Smoleńsk i Morze Czarne, ale pozwolenie było ograniczone. Mamy ją pamiętać jako przeszłość, i to przeszłość już nieważną. Jako przeszłość, która ma nie wywierać dzisiaj na nas żadnego wpływu i z której nie wolno wyciągać żadnych wniosków na przyszłość.

Nic bardziej mylnego.

Wielkiego małe początki

Rzecz zaczęła się 14 sierpnia 1385 roku na zamku w litewskim Krewie – dziś na Białorusi. Tam wielki książę litewski Jogaila podpisał dokument, w którym – w zamian za mariaż z królem Polski Jadwigą i obietnicę wspólnego z nią panowania nad Polską – zobowiązał się przyjąć chrzest, wprowadzić wiarę katolicką na całej Litwie oraz własnym sumptem odzyskać dla Polski ziemie pomorskie i kujawskie utracone na rzecz Krzyżaków. Wreszcie zobowiązał się wyzwolić polskich jeńców na Litwie i, co najważniejsze, przyłączyć Litwę do Polski.

W ten oto sposób powstała nowa potęga, która przez trzy kolejne stulecia miała panować nad środkową Europą. Ale bynajmniej nie doszło do tego bezpośrednio po unii krewskiej. Litwy przecież nie przyłączono do Polski, co miało być najważniejszym i najtrwalszym wynikiem tej unii. Do dziś kłócą się historycy, jak w ogóle strony umowy rozumiały przyłączenie Litwy i czy Jogaila już jako Władysław Jagiełło dotrzymał jej, czy też się jej sprzeniewierzył. Faktem jest bowiem, że jeszcze za jego panowania, w konsekwencji aktu unii wileńsko-radomskiej zawartej w roku 1401, faktyczna władza nad Litwą i tytuł wielkiego księcia przeszła na jego brata Witolda (acz Jagiełło zachował tytuł najwyższego księcia). Stan ten potwierdziła dwanaście lat później unia horodelska, która z drugiej strony faktycznie zbliżyła dwa narody, przede wszystkim poprzez włączenie litewskich bojarów do polskiego stanu szlacheckiego.

Mimo tych trzech aktów unii niewiele brakowało, by po śmierci Jagiełły Polacy i Litwini podążyli oddzielnymi drogami. Można wręcz powiedzieć, że Litwini do tego dążyli, ale Bóg chciał inaczej i dwakroć śmiercią przypieczętował jedność dwóch państw.

Najpierw gdy w Polsce królem został Władysław III, a na Litwie wielkim księciem – jego brat Kazimierz. Władysław III wkrótce zginął pod Warną, a polska korona przeszła w ręce Kazimierza IV. Ten miał wielu synów, z których pierworodny został królem Węgier, a drugi (święty Kazimierz szykowany na króla Polski) zmarł za młodu. Ostatecznie Polskę objął Jan Olbracht, a Litwę – Aleksander. Bóg wówczas podjął drugą interwencję: Jan Olbracht zmarł po zaledwie dziewięciu latach panowania, przywracając jedność władzy w rękach Aleksandra, a gdy ten zmarł bezpotomnie po jeszcze krótszym, pięcioletnim panowaniu, rządy nad oboma krajami przeszły na ich młodszego brata Zygmunta.

Trwałość unii polsko-litewskiej zapewnił jednak dopiero syn tegoż, podpisując w roku 1569 w Lublinie akt trwale już łączący Litwę z Polską. I choć Rzecząpospolitą nazywano Polskę już od roku 1454, to jednak dopiero rok 1569 przyniósł powstanie tej wielkiej Rzeczypospolitej, którą historycy później nazwali Rzecząpospolitą Obojga Narodów.

To pod auspicjami siedmiu unii zawieranych w latach 1385–1569 – bo oprócz wspomnianych powyżej były jeszcze: unia grodzieńska (1432), unia krakowsko-wileńska (1499) i unia piotrkowsko-mielnicka (1501) – formowała się cała nasza tradycja politycznej myśli i organizacji. Unie te wyznaczyły nam wzorce, do których się wciąż odnosimy, nawet jeśli ich dziedzictwo zostało w znacznej mierze zaprzepaszczone.

Unia w Krewie stanowiła tylko pierwszy krok na długiej drodze, która wcale nie musiała dokądkolwiek doprowadzić. Ale bez pierwszego kroku nie byłoby dalszych. Ten zaś krok był najtrudniejszy i najbardziej odważny, bo jego korzyści żadną miarą nie były oczywiste, za to kontrowersje z nim związane – ogromne.

Skandal unii w Krewie

Gdyby bowiem Polska Anno Domini 1385 była Polską dzisiejszą, demokratyczną, unia w Krewie byłaby prawie niemożliwa. Oznaczałoby to bowiem, że Polacy mieliby wyrazić zgodę na oddanie władzy człowiekowi o pokroju Aleksandra Łukaszenki – poganinowi twardą ręką rządzącemu swym skorumpowanym krajem. Owszem, Jogaila miał tę przewagę nad Łukaszenką, że jego państwo było nieporównywalnie potężniejszym i cenniejszym partnerem niż łukaszenkowska Białoruś, a on sam był znacznie bardziej kompetentny – ale prasy bynajmniej nie miał lepszej; przeciwnie, istniały wszelkie podstawy, by się obawiać, iż taka unia doprowadzi do narzucenia Polsce autokratycznych zwyczajów rodem z Litwy. A do tego ci litewscy bojarzy… To przecież tak, jak gdybyśmy mieli wpuścić w nasz system polityczny łukaszenkowską nomenklaturę oraz wszelakiej maści ukraińskich oligarchów. Szaleństwo! Wielki wysiłek musieli podejmować Polacy, aby to Litwa przybliżała się do polskich standardów, a nie odwrotnie.

Ogromną kontrowersją byłaby dziś również kwestia jeńców. Trzeba podziwiać ówczesną szlachtę, która odstąpiła od wypominania własnych krzywd dla dobra państwa. Skąd bowiem brali się jeńcy polscy na Litwie? Z litewskich wypraw łupieżczych na ziemie polskie – wypraw, które niszczyły, paliły, grabiły, mordowały i gwałciły, porywając przy tym wielu do niewoli. Taki był rachunek krzywd. I oto ofiary tych najazdów zgodziły się wraz z resztą szlachty na władzę Litwina, bez słowa przepraszam, bez odszkodowań, bez upamiętnień i pomników, bez ekshumacji, pocieszeni tą jedynie perspektywą, że niektórzy z wziętych do niewoli zdołają wrócić do domu. To jak gdyby ofiary wołyńskich rzezi – nie ich potomkowie, ale oni sami – mieli dobrowolnie odłożyć ad acta wszystkie swe sprawiedliwe roszczenia po to, by zjednoczyć Polskę z Ukrainą, ale nie pod rządami Zełeńskiego, lecz spadkobierców Bandery. Czy to w ogóle możliwe?

A przecież sprawa jeńców ilustruje też inny aspekt sprawy. Przed unią w Krewie wschód był dla Polski areną niezliczonych wojen z wrogami cywilizacyjne obcymi, gdy tymczasem zagrożenie krzyżackie i czeskie można było opisać jako, cóż, spory w rodzinie – wewnątrz zjednoczonej Christianitas, gdzie rozwiązania sporów równie często jak na polu bitwy szukano w sądach papieskich. Nasz związek z Litwą zakładał, iż ta włączy się do Christianitas, ale ryzyko rozwodnienia naszej kultury i wiary w tym związku było całkiem realne. Do tego dochodził aspekt geopolityczny – wiążąc się z Litwą, przekreślaliśmy definitywnie szanse na pokojowe współistnienie z Krzyżakami. Dzięki temu mieliśmy nadzieję na odzyskanie utraconych terytoriów, ale bez żadnej gwarancji! Pewne było tylko to, że związek z Litwą wciągnie nas w wojny na wschodniej rubieży z potęgą tatarską.

Krótko mówiąc: unia w Krewie wcale nie była tak oczywista, jak nam się dziś może wydawać. Bo – powtórzmy – kontrowersje i problemy widać było gołym okiem, korzyści zaś jawiły się jako nader mgliste i wątpliwie. A jednak nasze elity podjęły tę śmiałą decyzję – wbrew obawom i wbrew uczuciom.

Geografia nadal aktualna

Tu dochodzimy do puenty i zarazem do sedna sprawy. Obecna Polska jest nieporównywalnie odmienna od tamtej dawnej. Nasi wschodni i zachodni sąsiedzi też są zgoła inni niż wówczas. A jednak pewne fakty geopolityczne pozostają bez zmian. Nadal jest prawdą, że angażując się na wschodzie, zbliżając się do Białorusi czy Ukrainy, szukamy guza – dziś już nie ze strony Tatarów, lecz Rosji. I choć wieki wspólnoty jagiellońskiej nas zbliżyły, to na skutek późniejszych sporów z każdym z naszych wschodnich sąsiadów mamy rachunek bolesnych krzywd, i to rachunek niesymetryczny, tak, że każde zbliżenie oznacza, iż to my dobrowolnie odstępujemy od zadośćuczynienia za jakąś część dawnych krzywd.

Ale nadal jest też prawdą, że choć zachodnia wspólnota, której jesteśmy częścią, teoretycznie nas wspiera i powinna pomagać nam przeciw zagrożeniom ze wschodu, to w praktyce centrum tej wspólnoty dąży do zdominowania nas i przemienienia Polski w posłuszne peryferia. A jest ono na tyle silne, że bez zwiększenia własnego potencjału pozostaniemy pod jego dominacją.

Nadal więc wzmocnienia musimy szukać na wschodzie. Wzmocnienia wiążącego nas z partnerami, którzy czasem mogą imponować sprawczością, ale nie wzbudzają ani zaufania, ani sympatii dla swego charakteru i sposobu działania. Dlatego właśnie pierwsze kroki na tej drodze zawsze będą największym szaleństwem, bo długoterminowe korzyści będą najbardziej mgliste, za to ryzyko – najbardziej oczywiste. A to dopiero początek – potem przyjdą porażki i kroki wstecz (jak niejeden raz w naszej polsko-litewskiej przeszłości) i trzeba będzie odważnie szukać dalszej drogi.

Ale takiej polityki dziś potrzebujemy – otwartej na nowe więzi na wschodzie, zwłaszcza z Białorusią i Ukrainą; polityki mądrej, dostrzegającej poza horyzontem to, co w rachunku krótkoterminowym jawi się jako absurd. Takiej polityki brakowało od samego początku III RP i brakuje jej do chwili obecnej. Nie sposób podliczyć utraconych szans, zarówno względem Białorusi, jak i Ukrainy.

Jest nadzieja

Skoro od Krewa wyszliśmy, to wróćmy tam na końcu tych rozważań. Zamek, w którym podpisano unię, niszczał już od czasów rozbiorów, został zdewastowany podczas dwóch wojen światowych, a jeszcze bardziej za czasów sowieckich. Lecz oto w roku 2017, pomimo iż wydawałoby się, że dla pogrążającego się w rosyjskich wpływach Łukaszenki będzie to rzecz zgoła niepożądana, władze Białorusi podjęły prace nad jego częściową odbudową, z całkiem notabene niezłym skutkiem. Coś w tym jest. Coś, co każe mieć nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone.

Jakub Majewski

Tekst pochodzi z magazynu „Polonia Christiana” – numer 107 (listopad-grudzień 2025)

Kliknij TUTAJ i zamów pismo

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(53)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie