22 stycznia 2016

Znikające chrześcijaństwo

(REUTERS / FORUM)

Bliski Wschód się nie zmieni, sytuacja nie odwróci się nagle w ten sposób, że wyznający Chrystusa będą większością. Znacznie bardziej prawdopodobne, że w ogóle stamtąd znikną. Ich szansa na przeżycie zależy wyłącznie od tego, czy się dostosują – mówi w rozmowie z PCh24.pl Dariusz Rosiak, dziennikarz, reporter, autor książki pt. „Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan”.

 


Wesprzyj nas już teraz!


Odbył Pan podróż po miejscach, gdzie wyznawcy Chrystusa żyli od zarania Kościoła. Od niedawna są systematycznie zwalczani i przepędzani z Bliskiego Wschodu. Czy biorąc pod uwagę proporcje, chrześcijanie są największymi ofiarami konfliktów rozgrywających się w tamtym regionie?

Nie, absolutnie nie. W samym Iraku i Syrii mieszka około 50 milionów ludzi. Chrześcijan do 2003 roku, czyli do amerykańskiej interwencji w Iraku żyło na terenie tego kraju około 1,4 miliona, milion wyjechało jeszcze do 2011 roku. Sześćset tysięcy chrześcijan żyło w Syrii, dziś została tam mniej więcej jedna trzecia. Jest to region muzułmański, od strony statystycznej więc oczywiście największymi ofiarami są muzułmanie. Ci sprzeciwiający się dyktaturom – czy to wcześniej Saddama, czy w przypadku wojny syryjskiej, Asada – bądź też niezgadzający się z odmianą islamu reprezentowaną przez ISIS albo inne radykalne organizacje.

Nawiasem mówiąc, pamiętajmy, że głównym sprawcą nieszczęść Bliskiego Wschodu, zwłaszcza Syrii, czy Iraku nie jest Państwo Islamskie. Według wiarygodnych statystyk, od 80 do 90 procent z 250 tysięcy ofiar wojny zostało zabitych przez reżim Asada albo siły tzw. umiarkowanej opozycji. Nie mówię tego po to, by relatywizować zbrodnie muzułmańskich radykałów, tylko żeby przybliżyć faktyczny stan rzeczy.  

Jeśli chodzi o chrześcijan, to w konkretnych miejscach i sytuacjach są oni ofiarami, którym nie pozostaje żaden wybór. Muszą opuszczać na przykład Irak czy Syrię. W przeciwnym razie grozi im śmierć, przepadek całego majątku, prześladowanie.

Co oni sami mówią o przyczynach sytuacji, w jakiej się znaleźli?

To zależy, z kim się rozmawia. Zazwyczaj w pytaniach o Bliski Wschód koncentrujemy się na Iraku i Syrii. Ja swoją podróż zacząłem w Szwecji, która była w tej wędrówce specyficznym miejscem. Od czterdziestu lat żyje tam kilkadziesiąt tysięcy, głównie chrześcijańskich uchodźców, którzy uciekali przed prześladowaniami w południowej Turcji. Prześladowania te ciągną się od wieków, swoją kulminację miały w 1915 roku, kiedy kilkaset tysięcy chrześcijan zamordowano podczas dokonanej przez Turków oraz Kurdów rzezi Ormian, Greków i Asyryjczyków. Potem co kilkanaście lat fala prześladowań i dyskryminacji chrześcijan w Turcji regularnie wracała, a po objęciu rządów przez AKP i Erdoğana sytuacja chrześcijan i innych mniejszości poprawiła się.  

Byłem też w Iraku, Libanie, Egipcie, Izraelu. W każdym z tych miejsc sytuacja chrześcijan jest inna. Od obszarów takich jak część Iraku czy Syria, gdzie grozi im śmierć, aż do Libanu, w którym są oni częścią elit rządzących. Z kolei Izrael jest jedynym krajem na Bliskim Wschodzie, gdzie panuje całkowita wolność religijna, swoboda wyznania i kultu. Każdy ma tam wolność budowania świątyń takich, jakie uzna za odpowiednie i wyrażania swojej religii w taki sposób, jaki uważa za stosowny. Nie oznacza to oczywiście, że wierzący w Chrystusa w Izraelu czy na zachodnim Brzegu nie są dyskryminowani. Jednak jeżeli tak się dzieje, to nie z powodu ich wyznania, lecz dlatego, iż są Arabami czy Palestyńczykami.

Natomiast w Egipcie mniejszość chrześcijańska jest bardzo liczna. Mówi się o pięciu, nawet do dwunastu milionów Koptów, którzy żyją w niepewności od bardzo dawna. Od czasów dyktatur Sadata czy Mubaraka nigdy nie działo im tam idealnie, ale potrafili się dostosować, również dzięki wspaniałemu przywódcy Koptów, jakim był patriarcha Szenuda III. Znaleźli się w ogromnym zagrożeniu podczas trwających przez rok rządów Bractwa Muzułmańskiego i Mursiego. W tej chwili reżim prezydenta as-Sisiego, zresztą chyba jeszcze bardziej okrutny niż ten Mubaraka, daje jednak wspierającym go chrześcijanom poczucie bezpieczeństwa.

W każdym z tych miejsc moi rozmówcy inaczej tłumaczyli zagrożenia, z jakimi się spotykają. W Izraelu bardzo trudno spotkać chrześcijanina, który powie: dla mnie największym zagrożeniem jest islam. Przeciwnie, oni mówią: nasz główny wróg, podobnie jak dla muzułmanów, to Izrael.

Zupełnie inna sytuacja panuje, ze zrozumiałych względów, wśród chrześcijan w Syrii czy Iraku, gdzie na przykład ludność Mosulu i okolic musiała uciekać przed Państwem Islamskim w ciągu jednej nocy. Trudno teraz oczekiwać od tych ludzi, by poszukiwali subtelnych różnic pomiędzy poszczególnymi odmianami islamu.

Podobne stanowisko zajmują chrześcijanie maroniccy w Libanie. Oni także uważają, iż z islamem nie da się zgodnie żyć. To też wynika z doświadczenia piętnastoletniej wojny domowej, w trakcie której najpierw Palestyńczycy usiłowali uczynić z Libanu swoją bazę, a potem ingerencja takich krajów jak Iran Syria czy Izrael czyniła z Libanu państwo upadłe.

Jak postrzega Pan rolę Turcji w obecnych konfliktach skutkujących wypieraniem chrześcijaństwa?

W regionie, który opisuję w książce, czyli Tur Abdin, gdzie w pierwszych wiekach chrześcijaństwa powstawały klasztory, gdzie żyły setki tysięcy, wręcz miliony wyznawców Chrystusa, w tej chwili zostało ich mniej więcej trzy tysiące. Cała reszta albo została wymordowana w 1915 roku, albo zmuszona do przejścia na islam, albo wypędzona z tamtych regionów. Tych, którzy zdecydowali się pozostać, Turcja traktuje mniej więcej tak, jak Amerykanie postrzegają u siebie tych Indian, których nie wyrżnęli: jako swego rodzaju folklorystyczny dodatek, jako alibi mające udowadniać różnorodność kulturową i religijną kraju. Chrześcijanie mogą na przykład zakładać tam zespoły folklorystyczne, restauracje, mogą działać w różnych organizacjach społecznych. Gorzej, gdy próbują działać politycznie, dotyczy to zwłaszcza Ormian. Kiedy podnoszą głowę i domagają się prawdy o rzeziach sprzed stu lat, mają kłopoty. Odzywa się wówczas reakcja. W Turcji naczelną siłą polityczną i społeczną jest nurt nacjonalistyczno-religijny, bardzo silnie obecny w życiu publicznym kraju. On ogranicza wszelkie poważne aspiracje mniejszości narodowych czy religijnych.

Trzeba przy tym pamiętać, że Turcja się zmienia, zwłaszcza od buntu wokół parku Gezi (2013 rok). Społeczeństwo obywatelskie ożywia się. Lata rządów Erdoğana, zwłaszcza początek, to okres gdy mniejszości religijne bardzo poszerzały sferę swoich praw stając się w wielu sferach normalnymi uczestnikami życia publicznego.

Problemy, o których mówię, w dużym stopniu dotyczą prowincji, miejsc oddalonych od Stambułu czy Izmiru. Jeśli chodzi o samą stolicę, to tam społeczności ormiańskie, asyryjskie czy greckie mogą w miarę swobodnie się rozwijać, w miarę normalnie żyć. Ich kościoły funkcjonują, w samym Stambule jest więcej świątyń ormiańskich niż w Erywaniu.

Jak ocenia Pan oskarżenia wobec Turcji o sprzyjanie ISIS? Jest przecież ważnym członkiem Paktu Północnoatlantyckiego, mówi się o włączeniu jej do Unii Europejskiej.

Jeśli chodzi o wymiar polityczny, to zarówno w przypadku Turcji, jak i całego problemu wojny syryjskiej, kwestia robi się skomplikowana, poplątana. Zestaw interesów i grup uczestniczących w tym konflikcie tworzy węzeł, który bardzo trudno rozplątać. Turcja rzeczywiście była oskarżana – prawdopodobnie słusznie – o to, że jeśli nie wspomagała Państwa Islamskiego otwarcie, to nie robiła wiele, by je powstrzymać. Turcja uważa, że wszyscy ci, którzy próbują obalić reżim Asada, są jej sojusznikami.

Czy ISIS, jak mówią niektórzy, powstało dzięki Ankarze? Cóż, inni twierdzą, że dzięki Waszyngtonowi. Bliski Wschód pełen jest różnego rodzaju teorii spiskowych, co nie znaczy, że w tych koncepcjach nie ma jakiegoś sensu, racjonalnego jądra. Faktem jest, iż Turcja przez bardzo długi czas nic nie robiła w związku z tym, że jej granice przekraczali ludzie, którzy później wstępowali do ISIS. Jeżeli jakiś Europejczyk chciał to zrobić – a wiemy, że po stronie Państwa Islamskiego walczy ich obecnie kilka tysięcy – to przechodził, najczęściej bez specjalnych problemów, właśnie przez granicę turecką. Mieszkańcy tamtych terenów twierdzą wręcz, że policja, pogranicznicy, urzędnicy przymykali na to oczy.

Z pewnymi zastrzeżeniami – jasnych, jednoznacznych dowodów nie mamy, a Erdoğan ciągle zaprzecza – musimy stwierdzić, że są miejsca w tym kraju (na przykład miasto Adiyaman) będące siedliskiem fanatycznych muzułmanów, którzy regularnie włączają się w walkę w szeregach ISIS. Turcja dysponuje bardzo silnym aparatem bezpieczeństwa. Jeżeli chciałaby ukrócić ten proceder, zrobiłaby to. Co najmniej zaniedbanie Ankary, jeśli chodzi o walkę z Państwem Islamskim, jest oczywiste.

Zachód znalazł się w delikatnej sytuacji. Po pierwsze, Turcja stanowi część NATO, ma bardzo silną armię, jest sojusznikiem, bez którego obrona interesów Zachodu na Bliskim Wschodzie byłaby niemożliwa. Jeśli chodzi o jej wstąpienie do Unii Europejskiej, nie ma realnej możliwości, żeby to nastąpiło. O ile teraz słyszymy o różnych, płynących zwłaszcza ze strony Niemiec, obietnicach czy próbach lekkiego poruszenia tego procesu akcesyjnego Turcji, jest to spowodowane faktem, że Europa chce współpracować z Ankarą w sprawie uchodźców.

Powróćmy do tematu chrześcijan. Wielu Pana rozmówców traktuje cuda jako coś zwyczajnego, wręcz codziennego. Z drugiej strony wiara wyznawców Chrystusa na Bliskim Wschodzie poddawana jest nieporównanie poważniejszym próbom niż w ma to miejsce w przypadku ludzi Zachodu. Jaka jest ich religijność, czym różni się od naszej?

My żyjemy w świecie poreligijnym. Polacy lubią mówić, że są wyjątkiem, że tutaj religia obecna jest znacznie bardziej. Być może to prawda, być może nie, nie wiem. Natomiast dla ludzi Bliskiego Wschodu religia jest czynnikiem definiującym ich tożsamość. Zwłaszcza dotyczy to mniejszości, w tym chrześcijan, ale muzułmanów również. Oni żyją relacją z Bogiem i ze swoją wspólnotą. To ich określa jako ludzi. W związku z tym ich wiara jest znacznie bardziej żarliwa, a zarazem bardziej obecna w każdym momencie życia.

Wspomniał pan o cudach. W takich miejscach jak Liban czy Egipt cuda w mniemaniu tamtejszych chrześcijan są na porządku dziennym. Cudem może być zdanie egzaminu, nagły dopływ gotówki, to że ktoś wyzdrowiał mimo, iż lekarz powie, że stało się to w sposób całkowicie wytłumaczalny od strony medycznej. W życiu tych ludzi sfera religijna, duchowa, wykraczająca poza doświadczenie fizyczne, jest obecna cały czas. Jednocześnie stanowi ona więź, która buduje wspólnotę.

W związku z kryzysem migracyjnym pojawiają się u nas głosy, że powinniśmy przyjmować wyłącznie chrześcijan, bo są nam bliżsi kulturowo. Zgadza się Pan z tym?

Tak mogą mówić tylko ludzie, którzy nigdy nie byli w świątyni syriackiej albo w kościele koptyjskim. Te miejsca naprawdę mają więcej wspólnego z meczetem niż z polskim kościołem rzymsko-katolickim. Maronici libańscy to trochę osobna kwestia, bo oni byli zawsze w unii z Rzymem. Te wszystkie wspólnoty ortodoksyjne są jakby wplecione w dzieje regionu, czyli również w historię islamu. Żeby było jasne, na początku oczywiście to islam czerpał z chrześcijaństwa, a nie chrześcijaństwo z islamu. Potem – zwłaszcza w sferze społecznej – te związki działały w obie strony. Te więzi, wątki zarówno wyrażające się w sposobach sprawowania kultu, w modlitwie, regułach zachowania się w świątyni, jak i w sferze życia codziennego czy społecznego świadczą o tym, że chrześcijan Bliskiego Wschodu znacznie więcej łączy z muzułmanami niż z polskimi katolikami. Na przykład jeśli chodzi o traktowanie kobiet, egipskim Koptom jest znacznie bliżej do muzułmanów niż do liberalnych Europejczyków.

Więc jeżeli ktoś nie potrafi przyjąć muzułmanina z Bliskiego Wschodu i poczuć z nim empatii, to zapewniam, że z Koptem egipskim ani z syriakiem z południowej Turcji bądź północnej Syrii również nie będzie czuł empatii.

Mówiąc o bliskości wschodnich chrześcijan z muzułmanami ma Pan jednak na myśli raczej zewnętrzne formy wyznawania obu religii, a nie ich istotę…

Tak, ale proszę też pamiętać o tradycji wschodniego chrześcijaństwa. Koptowie, Asyryjczycy, czy Grecy naprawdę nie mają powodów żeby kochać Rzym czy wcześniej Bizancjum. Zdarzało się im w historii przyjmować islam jako wyzwolenie od prześladowań ze strony Bizancjum. Oni wspominają niektórych – podkreślam: niektórych – kalifów jako dobrych ludzi, którzy dali im szansę w miarę normalnego życia.

Trzeba być bardzo uważnym i subtelnym mówiąc o tradycji wschodniego chrześcijaństwa jako czymś dramatycznie różnym od tradycji islamu w tamtym rejonie. Imperium Osmańskie było oparte na władzy islamu. Chrześcijanie mogli w nim żyć pod warunkiem, że akceptowali siebie jako grupę podrzędną wobec muzułmanów. Jednak chrześcijanie przez te wszystkie wieki nie byli wyłącznie prześladowani. W obowiązującym w Imperium systemie milletów niemuzułmańskie grupy narodowe czy religijne rządziły się według własnych zasad, ich przywódcy byli w znacznej mierze niezależni. Znane są liczne przypadki Greków czy Ormian doradzających władzom Imperium albo administrujących w ich imieniu. Chrześcijanie przejmowali całe sfery życia zawodowego, takie jak medycyna, farmacja, jubilerstwo bądź inne rzemiosła.

Jeżeli dziś chrześcijanie mają przetrwać  na Bliskim Wschodzie, musi dojść do ułożenia stosunków między nimi a muzułmanami. W tej chwili to się wydaje bardzo mało prawdopodobne ze względu na rozwój radykalnego islamu z jednej strony, a z drugiej z uwagi na wojnę w Syrii i towarzyszące jej barbarzyństwo. Ten region się nie zmieni, bowiem sytuacja nie odwróci się nagle w ten sposób, że wyznający Chrystusa będą większością. Znacznie bardziej prawdopodobne, że w ogóle stamtąd znikną.

Czy w ogóle jest możliwe zgodne życie obok siebie na dłuższą metę?

Większość chrześcijan – moich rozmówców uważa, że nie, gdyż jedno z tych wyznań jest religią wojny, a drugie religią miłości. Pojawiają się co prawda opinie, że w Iraku przed 2003 rokiem i w Syrii przed 2011 rokiem przedstawiciele religijnych mniejszości mogli w miarę swobodnie, normalnie żyć. Nikt nie pytał się: czy jesteś muzułmaninem, czy chrześcijaninem. Mieli wspólnych znajomych, toczyło się normalne życie. Inni jednak mówią: to mit, zawsze było coś, co nas dzieliło, tylko nad wszystkim czuwał Saddam albo Asad, który trzymał za twarz każdego, kto mu się sprzeciwiał. W związku z tym wpływy radykalnych islamistów były ograniczone.

Największym błędem jest w obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie szukanie zero-jedynkowych, jasnych odpowiedzi, zarówno dotyczących stosunków między muzułmanami a chrześcijanami, jak i politycznych. Tamtejsza rzeczywistość jest pogmatwana, chaotyczna, bardzo trudna do rozwiązania. Wyruszając tam chciałem przede wszystkim przybliżyć postaci ludzi, którzy żyją w tamtym regionie. Nie było moim zamierzeniem dokonywanie jakichkolwiek wiążących ocen – politycznych czy społecznych.

Z perspektywy swojej podróży na Bliski Wschód uważa Pan, że my, odbiorcy największych mediów w Polsce i na Zachodzie, dysponujemy stosunkowo niezłym oglądem panującej tam sytuacji czy raczej mamy o niej mgliste pojęcie?

Jeśli chodzi o dostępność informacji, jest ona tak ogromna jak nigdy przedtem. O ile ktoś chce szukać mądrych, sensownych źródeł, to je znajdzie w internecie, zwłaszcza jeśli zna języki. Obraz, który dociera do większości za pośrednictwem popularnych mediów jest jednak powierzchowny. Obecnie został całkowicie zdominowany przez kwestię uchodźców. W każdym z krajów europejskich toczy się debata, w dodatku zniekształcona jeszcze przez politykę wewnętrzną tych krajów. Te dyskusje tak naprawdę nie dotyczą istoty rzeczy – ludzi, którzy cierpią jako uchodźcy, a zwłaszcza tych, którzy zostali na terenach objętych wojną.

W Syrii jest 7 milionów, a w Iraku 1,5 miliona wewnętrznych uchodźców – to oni przede wszystkim cierpią, to są prawdziwe ofiary tej wojny. To im należy pomagać. W czteromilionowym Libanie jest 1,5 miliona ludzi, którzy zbiegli przed wojną i którzy uciekają do Europy dlatego, że nikt nie pomaga im na miejscu. W Jordanii – kilkaset tysięcy, w Turcji dwa miliony. Europa i cały Zachód ignorują to od samego początku. My się teraz dzielimy między sobą i rozstrzygamy, kto jest podły, kto szlachetny, kto chce pomagać, a kto nie. Licytujemy się na litość, czy jesteśmy gotowi wypłacić po sto złotych, czy po dwieście pięćdziesiąt. To nie jest dobry sposób rozmowy na temat losu tych ludzi. To jest horror, nie jesteśmy nimi zupełnie zainteresowani, podobnie jak na przykład tym, co dzieje się w irackim Kurdystanie. Kurdyjscy peszmergowie tworzą jedyną armię lądową, która realnie walczy z Państwem Islamskim. Czy ludzie w Polsce w ogóle mają o tym pojęcie? Nie mają, bo o tym się prawie w ogóle nie pisze. Media zajmują się tym, co ma miejsce w Europie w związku z uchodźcami. Stąd nasz udział w rozwiązywaniu tego konfliktu jest mizerny i to się w żaden sposób nie zmienia.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Roman Motoła

 

 

 

Dariusz Rosiak, Ziarno i krew. Podróż śladami bliskowschodnich chrześcijan. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2015.

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij