Martín de Porrès był jednym z dwojga nieślubnych dzieci hiszpańskiego szlachcica Juana de Porrès i mulatki Any Velasquez. Nie dawało mu to dobrego startu w życiu, ponieważ był podwójnie napiętnowany społecznie – po pierwsze jako bękart, po drugie z powodu ciemnej skóry. Trzecim krzyżem chłopca dorastającego w stolicy Peru – Limie – był fakt, iż ojciec nie chciał wziąć odpowiedzialności za potomstwo z nieprawego łoża i zostawił je pod opieką matki.
Samotna kobieta nie była w stanie zapewnić dostatecznych warunków ekonomicznych swym dzieciom, co było źródłem wielu napięć. Zdarzało się, iż Martín idący po zakupy, uległ w dobroci swego serca prośbom ubogich i dzielił się z nimi ostatnim groszem, za co obrywał w domu od matki. Całe cierpienie, które spadło nań od urodzenia, obróciło się jednak na korzyść, ponieważ skierowało go ku Bogu, w którym odnalazł Pocieszyciela i wcześnie zatęsknił do spokojnego życia w mniszej celi.
Przez jakiś czas kształcił się w dziedzinie medycyny, ale z powodów finansowych nie mógł kontynuować edukacji, więc pracował jako cyrulik, strzygąc ludzi i świadcząc prostą pomoc medyczną czy chirurgiczną w podstawowym zakresie. W wieku piętnastu lat zerwał ze światem i wstąpił do zakonu dominikanów. Przez całe życie nie przyjął święceń kapłańskich i zawsze chciał pozostać tylko prostym mnichem, dzięki czemu Pan Bóg ozdobił go kwiatem niesłychanych cnót, zgodnie z zasadą, iż ci, którzy się uniżają, będą wywyższeni.
Wesprzyj nas już teraz!
Zasłynął przede wszystkim jako „ojciec dobroczynności”. Takim mianem określali go współbracia ubodzy z całego miasta, dla których poświęcił swoje młode życie. Po prostu nie umiał przechodzić obojętnie obok nędzy, zafrasowany przede wszystkim o dusze owych nędzników, którzy byli odtrąceni przez społeczeństwo, ale przez swoje grzechy narażali się na rzecz znacznie gorszą – odtrącenie Bożej prawicy wyciągniętej dla ratowania ich dusz od wiecznego zatracenia.
Brat Martín opatrywał ciała i dusze. Prowadził w klasztorze infirmerię dla chorych, lecz granica szpitalnej sali czy nawet klasztornej klauzury bynajmniej nie była granicą jego miłosierdzia. Wkrótce cały konwent napełnił się potrzebującymi, Święty wychodził bowiem z założenia, że pod łachmanami nędzarzy kryje się dusza nieśmiertelna stworzona na obraz i podobieństwo Boże, a pod ich zarośniętymi, brudnymi twarzami sam Jezus Chrystus skrywa swe wołające o pomoc oblicze.
Gdy nie było już miejsca w infirmerii, brat de Porrès niósł biedaków do własnej celi i układał na własnym skromnym posłaniu. Złajany kiedyś przez współbrata, że napełnia klasztor ludźmi brudnymi, odpowiedział: „Współczucie jest ważniejsze niż czystość. Wystarczy trochę mydła, żeby oczyścić swoją pościel, ale potoku łez nie wystarczy dla obmycia duszy z brudu, jaki zostawia w niej brak serca dla nieszczęśliwych”.
Innym zaś razem jego dobroć nieznająca ludzkich względów stała się powodem zawstydzenia dla samego przełożonego konwentu. Zabronił on bowiem bratu infirmarzowi napełniać klasztor ubogimi. Brat Marcin usłuchał, lecz raz zdarzyło się, iż znalazł na ulicy ranionego nożem Indianina i ulitowawszy się nad nim, zaniósł do swej celi i opatrzył. Przeor skarcił go i przypomniał o obowiązku zachowania posłuszeństwa. Wówczas Święty odpowiedział jak najpokorniej potrafił: „Niech mi ojciec wybaczy mój błąd, ale proszę mnie w swojej dobroci pouczyć. Bo nie przypuszczałem, że nakaz posłuszeństwa jest ważniejszy niż nakaz miłości”. Tym bezwzględnym opowiedzeniem się po stronie Chrystusa Pana, cierpiącego w swych najuboższych, najbardziej odrzuconych członkach, skruszył serce ojca przełożonego, który przywrócił mu pozwolenie na nieograniczoną działalność dobroczynną.
Samozaparcie i całkowitą ofiarę z samego siebie Pan Bóg wynagrodził darami mistycznymi, dzięki którym miłosierdzie brata Marcina wykroczyło nawet poza wszelkie przyrodzone granice czasoprzestrzeni. Posiadł on bowiem dar bilokacji i zjawiał się przed obliczem potrzebujących w różnych stronach świata.
Tak żył przez lat kilkadziesiąt, aż wyczerpany ciągłym poświęceniem, brakiem snu i niedojadaniem zaniemógł w siedemdziesiątym roku życia. Gdy leżał na łożu śmierci, zabił dzwon w klasztorze wzywający wszystkich braci do umierającego. Skromny mnich nie chciał nawet takiego wyrazu uznania i wymawiał się resztkami sił od wszelkich honorów, jakie mu świadczono. Wymamrotał współbraciom prośbę, by przebaczyli mu wszystkie jego przewinienia i poprosił, by śpiewali Credo. Jak odnotowali świadkowie jego zgonu, odszedł do Pana akurat w momencie, gdy wszyscy zakonnicy uklękli i śpiewali słowa „et homo factus est” („i stał się człowiekiem”). Tak Bóg, który stał się człowiekiem, powołał swego sługę do wiecznej chwały, a przy grobie jego uczynił liczne cuda, aby dać wyraz swej bezgranicznej miłości do grzesznego człowieka. Martín de Porrès został beatyfikowany przez Ojca Świętego Grzegorza VI w roku 1837, między świętych zaś zaliczył go Jan XXIII w roku 1962.
Kościół wspomina św. Marcina de Porrès 3 listopada.
FO