Jeżeli Chińczycy będą porzucali religię chrześcijańską to raczej nie stanie się to tak, jak w Europie Zachodniej się działo, z nudów czy braku zainteresowania inną niż materialna stroną życia. Będzie to rezultat prześladowań lub mało zrozumiałych decyzji Watykanu – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit (Instytut Historii UJ).
W tym roku upłynął okres obowiązywania tajnego porozumienia między Watykanem a Chinami. Można odnieść wrażenie, że według Stolicy Apostolskiej dokument ten przyniósł jakieś pozytywne efekty, ponieważ zdecydowano o jego przedłużeniu na kolejne 2 lata. Co w związku z tym zyskał Kościół w Chinach, co zyskali katolicy w Chinach dzięki temuż porozumieniu?
Wesprzyj nas już teraz!
Z punktu widzenia Komunistycznej Partii Chin porozumienie z Watykanem jest niezwykle owocne i przynoszące to, czego się po nim przywódcy Chin Ludowych spodziewali. Trudno jednak uwierzyć, żeby ze względów ludzkich można byłoby powiedzieć to samo o Stolicy Apostolskiej. Mogę się powołać na jeden autorytet, nawet uchodzący za wielce sprzyjający obecnemu pontyfikatowi z jednej strony, a z drugiej strony mający pewne doświadczenie, także osobiste, z porozumieniami Stolicy Apostolskiej z państwami komunistycznymi. Chodzi mi o redakcję „Tygodnika Powszechnego”. Nawet ona uznała, że odczuciem po porozumieniu Watykan-Chiny po pewnym czasie jest „zawód”.
Nie jestem w stanie powiedzieć, czego tak naprawdę spodziewała się Stolica Apostolska ze strony chińskich komunistów, ale wygląda na to, że nie uzyskała wiele. Żeby nie powiedzieć – nic. Z drugiej jednak strony trzeba przyznać, na co zwrócił Pan uwagę, że porozumienie miało obowiązywać jedynie 2 lata, a mimo to zostało przedłużone. Wynika z tego, że jakichś pozytywów Watykan potrafił się w nim dopatrzeć. Jakich? Możemy się tylko domyślać.
Proszę podzielić się z nami, co Pan podejrzewa. Z informacji, jakie do nas docierały, w mojej ocenie, nie można wyciągnąć żadnych pozytywów. Czerwone książeczki w kościołach, niszczone krzyże, księża zamykani w więzieniach… Czy to są pozytywy?
Historia uczy nas, że istnieje swego rodzaju smutna tradycja, której w tym wypadku nie można bynajmniej wiązać z tym, co dla wielu katolików jest istotnym podziałem, czyli na Kościół przedsoborowy i Kościół posoborowy. Chodzi o wyraźną tendencję, że należy dojść do porozumienia z władzą państwową, chociażby była ona antykościelna i antychrześcijańska, ażeby uzyskać to, co można uznać za sukces. W przeszłości takich przykładów było multum. Kasata zakonu jezuitów, która miała na celu polepszenie stosunków z monarchiami, które się zwały w XVIII wieku arcychrześcijańskimi, arcykatolickimi i arcywiernymi. Uzyskane korzyści były jednak zgoła iluzoryczne.
Dotycząca nas – Polaków – sławna encyklika Cum primum Grzegorza XVI ogłoszona po upadku Powstania Listopadowego, która była swego rodzaju nadzieją, że jeżeli Kościół w Polsce pod zaborem rosyjskim wyrzeknie się popierania pewnych dążeń politycznych, to w takim razie możliwe będzie porozumienie z caratem. Pod koniec XIX wieku, w roku 1892, wielce zasłużony papież Leon XIII i jego niefortunny krok, jakim było ralliement, to znaczy dołączenie do antychrześcijańskiej, antykatolickiej III Republiki we Francji, a tym samym porzucenie mrzonek o restauracji monarchii katolickiej, w imię zasady, że władcy tego świata mogą się w jakiś sposób porozumieć.
Na koniec przypomnę znanego i wspaniale zapisanego w historii Polski papieża Piusa XI, który zawarł z wówczas wyjątkowo krwiożerczym rządem meksykańskim układ bardzo niekorzystny dla walczących wtedy katolickich powstańców Cristeros. Uzyskał w ten sposób „sukces dyplomatyczny” polegający na utrzymaniu, na niskim co prawda szczeblu, ale jednak, relacji politycznych Meksyku ze Stolicą Apostolską.
I tutaj przepraszając za ten przydługi wstęp możemy zdążać do samego sedna. W mojej ocenie celem Watykanu w relacjach z Chinami… Przepraszam: celem ludzi, którzy zawarli tajne porozumienie z Pekinem m.in. podsekretarza stanu prałata Antoine’a Camilleriego, później innego purpurata, sekretarza stanu Pietro Paroliniego jest nawiązanie pełnych stosunków dyplomatycznych z czerwonymi Chinami. W końcu jest to mocarstwo numer 2 na świecie, a być może już niedługo numer 1.
To jest, moim zdaniem, cel, jaki przyświeca Watykanowi, który próbuje się zrealizować poprzez próby zainstalowania nuncjusza apostolskiego na prawach ambasadora w Pekinie, w warunkach niemal pełnej kapitulacji Kościoła Katolickiego w sprawach religijnych, dogmatycznych i duszpasterskich. Czyli faktycznego porzucenia katolików w Chinach. O dziwo, ów „sukces” wydaje się możliwy do osiągnięcia. Powstaje tylko pytanie: czy jest tego wart?
Moim zdaniem absolutnie nie.
Podzielam Pana przekonanie. Stolica Apostolska jest szczególnego rodzaju mocarstwem. Należy jednak wyróżnić w jej przypadku dwa podmioty. Pierwszy: Watykan jest państwem-miastem, które ma swoje interesy; miniaturową, choć jak na swoje rozmiary olbrzymią armię; emituje znaczki; ma samoloty, a nawet statki pływające pod swoją banderą; uczestniczy w różnego rodzaju porozumieniach tranzytowych i handlowych etc. Drugi to Stolica Apostolska jako taka – byt dla którego państwo watykańskie stanowi pewnego tylko rodzaju odskocznię na tym świecie.
To drugie mocarstwo powinno się kierować nieco innymi kryteriami niż tylko zwyczajna, naga Realpolitik. Wydaje się jednak, że jest inaczej…
Przypomina mi to nieco sytuację z czasów prezydentury Billa Clintona, który to pod koniec kadencji wyskakiwał ze skóry, żeby podpisano układ pokojowy izraelsko-palestyński. Clinton chciał przejść do historii, jako przywódca USA, który właśnie to osiągnie. Pontyfikat to jednak coś innego niż prezydentura i powinno rozumować się innymi kategoriami. Obawiam się, że jednak w przypadku papieża Franciszka tak nie jest. Nie wiem, ile w tym w wszystkim jest osobistego wkładu Ojca Świętego, który pochodząc z Argentyny (kraju, którego nawiasem mówiąc w ciągu swojego 7-letniego swojego pontyfikatu nigdy nie odwiedził jako Następca św. Piotra), na pewno ma inne doświadczenia. Reżimy komunistyczne są dla niego czymś zewnętrznym, znanym jedynie z teorii. Może w ogóle nie myśli on o Chinach jako o państwie komunistycznym, tylko jako o pewnego rodzaju mocarstwie światowym, które nie jest przeciwnikiem ideologicznym tylko partnerem, z którym trzeba się porozumieć.
Odnoszę wrażenie, że w Watykanie zapomina się o dwóch kwestiach. Po pierwsze o: losie chrześcijan wierzących „na serio” w Chinach. Po drugie: czym jest twór nazywany Chińskim Kościołem Patriotycznym, który jednym pociągnięciem pióra został przez Watykan uznany i nobilitowany.
Przypomniał mi się tutaj casus Benedykta XIV, który wysłał wielu misjonarzy i kapłanów do ewangelizacji Indii. Kiedy dowiedział się on, że ze względu na panujący w Indiach system kastowy Komunię Świętą udziela się wiernym na długich kijach, to powiedział „STOP. Szacunek dla Chrystusa jest najważniejszy. Nie ma zgody na takie profanacje”. Teraz zaś Franciszek nie ma nic przeciwko, aby w kościołach w Chinach Pismo Święte zastępowano „Czerwonymi Książeczkami”. Jak to wytłumaczyć? Że Mao był poetą i że jest nim również papież Franciszek?
Sprawa jest zbyt poważna, żeby z niej żartować, ale w obecnej sytuacji nie dziwi mnie takie, jak Pan to zrobił, stawianie sprawy. Papież Franciszek rzeczywiście jest poetą. Wątpię jednak, żeby czytywał poezję Mao.
Kiedy papież Pius VII podpisywał konkordat z Republiką Francuską wówczas rządzoną przez Napoleona, to ceną tego wszystkiego było odsunięcie biskupów, może nie do końca podziemnych, bo znaczna ich część wywodziła swoje święcenia z czasów przedrewolucyjnych, ale biskupów którzy pozostali wierni papieżowi. Była to cena bardzo bolesna, a nawet krzywdząca. Jednakże ci biskupi, którzy zostali mianowani na miejsce poprzedników bez wątpienia byli biskupami katolickimi i bez wątpienia wiernymi Stolicy Apostolskiej. W Chinach po podpisaniu tajnego porozumienia na takie coś nie można liczyć…
Przypomnę tylko, że jednym z pierwszych, natychmiastowych skutków porozumienia Watykanu z Chinami było uznanie przez Franciszka prawidłowości święceń siedmiu biskupów mianowanych przez partię, a nie przez Watykan. Ktoś powie: „No to trudno, tak bywa, ale jednak post factum zostali oni przecież wyświęceni”. Ja odpowiem: wśród tych siedmiu mężczyzn jeden był ekskomunikowany przez Jana Pawła II, dwóch zaś było „biskupami żonatymi” i ostentacyjnie nie dochowującymi celibatu. Podejrzewam, że na czterech pozostałych również znalazły by się jakieś „haki”.
Powstaje pytanie, co z tym wszystkim zrobić? Odwołam się jeszcze raz do czasów napoleońskich. W otoczeniu przyszłego cesarza występował Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, którego chyba nikomu nie trzeba przedstawiać – polityk, minister oraz były biskup-apostata. Nikt łącznie z Napoleonem nie żądał od Stolicy Apostolskiej, aby uznać owego osobnika za prawowiernego biskupa, który mógłby dalej wykonywać swoje obowiązki. 200 lat później Watykan nie ma nic przeciwko takim rozwiązaniom, przynajmniej w przypadku Chin.
Jak więc to nazwać? Kapitulacją?
Tak! Skoro kandydatów na biskupów mianować będzie partia komunistyczna, a papież będzie mógł do części z tych nominacji zastosować prawo weta, to jest to kapitulacja. Zauważmy, że jest to całkowicie inna sytuacja niż ta, która miała miejsce chociażby w rządzonej także przez komunistów Polsce, gdzie było odwrotnie. To Stolica Apostolska mianowała biskupów, a partia jedynie mogła technicznie kogoś zablokować.
W Europie tego rodzaju działania miały swoją tradycję. Wprawdzie smutną, ale całkowicie chrześcijańską. We Francji królowie sobie tego rodzaju weto uzurpowali. Podobnie było w Hiszpanii i to jeszcze w czasach generała Franco. W Chinach jednak jest odwrotnie. To partia nominuje kandydatów na biskupów, a tylko najbardziej zgniłe jabłko w tym koszyku może zawetować Stolica Apostolska.
To jest prawdziwy dramat! I takich dramatów jest więcej! Nie chodzi nawet o jawne ekscesy jak cytaty z Mao w kościołach. Nie chodzi też o wklejanie na pierwszej stronie Pisma Świętego zamiast wizerunku Jezusa Chrystusa wizerunku przewodniczącego Mao. Nie chodzi również o wydawanie „poprawionych” wersji Nowego Testamentu, gdzie scena sądu Chrystusa nad jawnogrzesznicą kończy się ukamienowaniem tej kobiety, bo wszak „sprawiedliwości musi stać się zadość”.
Watykan nie zdaje sobie, albo raczej nie chce zdawać sobie sprawy z faktu, że chińskie prawo na przykład ogranicza, momentami zakazuje uczestnictwa dzieci i młodzieży w nabożeństwach religijnych, żeby nieletni nie podlegali „indoktrynacji”. Krótka piłka: w jaki sposób w związku z tym przygotowywać dziecko do Pierwszej Komunii Świętej i do Pierwszej Spowiedzi? Jaki sens ma mieć sakrament bierzmowania skoro aż do 18. roku życia w zasadzie wszelkie próby edukacji, wszelkie próby spotkań z młodzieżą w tych sprawach są nielegalne?
Inny przykład: obcokrajowcy formalnie nie mogą w Chinach prowadzić działalności misyjnej i to nawet w Internecie! Obcokrajowcem i to z podwójnym paszportem: argentyńskim i watykańskim jest Ojciec Święty Franciszek. Pytam więc: w jaki sposób papież mógłby ewangelizować Chiny, skoro nie ma on nawet prawa – bez zgody władz – ogłaszać jakichkolwiek listów pasterskich w Państwie Środka, nawet chwalących partię komunistyczną? Tak to wszystko wygląda.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę również na specyficzną sytuację Hongkongu, którego terytorium jest inaczej zarządzane, który ma specjalne prawa, w którym jako na jedynym obszarze w Chinach Ludowych na przykład takie święta chrześcijańskie jak Wielkanoc czy Boże Narodzenie są świętami wolnymi od pracy. Ale to jest pozostałość po istniejącym tam niegdyś systemie kolonialnym.
Może i nie dziwota, że to ze strony episkopatu Hongkongu, zwłaszcza emerytowanego biskupa Josepha Zena miał miejsce największy sprzeciw wobec porozumienia Watykanu z ChRLi. Biskup ten we wrześniu 2020 roku dotarł do Rzymu, żeby całą rzecz przedstawić osobiście papieżowi. Ojciec Święty jednak nie znalazł czasu na jego przyjęcie, za co zresztą biskup Zen winił nie samego Franciszek, tylko jego otoczenie.
Jak zdefiniowałby Pan Chiński Kościół Patriotyczny. Co to takiego jest? Sekta? Wspólnota protestancka? Pseudo-katolicka instytucja życia publicznego z domieszką religii?
Są to po prostu uzależnieni od komunistów schizmatycy, którzy nie uznają zwierzchnictwa papieża. Obecnie nad tym tworem, powstałym w 1957 roku, który chiński autor Liao Yiwu nazwał dziełem Szatana, teoretycznie Watykan mógłby wywiesić swoją flagę i ogłosić, że tylu i tylu wiernych powróciło na łono Kościoła Katolickiego. Czy tak się stanie? Są już próby interpretacji w tym duchu. Jednak Stolica Apostolska tak naprawdę nie wie, co jest w środku tej „czerwonej organizacji”, a możliwość kontrolowania tego, co się tam dzieje jest równa zeru.
Mówmy lepiej o Kościele Podziemnym w Chinach, Kościele Prawdziwym, wiernym Stolicy Apostolskiej i Ewangelii, dla którego niestety wiadomości o których mówimy, najdelikatniej mówiąc, nie są budujące.
O tym za chwilę, Panie profesorze. Czy do Chińskiego Kościoła Patriotycznego należą „na serio” jacyś wierni czy może jest to jakaś przybudówka partyjna, której liczebność jest uzależniona od kaprysu partii?
Sytuacja jest skomplikowana. Przede wszystkim pamiętajmy, że w czasach Mao, kiedy powołano Chiński Kościół Patriotyczny „Państwo Środka” działało w warunkach niemal kompletnego odcięcia od świata zewnętrznego w tym od Stolicy Apostolskiej. Tutaj przepraszam, ale jeszcze jedna dygresja. Nie jest prawdą, że na początku istnienia ChRL, czyli w roku 1951 zostały zerwane stosunki dyplomatyczne, czy w ogóle jakiekolwiek stosunki z Chinami. Stosunki te nigdy nie zostały zerwane i istnieją do dnia dzisiejszego, bowiem jedyną legalną kontynuacją przedwojennej państwowości chińskiej była i jest Republika Chińska na Tajwanie. Stosunki z Tajwanem są do dzisiaj utrzymywane jako stosunki z jedyną państwowością chińską. Znamienny jest jednak fakt, że o ile w Watykanie rezyduje ambasador Republiki Chińskiej, o tyle od lat 70. w Tajpej na Tajwanie znajduje się jedynie niższej rangi dyplomata, ażeby nie drażnić czerwonego Pekinu.
Wróćmy jednak do Pana pytania. Odcięci od świata katolicy chińscy znajdowali się rzeczywiście po 1949 r., przynajmniej do śmierci Mao, w położeniu katakumbowym. Sytuację można porównać wręcz do mrocznych wieków izolacji Japonii, kiedy tamtejsi chrześcijanie też egzystowali w podziemiu i nie bardzo się orientowali, kto z kapłanów ich reprezentujących jest zatwierdzony przez papieża, a kto nie. Tym bardziej nie można było tego mówić o biskupach.
Dlatego, o ile bardzo łatwo jest wytyczyć granicę między hierarchią kościoła „patriotycznego” a Kościoła Podziemnego w Chinach, o tyle w wypadku wiernych takiej granicy przeprowadzić się nie da. Można co najwyżej spekulować, że jeżeli są ludzie, którzy mówią głośno, że naszym biskupem jest ten i ten przedstawiciel kościoła patriotycznego, to są oni schizmatykami. Ci, którzy uznają biskupów podziemnych, których w ostatnim czasie, mówiąc brutalnie, skreślono, są w takim razie katolikami pewnymi, na właściwych papierach.
A ilu wiernych może przynależeć do Kościoła Podziemnego w Chinach?
Nie potrafię podać żadnych wiarygodnych liczb, a co najwyżej szacunki. Jedne mówią o 5 milionach wiernych, inne o 10 milionach, w najlepszym wypadku o 14 milionach. Rozbieżność więc ogromna, ale w skali Chin są to i tak liczby niewielkie. Poddany władzom „Patriotyczny Kościół” jest znacznie, może nawet dwa razy, mniejszy.
Natomiast wobec wysychania chrześcijaństwa w Europie Zachodniej, wobec jego dziwnych losów w Ameryce Południowej, gdzie rozmaite sekty protestanckie znajdują się w natarciu, nie ulega wątpliwości, iż w połowie XXI wieku kontynentem najbardziej katolickim będzie Afryka, a Azja kontynentem wielce znaczącym. I może się okazać, że w liczbach bezwzględnych, a nie procentowych, Chiny będą jednym z tych krajów, w których żyje największa liczba katolików i będą to dziesiątki milionów.
Jeżeli Chińczycy będą porzucali religię chrześcijańską to raczej niestanie się to tak, jak w Europie Zachodniej się działo, z nudów czy braku zainteresowania inną niż materialna stroną życia. Będzie to rezultat prześladowań lub mało zrozumiałych decyzji Watykanu.
Bóg zapłać za rozmowę.
Rozmawiał Tomasz D. Kolanek.