Władzom Stanów Zjednoczonych, podobnie jak całemu Zachodowi cały czas wydaje się, że można bezkarnie używać islam do rozgrywania własnych celów politycznych, bo jest on taką samą religią, jak inne. Tu leży podstawowy błąd w ich myśleniu: niedocenianie, ignorancja i lekceważenie przeciwnika. W istocie jednak to islam wykorzystuje Zachód.
Po serii walk i okresie infiltracji syryjskich sił zbrojnych przez finansowanych z wielu stron terrorystów, pod koniec czerwca mijającego roku ogłoszony został samozwańczy kalifat – Islamskie Państwo Iraku i Syrii (ISIS). Już wcześniej na terenie Syrii działali Czeczeńcy, Irańczycy i Turcy, których wyłapywały wojska Asada oskarżane o używanie broni gazowej (o dowodach na użyciu sarinu przez rebeliantów pisze Walid Shoebat). Teraz dołączyło do nich prawie 3 tysiące wyznających islam Europejczyków, głównie z Wielkiej Brytanii i Francji, których usłużnie wpuściła Turcja.
Wesprzyj nas już teraz!
Od początku doniesienia z Syrii były gorsze, niż te z Iraku, jeśli może być coś gorszego niż porwania, gwałty, wysadzanie kościołów w powietrze i oblewanie kwasem twarzy chrześcijanek, które nie chcą nosić „brudnych szmat”, jak nazwał hidżab pierwszy prezydent Tunezji, Habib Bourguiba. W Syrii bestialstwo terrorystów przeszło wszelkie oczekiwania. Są doniesienie o wyrywaniu i spożywaniu serc ofiar z cytowaniem odpowiednich ustępów tradycji muzułmańskiej. ISIS trudni się na całego niewolnictwem, a gwałty dokonywane po kilkanaście razy dziennie na porwanych z Iraku Jezydkach i chrześcijańskich Asyryjkach to codzienność tego nowego „państwa”.
Może dlatego władze kairskiej uczelni Al-Azhar postanowiły zwołać konferencję pod znamiennym tytułem: „Wobec przemocy i terroru”? W trakcie sesji przemawiał nigeryjski mufti, nazywając terrorystów z ISIS (arabski skrót tej organizacji to Da’isz) „heretykami, którzy zajęli się ekstremizmem i zepsuciem w każdej postaci”, „tyranami” oraz „gorszymi od herezji charydżytów”. Pomimo tak ostrych określeń przedstawiciele Al-Azhar oświadczyli, że nie ma podstaw, by ocenić członków ISIS jako niewiernych i odstępców od islamu (takfir). W oficjalnym oświadczeniu po zakończeniu konferencji ta najważniejsza sunnicka uczelnia muzułmańska na świecie odmówiła potępienia ISIS.
Kto kogo przechytrzy?
Innym faktem pośrednio związanym z ISIS jest wsparcie obecnej administracji amerykańskiej dla muzułmańskich organizacji terrorystycznych, takich jak Hamas czy Bractwo Muzułmańskie. Nie od dzisiaj wiadomo, że biorąc pod uwagę szeroko pojętą tematykę bliskowschodnią, o czym innym donoszą czasopisma arabskojęzyczne, a czym innym zajmują się te angielskojęzyczne. Pół roku temu przez amerykańskie i arabskie media przetoczył się temat afery podatkowej Obamagate związanej z bezprawnym zwolnieniem od podatków fundacji charytatywnej założonej przez przyrodniego brata Baracka Obamy, Malika (Organizacja Charytatywna Sary Husejn Obamy, imienia babci prezydenta USA). Jego powiązania z Bractwem Muzułmańskim, jak i z poszukiwanym międzynarodowym listem gończym Omarem Al-Baszirem są bardzo wyraźne. A jak wiadomo, z Bractwa zrodził się Hamas i inne terrorystyczne organizacje. Dowodem powiązań Baracka Obamy z międzynarodowym terroryzmem jest też wywiad, którego udzielił Musa Ismail Obama, kuzyn obecnego prezydenta USA, dla telewizji Al-Dżazira. W rozmowie tej wspomina o żywych relacjach prezydenta ze swoją kenijską, muzułmańską rodziną. Nazwisko Obamy otwiera wiele drzwi, nie tylko w muzułmańskiej Kenii, ale także w Arabii Saudyjskiej, gdzie Musa Ismail studiował język arabski i szariat. Wiadomo, że prezydent Obama wychował się w muzułmańskiej rodzinie. Gdyby odszedł od islamu i – jak twierdzi – stał się ewangelikalnym chrześcijaninem, wówczas jego bliscy z pewnością odwróciliby się od niego, zdecydowanie, nie chwaląc się nigdzie kontaktami z „odstępcą od wiary”. Jego nazwisko zaś na pewno nie wzbudzałoby zachwytu wśród innych muzułmanów.
Ta przemyślana amerykańska polityka leży u podstaw funkcjonowania obecnego „nowego” Iraku i całego Bliskiego Wschodu. Władzom Stanów Zjednoczonych, podobnie jak całemu Zachodowi cały czas wydaje się, że można bezkarnie wykorzystywać islam do własnych celów, bo jest on taką samą religią, jak inne. Tu leży podstawowy błąd w ich myśleniu: niedocenianie, ignorancja i lekceważenie przeciwnika. W istocie jednak to islam wykorzystuje ich do swoich celów.
Wojenne DNA islamu
Żeby zrozumieć naturę islamu, należy odnieść się do nazwy, która w samym języku arabskim na tę religię pojawiała się od wieków: al-muhammadijja – mahometanizm. Islam to nic innego, jak wierne naśladowanie Mahometa we wszystkim: także w jego łupieżczym stylu życia, podejściu do kobiet i dzieci, morderstwach i… niestałości poglądów. Mahometanizm pochwala ukrywanie swoich poglądów, a nawet udawanie niemuzułmanina w celu szerzenia islamu. Mahometanizm pochwala małżeństwa z ośmiolatkami, skoro sam Mahomet ożenił się z sześcioletnią zaledwie dziewczynką, a małżeństwo skonsumował, gdy jego „żona” miała 9 lat. „Nawet w arabskim społeczeństwie taki kontrakt był czymś wysoce niezwykłym”, jak pisze w swojej książce Jezus i Mahomet. Głębokie różnice i zaskakujące podobieństwa Mark A. Gabriel, były profesor Al-Azhar, obecnie chrześcijanin ukrywający się w USA po ucieczce z Egiptu. Człowiek ten, podobnie jak Robert Spencer w swej książce Niepoprawny politycznie przewodnik po islamie i krucjatach, opisał w szczegółach, powołując się na prawowierną tradycję muzułmańską, standardy, którymi posługiwał się Mahomet, i którymi powinni żyć jego naśladowcy. Gabriel, opatrując swoją książkę w ramy własnego świadectwa życia, porównuje w szczegółach nauczanie i życie Mahometa z Jezusem. Najlepszym przykładem różnic w ich nauczaniu jest podejście do wojny.
Ewangelia jasno odrzuca przemoc. Jezus wyklucza walkę o uwolnienie spod rzymskiego panowania (Mt 22,15-21). Zabrania również karać tych, którzy Go nie chcą przyjąć (Łk 9,55-56), a w sytuacji zagrożenia usuwa się (zob. J 7,1; Mt 12,14-15; Łk 4,28-30 i in.). Innym dowodem na odrzucenie przemocy jest fakt, że „po śmierci Jezusa Jego uczniowie nie zaczęli gromadzić broni” (Jezus i Mahomet…, s. 184), bo byli świadkami Jego ostatecznego zwycięstwa, zmartwychwstania. Każdy z nich był gotów potwierdzić to swoją śmiercią, i poza św. Janem Apostołem, uczynił to.
Co innego Koran i życie Mahometa. Mahomet nie zmartwychwstał, ale zmarł nagle z bliżej niewyjaśnionych przyczyn, nie zostawiając następcy. Koran, co prawda, z jednej strony wzywa do tolerancji (sura 2,256 i 29,46), ale były to wersety objawione w Mekce, gdzie Mahomet starał się udawać pokojowego przywódcę. W Medynie, gdzie zebrał już armię swoich zwolenników, mamy do czynienia z całkowitą przemianą. Pojawia się wezwanie do zwalczania niewiernych, aż „religia w całości będzie należeć do Allaha” (zob. sura 8,39). Mahomet ma pobudzać wiernych do walki (sura 8,65), a to wszystko w kontekście zasady wyrażone w surze 2,106: „Kiedy znosimy jakiś znak albo skazujemy go na zapomnienie, przynosimy lepszy od niego lub jemu podobny” (zob. też sura 16,101). Zasada abrogacji (arab. nasch) oznacza, że późniejsze przesłania w Koranie, te z Medyny, znoszą te „pokojowe”, z Mekki. Prawdziwe oblicze islamu jest zatem wojenne. I tak było zawsze, choć w fazie początkowej muzułmanie przykładają wiele wysiłków, by przekonywać kogo się da, że tak nie jest. To jest zasada takijji – prewencji i ukrywania swoich prawdziwych poglądów. Trudno się zatem dziwić, że mamy do czynienia z eskalacją poczynań takich organizacji, jak ISIS, i proces ten będzie się nasilał, jeśli w końcu świat się nie przebudzi, by zapobiec islamskiej hekatombie. Ostatecznie jednak, cokolwiek się stanie w najbliższej przyszłości, trzeba nam pamiętać, że „większy jest Ten, który mieszka w nas, od tego, który jest na świecie” (1J 4,4), i że Chrystus ostatecznie zwycięży.
Bartłomiej Grysa