Złota polska wolność. Czy te słowa są czymś więcej niż historycznym frazesem? Dzisiejszą chorobą polskiej duszy jest zanurzenie w abstrakcyjnym – żeby nie rzec, kłamliwym – pojęciu wolności. Utożsamiamy ją wyłącznie z polityką. Podczas gdy wolność to stan, który powinniśmy… czuć pod stopą. Na własnej ziemi. We własnym domu. We własnym samochodzie. Korzystając z tego daru, którego źródłem jest prawo naturalne, a „bezpiecznikami” rzeczy bardziej przyziemne, niż może nam się wydawać…
Zamierzam zaproponować zestawienie ośmiu „filarów wolności”. Są to rzeczy, które władza z jakiegoś powodu chce nam odebrać. Rozmaici eksperci perorują uczenie i z pseudo-moralnym patosem o tym, że alkohol to trucizna, że palenie zabija, a gdyby dać Polakom broń, to i tytoń nie będzie im potrzebny, bo pozabijają się sami…
Przyjmujemy tę niewybredną pedagogikę kłamstwa i wstydu, ale z drugiej odruchowo (choć niestety nieświadomie) buntujemy się. Tym bardziej warto zdać sobie sprawę, jak to wszystko wygląda w świetle prawa naturalnego. To ono jest przecież podstawą chrześcijańskiej moralności. A moralność być dla nas wyznacznikiem, a nie przepisy i propaganda rządu w Warszawie, który z cywilizacją chrześcijańsko-klasyczną ma tyle wspólnego, co liberalizm z prawdziwą wolnością.
Wesprzyj nas już teraz!
Pierwszy punkt może wydać się najbardziej kontrowersyjny. Że niby jak – butelka wina ma być ostoją wolności? Wszak diabeł mieszka w butelce, a na jej dnie znajdziemy tylko płacz i zgrzytanie zębów! Niestety, to przekonanie jest zakorzenione bardzo głęboko w mentalności Polaków, dla których faktycznie nadużywanie alkoholu było i jest przyczyną wielu życiowych tragedii.
Całkiem na poważnie – chodzi o dwie rzeczy. Po pierwsze, alkohol w swojej naturze jest neutralny moralnie i staje się dobry lub zły tylko w kontekście tego, jak go używamy, zaś jego używanie powinny regulować dwa czynniki: cnota i kultura (chodzi oczywiście o cnoty umiarkowania i roztropności oraz o dobry obyczaj degustowania dobrych alkoholi). Po drugie, alkohol jest najbardziej przyziemnym i z pozoru błahym z wymienionych tu punktów. Dlatego właśnie jest punktem pierwszym. Nie chodzi tu bowiem o transcendentne źródła wolności, jak choćby wiara. Nie chodzi też o koncept, że nawet w więzieniu człowiek może być wolny. To jest inny temat.
Chodzi o materialne wyznaczniki wolności, dzięki którym społeczeństwo może osiągać przyrodzony cel ludzkiego życia, jakim jest szczęście. Bo właśnie te kwestie dotyczące naszego stylu życia są solą w oku władzy i globalistycznych elit. Sam zaś temat alkoholu budzi w Polsce największe emocje. Śmiem twierdzić, że dojrzałe i odpowiedzialne podejście do alkoholu (można by rzec: cnotliwe i kulturalne, a do tego oparte o przekonanie, że człowiek sam odpowiada za swoje zachowanie) jest wyznacznikiem tego, na ile kierujemy się prawem naturalnym (które nie mówi nic na temat tego, ile promili możemy mieć we krwi), a na ile ulegamy celowej machinacji władzy, która chce nam wmówić, że mamy „problem” z alkoholem, że alkohol jako taki ma być reglamentowany, a my mamy wstydzić się i napiętnować nawzajem, żeby nawet nie przyszło nam do głowy, że można korzystać z alkoholu tak jak robią to kulturalne narody, gdzie nie ma upijania się na umór i awanturowania po alkoholu, chociaż jest on codziennym gościem stołu.
Społeczeństwem, które ma problem z alkoholem (i wstydzi się z tego powodu) rządzi się łatwiej. Dlatego władza w Warszawie robi wszystko, by podtrzymywać w nas dawny pijacki model. Na szczęście, obyczaje samorzutnie się zmieniają i coraz większej ilości osób obcy jest zwyczaj upijania się tanią wódką wypijaną „na raz” z kieliszka. Jest to ogromne zagrożenie dla władzy, ponieważ tam, gdzie wkracza kultura, wkraczają też pozytywne wzorce, a gdy pojawiają się pozytywne wzorce, to nie można już tak łatwo demonizować danego zjawiska i robić z ludzi idiotów, a tym samym umacniać nad nimi swojej władzy (nie wspominając o korzyściach materialnych z podatków i akcyz windowanych pod pretekstem rzekomej „walki” z alkoholizmem).
Zestawienie to jest z konieczności bardzo skrótowe, a większość tematów omawiałem szerzej w innych miejscach. Dlatego pod większością punktów odsyłam do materiałów, których Czytelnik znajdzie szersze rozwinięcie poruszanych kwestii w kontekście teologii moralnej. Tekst jest też długi, ale ze względu na wagę tematu i poziom narosłych stereotypów ośmielam się upraszać Czytelnika o cierpliwość i wytrwałość do końca!
1) Alkohol
Zacznę od anegdoty. Siedząc niedawno w lokalu z winem należącym do sieci Marka Kondrata, byłem świadkiem arcypocieszającego dialogu pomiędzy pracownikami. Nie będę cytował, wystarczy streszczenie głównej myśli: Jakim prawem politycy wkraczają w naszą prywatność, mówiąc nam, jak, gdzie i w jakich ilościach możemy spożywać alkohol. Jako przykład tej patologii władzy wskazano kraje skandynawskie, gdzie ogranicza się dostępność alkoholu (otwierając szeroko bramy czarnego rynku) i kryminalizuje ludzi, dla których to dobro natury i kultury ma swoje tradycyjne miejsce w życiu i domu.
Tak oto znany aktor, odtwórca kultowych ról, który raczej nie jest kojarzony z konserwatywnym światopoglądem, dokłada swoją cegiełkę do zachowania wolności i zdrowego rozsądku w Polsce. Dając pracę ludziom (niezależnie od ich szerzej ujętych poglądów) w takiej a nie innej branży, daje im jednocześnie możliwość antycypowania naturalnego porządku świata, w którym dorosły człowiek odpowiada sam za siebie i sam wie, ile, jak i gdzie może wypić (genialny przykład przytacza Wojciech Cejrowski, który, zapytawszy pewnego rednecka z Arizony „Ile mogę tu wypić?”, spotkał się z kompletnym niezrozumieniem pytania i usłyszał: „A skąd ja mogę wiedzieć, ile TY możesz wypić? Ja mogę wypić butelkę”).
Dlaczego to ważne? Między innymi dlatego, że pogląd jakoby alkohol był szkodliwy dla zdrowia i życia społecznego jest forsowany przez ludzi popadających nie tylko w purytanizm (przesadę wynikającą z braku cnoty), ale także w dziwaczny rodzaj „scjentyzmu”. Na zasadzie: jeżeli w jakichś badaniach wyszło, że substancja, jaką jest etanol powoduje chwilowe „zatrucie organizmu”, to ta substancja musi być zła. Nie ważne, że nie da się tego stwierdzić empirycznie (przy umiarkowanym spożyciu) i furda ze wszystkimi kulturowymi, społecznymi i psychicznymi korzyściami, jakie ludzkość od tysięcy lat czerpie z tego daru Bożego! Osoby propagujące ten mit zawężają swoje spojrzenie do jednego tylko obszaru oddziaływania i absolutyzują go, pomijając ujęcie całościowe.
Alkohol z woli samego Pana Jezusa stał się jednym z podstawowych symboli naszej religii, a On sam (jak poświadcza Pismo) spożywał wino nie tylko w celach rytualnych, ale owszem – również towarzyskich. Alkohol to bogactwo natury (regionów pochodzenia, szczepów, zbóż, lokalnych ujęć wody i tak dalej), ludzkiego rzemiosła (szlifowane nieraz przez wieki metody produkcji) i wyobraźni (opowieść stojąca za daną marką i danym produktem). Jako taki alkohol jest niezbywalną częścią naszej kultury, a próba rugowania go z przestrzeni publicznej (przez kuriozalne przepisy o niepiciu w samochodzie, w pracy czy w publicznej instytucji) oraz cała ta demonizująca nagonka są zamachem na kulturę jako taką.
Są też zamachem na wolność w jej najbardziej osobistym wymiarze. Napiętnowanie spożycia alkoholu prowadzi bowiem do alkoholizmu (poprzez sztuczne kreowanie „zakazanego owocu” i odbieranie ludziom pozytywnych wzorców, w miejsce których muszą wejść negatywne). Przede stanowi ono specyficzny rodzaj tresury społecznej, której skutkiem jest infantylizacja obyczajów. Jest rzeczą całkowicie normalną wypicie kilku kieliszków podczas proszonej kolacji i bezpieczne wrócenie do domu (rozumieją to w krajach, w których nie ma ograniczeń albo są one bardziej cywilizowane, typu 0,8 promila). Nie ma zazwyczaj żadnego moralnego powodu, by spożycie alkoholu odgórnie reglamentować i kogokolwiek na tę okoliczność kontrolować. Jako zbiorowisko dorosłych osób tworzących społeczeństwo zaczynamy czuć się jak licealiści, którzy ukradkiem polewają sobie wódę pod stołem na studniówce, podczas gdy nie robimy nic złego, a politycy, którzy dyktują tak absurdalne przepisy, sami jeżdżą po pijanemu i pod wpływem narkotyków, z tym że ich chroni immunitet.
Przesadę antyalkoholowych „scjentystów” niezwykle trafnie ujął niedawno Rafał Ziemkiewicz, gdy na swoim kanale mówił o „syndromie praczki”. Chodzi o to, że osoby zawodowo zajmujące się uzależnieniami przestają rozumieć, że poza garstką, dla której alkohol stał się katalizatorem upadku i rodzinną tragedią, istnieje jeszcze normalna większość, dla której powinien on być… tym, czym zawsze był, a co z niezrównaną pięknością wyraża Pismo Święte w wielu fragmentach. Bez balastu ideologii i przewrotnej polityki rzekomego „przeciwdziałania uzależnieniom”. Natomiast celem odnośnej ustawy (pochodzącej zresztą z PRL-u) jest mnożenie podatków i wmawianie Polakom, że są niepoważni. Naiwnością byłaby wiara, że owa ustawa zapobiegła choćby jednemu uzależnieniu.
Oczywiście, tematem na inną rozmowę jest fakt, że osoba, która wlewa w siebie koncernowe piwo, wódkę albo inny tani alkohol, faktycznie zatruwa swój organizm!
Zobacz więcej:
2) Tytoń
Palenie tytoniu nie jest wprawdzie czynnością tak nobilną i tak historyczną, jak degustacja fermentowanych bądź destylowanych trunków, ale towarzyszy naszej kulturze od kilkuset lat. Po tytoń sięgali znani katolicy, w tym papieże i święci. Jest on, podobnie jak alkohol, sposobem na relaks i przyjemne spędzenie czasu. Pełni funkcje społeczne i kulturowe. Fajka jest nieodłącznym atrybutem chociażby J.R.R. Tolkiena (do szpiku kości katolickiego mistrza literatury!), a za każdą marką produkującą ręcznie zwijane cygara stoi rodzinna tradycja, dbałość o bezkompromisową jakość organicznego i ekologicznego produktu oraz masa opowieści i symboli kulturowych budujących poszczególne linie.
Nikotyna zawarta w tytoniu służy zdrowiu zarówno psychicznemu (sposób na odprężenie w szalonym pędzie życia), jak i fizycznemu (właściwości rozluźniające w przypadku stresu objawiającego się bólami psychosomatycznymi). Tyle można stwierdzić empirycznie. Natomiast nie powstały, o ile mi wiadomo, żadne badania naukowe, które dowodziłyby rzekomej szkodliwości tytoniu. Próbowała tego dowieść amerykańska administracja rządowa (FDA), ale z mizernym skutkiem, gdyż niebezpieczeństwo używania cygar (i to relatywnie często, bo raz dziennie) uplasowała się w granicach błędu statystycznego.
Zaznaczam, iż powyższe dane dotyczą wyłącznie produktów tytoniowych (a więc takich, w których występuje jeden składnik: tytoń), nie zaś papierosów, które z tytoniem nie mają nic wspólnego. Dla przykładu, paczka koncernowych papierosów (w których ilość składników idzie w setki, a bazą jest papka o nazwie HTL) kosztuje około 16 zł, zaś paczka papierosów robionych z tytoniu (choćby dostępna w USA marka American Spirit)… 16 dolarów. Niestety, dożyliśmy czasów, w których prosty (i niegdyś powszechny) naturalny składnik staje się niedostępnym luksusem (i to samo dotyczy zdrowej żywności).
Zobacz więcej:
Alkohol, tytoń i broń – kiedy rząd przestanie je demonizować? I co na to Kościół?
3) Broń
O tym mówi się dość sporo (wskazując choćby na fakt, że nawet zaborcy nie reglamentowali w Polsce dostępu do broni, przy pomocy której nasi przodkowie dokonywali powstań, a sięgnęli po tę metodę dopiero komuniści). Broń jest narzędziem służącym do obrony (jak sama nazwa wskazuje) i jako taka nie może być zakazywana. Ponadto jest filarem wolności, ponieważ tylko i wyłącznie uzbrojony obywatel (którego broń nie widnieje na żadnej rządowej liście) może skutecznie przeciwstawić się tyrańskiej władzy i wyegzekwować praworządność, gdy rząd popada w bezprawie.
Możemy przyjąć, że żyjemy w dość bezpiecznym kraju i w tym sensie obchodzimy się bez broni, ale pozostają dwa pytania. Po pierwsze, co w sytuacji skrajnej, gdy tylko broń może pomóc nam uratować życie, zdrowie bądź mienie (tu należy wspomnieć o arcykuriozalnych zapisach na temat obrony „koniecznej” i „proporcjonalnej)”? Po drugie, co w sytuacji, gdy „nasz własny” rząd bądź rozbójnicze bandy grasujące podczas (nie daj Boże) wojny, staną się dla nas zagrożeniem?
Zobacz więcej:
4) Gotówka
O tym również mówi się wiele, choć mam wrażenie, że robi się niewiele. Rząd wprowadza kolejne ograniczenia (choćby transakcji gotówkowych pomiędzy przedsiębiorcami do 15 tysięcy złotych), a banki przestają przechowywać gotówkę (dla przykładu, mBank, w którym mam konto, posiada na terenie Krakowa jedną placówkę, w której ostało się coś takiego jak kasa z możliwością wypłacenia pieniędzy!).
Każdy z omawianych tu punktów – poza wymiarem czysto przyziemnym – ma swoje daleko idące konsekwencje. Gdy mówimy o pieniądzu (a właściwie o obowiązującym dziś systemie fałszywego pieniądza), to ma on aspekt nie tylko ekonomiczny, ale również moralny. Bowiem normalny świat – w którym obowiązuje standard złota, a każdy bank ma obowiązek fizycznego zabezpieczenia zdeponowanych w nim środków – to świat, w którym obowiązują odpowiedzialność oraz poczucie realności relacji społecznych opartych na przepływie pieniądza.
Odebranie gotówki to forma kontroli i inwigilacji poprzez transakcje elektroniczne, ale także ostateczny krok w kierunku oderwania człowieka od świadomości, że jego praca ma swój namacalny wymiar, a jego oszczędności zostaną wypłacone w chwili kryzysu, ponieważ będą fizycznie znajdowały się w skarbcu lokalnego oddziału banku. Nie wspominając już o aspekcie moralnej degradacji społeczeństwa, któremu rozdaje się zasiłki i odbiera poczucie odpowiedzialności za własne życie i za życie bliźnich…
Zobacz więcej:
Kontrrewolucja musi mieć podstawy ekonomiczne! Czy Polacy W OGÓLE mają wolność?
5) Samochód spalinowy
W przypadku samochodów mamy do czynienia z kolejnym nieudowodnionym naukowo absurdem, a mianowicie z rzekomym wpływem człowieka na zmiany klimatu, podczas gdy w rzeczywistości klimat zmienia się cyklicznie i nie ma w tym nic nienaturalnego. Co z tego, że dane świadczą niezbicie o tym, że dwutlenek węgla emitowany przez samochody, to zaledwie ułamek procenta w skali całej światowej produkcji tego (nota bene niezbędnego w atmosferze) związku? Ważne, że jest pretekst, by ograniczyć krnąbrnym obywatelom możliwość poruszania się własnym pojazdem!
Pomijając konkretną krzywdę wyrugowywania samochodów z miast (jakoś włodarzom nie mieści się w głowie, że rodzina z dziećmi, wózkiem i innymi niezbędnymi rzeczami nie jest w stanie podróżować transportem publicznym), zwróćmy uwagę na prosty aspekt ekonomiczny. Utrzymanie starego zadbanego samochodu dobrej marki to koszt części eksploatacyjnych (dostępnych i tanich) i możliwość wymiany dowolnej części karoserii na pierwszym lepszym „szrocie”, podczas gdy na przykład wymiana maski w nowym Volkswagenie (źródłowo: samochodzie dla ludu!) to koszt rzędu kilkunastu tysięcy! Ale co tam, skoro przecież wszyscy mamy być pracownikami (i zakładnikami!) dwóch podmiotów: budżetówki i korporacji.
6) Zielona energia
Jednym z filarów wolności jest jedyna forma energii, którą możemy zgodnie z prawdą określić jako „zieloną”. I to dosłownie. Bo przecież drzewo, które ścinamy na własnej działce, suszymy i wrzucamy do kominka, jest i zielone – i „odnawialne”, bo na miejsce starego wyrasta nowe. Na dodatek – o dziwo! – nie występuje przy tym konieczność składowania setek ton żelastwa z wiatraków i toksycznych obwodów fotowoltaicznych.
Palenie w kominku to nie tylko zimowa romantyka domowego ogniska, nie tylko otucha, jaką żywy ogień napełnia serce, gdy wracamy po świętach do przemarzniętego domu, ogień, który w zaledwie pół godziny otula nas ciepłem i cieszy oko wesołym światłem zza żaroodpornej szyby… To przede wszystkim oszczędność i bezpieczeństwo. Wytworzony w cyklu natury węgiel, drzewo z ogródka bądź z rozbiórki domu, pniaki, których pozbył się sąsiad, bądź też dostawa z lokalnego tartaku – to jedyna zielona energia, jaka faktycznie występuje w naturze i to dzięki niej jesteśmy niezależni od rządowych dostaw prądu!
7) Bezpieczeństwo żywnościowe
Jak z „zieloną energią” mamy do czynienia wyłącznie w przypadku naturalnych źródeł, tak bezpieczeństwo żywnościowe (i przy okazji zdrowie!) możemy zapewnić sobie wyłącznie na lokalnym poziomie dostaw nieskrępowanych przez Sanepid, Urząd Skarbowy i inne jednostki specjalizujące się w ograniczaniu podstawowych swobód i drenowaniu kieszeni obywateli. Swego czasu gubernator Dakoty Południowej, Kristi Noem, alarmowała, jak wielkim zagrożeniem narodowym jest wykupowanie rozległych gruntów rolnych przez Billa Gatesa i jemu podobnych oligarchów.
Jest to punkt mocno niedoceniany, gdyż wciąż bardzo mało zdajemy sobie sprawę, jakim problemem jest przemysłowa produkcja żywności. Nasze organizmy nie przeszły żadnego rodzaju magicznej „ewolucji” i nie przystosowały się do żywienia chemią. Jedząc powiedzmy biały chleb, nie mamy świadomości, że gluten pochodzący z tak dalece zmodyfikowanych genetycznie ziaren (nawożonych chemią i pryskanych randapem) ziaren jest nieprzyswajalny, a pieczywo jako takie staje się przyczyną chorób. Podobnie jak wszystko inne, co jemy. Swego czasu badania na ten temat prowadził dr Max Gerson, który opracował autorską terapię oczyszczającą, dzięki której organizm jest w stanie poradzić sobie nawet z poważnymi chorobami (terapii tej zakazano w skorumpowanych przez Big Pharmę i Big Food Stanach Zjednoczonych).
Lokalny łańcuch dostaw (nawet nie w obrębie kraju, tylko w obrębie gminy!) to warunek sine qua non bezpieczeństwa żywnościowego, a także naszego własnego zdrowia. Tylko ziarno, warzywo czy owoc wyhodowane na nieskażonej nawozami ziemi i tylko mięso czy jajka od zwierząt z „wolnego wybiegu”, posiadają potrzebne do życia wartości odżywcze. Pomijam już kwestię smaku, bo wystarczy zrobić cappuccino z ciepłego mleka prosto od krowy, by zdać sobie sprawę, z czym mamy do czynienia w przypadku „mleka” sklepowego.
Ale żeby mleczarz mógł przywieźć nam pod dom butelkę pysznego, nieodtłuszczonego mleka, to tenże mleczarz musiałby być wolny od represji państwa „opiekuńczego”, które ogranicza każdy jego ruch! Tak wolność gospodarcza łączy się bezpośrednio z naszą wolnością osobistą, bezpieczeństwem, a nawet zdrowiem.
Zobacz także:
Z ekologią za pan brat? Owszem, ale tylko na gruncie wolnego rynku!
8) Mir domowy
Byśmy byli wolni, musimy mieć bezwzględnie zapewnione dwie rzeczy: poszanowanie władzy rodzicielskiej i prawa do samostanowienia. Zwróćmy uwagę, jak fałszywe jest w naszych czasach pojęcie samorządności. Przecież władza samorządowa jest tak samo jak każda inna władzą polityczną, uzależnioną ostatecznie od rządu w Warszawie! Tymczasem prawdziwa samorządność oznacza, że… rządzimy się sami. W normalnym układzie istnieje daleko posunięta autonomia społeczeństwa (rodzin, wspólnot lokalnych) oraz instytucji życia społecznego (samorządów, uniwersytetów, cechów rzemieślniczych). Władza polityczna (bez wyraźnego powodu służącemu dobru wspólnemu) nie ma prawa ingerować w sferę władzy rodzicielskiej i społecznej samorządności.
To wszystko sprowadza się do tak zwanej „podstawowej komórki społecznej”, jaką jest rodzina. Rząd robi wszystko, byśmy zapomnieli, że władza rodzicielska jest tak samo realną władzą jak władza polityczna. Nie jest jakimś „konceptem” umownym czy abstrakcyjnym. I władza polityczna nie ma prawa wkraczać w kompetencje władzy rodzicielskiej i nie powinna rozstrzygać o szczegółowych kwestiach ustroju społecznego, związanych ze szkolnictwem i tak dalej. Najbardziej namacalnym wymiarem tej sprawy jest fakt, że posiadając prawdziwe (a nie fikcyjne, jak obecnie w Polsce) prawo własności, stajemy się niejako „panami na własnej ziemi”. Jesteśmy właścicielami wszystkiego (nieruchomości, przedmiotów, złóż, fauny i flory), co znajduje się na naszej ziemi i pod nią. Mamy też niezbywalne prawo do obrony życia i własności i żadna władza nie ma prawa stanowić o tym, czy nasza obrona przed napaścią była „konieczna” i sugerować nam, że jeżeli złodziej atakuje z nożem, to mamy również sięgnąć po nóż!
Zobacz więcej:
Podsumowanie:
Proszę zwrócić uwagę, że wymieniłem tu wyłącznie rzeczy albo sprawy dotyczące stylu życia, nie zaś kwestie „wielkie” (jak niepodległość i suwerenność). W praktycznym wymiarze nasza wolność sprowadza się bowiem do aspektu osobistego. Podejście do wymienionych wyżej dóbr jest sprawdzianem tego, na ile jesteśmy wolni, a na ile podporządkowaliśmy się społecznej tresurze prowadzonej od dziesiątek lat w naszym kraju.
Dlatego nie możemy bagatelizować właśnie tych spraw i mówić, że można się bez nich obejść, bo przecież żyjemy w „wolnej Polsce”. Próby obrzydzenia, ośmieszenia i odebrania nam tych rzeczy są elementem planowego ogłupiania i ubezwłasnowolniania społeczeństwa. Końcem tego planu jest wspólnota, która nie kwestionuje decyzji władzy i żyje w na pozór idealnie bezpiecznym, sterylnym i „odpowiedzialnym” świecie. Z tym że wszystko to odbywa się kosztem naszej wolności, a cała odpowiedzialność (którą każdy z nas dźwiga samodzielnie przed Bogiem i przed bliskimi) zostaje przeniesiona na państwo „opiekuńcze”. Jest to świat sprzeczny z ustanowionym przez Boga porządkiem rzeczy, a pogwałcenie tych zasad jest zbrodnią przeciwko naturze.
Na koniec przytoczę jeszcze jedną anegdotę. Otóż, siedzę sobie w pendolino przy stoliku w przedziale. Ze mną siedzi inny dorosły mężczyzna. Piję rzemieślnicze piwo za bodajże 16 złotych, które nabyłem w tymże pendolino. Nagle przychodzi obsługa i dowiaduję się, że to „niezgodne z regulaminem” i z „polskim prawem”. Po krótkiej wymianie zdań kierownik pociągu pyta mnie (myśląc, że będzie to pytanie retoryczne): „A na czerwonym świetle pan przejeżdża?”. „Ależ oczywiście” – odpowiadam. Jegomość z pomieszaniem szoku i poczucia wyższości w oczach już próbuje odwrócić się na pięcie, ale zaczynam mu tłumaczyć, czym są zdrowy rozsądek i prawo naturalne i że nawet w lewackiej Kalifornii ludzie przejeżdżają na czerwonym świetle. Ostatecznie sprawa kończy się z humorem, wzbudzając przy okazji wesołość i słuszne poczucie absurdu u dziewczyny, która jest jej świadkiem. Ale wnioski nie są bynajmniej humorystyczne. Pokazuje to bowiem, że przeciętny Polak nie wie, nie rozumie i nie pamięta, że istnieje coś takiego, jak naturalny porządek świata!
Nawet napisawszy (i podlinkowawszy) tak wiele słów, mam poczucie, że to za mało i należałoby zorganizować osobne sympozjum albo napisać książkę, by uporządkować i odkłamać te wszystkie kwestie zgodnie z filozofia realistyczną i społecznym nauczaniem Kościoła. Ale mam nadzieję, że uda mi się skłonić część czytelników do przemyślenia, dyskusji, a przede wszystkim własnych dociekań. W przeciwnym razie władza będzie nadal robiła z nas idiotów, a my będziemy łykali wszystko, jak – nie przymierzając – stado baranów (o czym mówił niedawno redaktor Łukasz Warzecha).
Filip Obara
Zobacz więcej tekstów o pokrewnej tematyce:
CNOTA EPIKEI. Gdybyśmy o niej wiedzieli – rząd w Warszawie drżałby ze strachu!
Szkoła w służbie etatyzmu. Czy państwo „opiekuńcze” może wpaść w totalitaryzm? [OPINIA]
Cesarzowi, co cesarskie… Ale co gdy cesarz nakłada podatek progresywny?