2 marca 2021

Zdelegalizować Kościół?

Pewien profesor, znany bardziej z aktywności na wiecach politycznych niż z powodu swych osiągnięć naukowych, niedawno znów zapragnął zdobyć rozgłos. Za pośrednictwem Twittera zwrócił się do netowego ludu z zapytaniem, czy w „wolnej Polsce” Kościół katolicki powinien pozostać legalny. Profesor zaznaczył, że jego wypowiedź nie jest żartem ani prowokacją.

 

Siewca wiatru

Wesprzyj nas już teraz!

Skoro owa wymarzona „wolna Polska” mogłaby brać się za delegalizację instytucji religijnych, wyjaśnia to przejrzyście, jaką „wolnością” pragnie nas uszczęśliwić Pan Profesor.

 

Ja drugoj takoj strany nie znaju,

gdie tak wolno dyszit czełowiek

 

– pisał z uczuciem towarzysz Wasyl Lebiediew-Kumacz w roku Pańskim 1935, kiedy w jego ojczyźnie działo się to i owo, również na polu religijnym.

 

Twitterowy myśliciel chyba ma świadomość, że delegalizacji Kościoła nie załatwiłoby się prostym dekretem, że potrzebne byłyby środki przymusu. Przecie te przebrzydłe katole nie poddaliby się łatwo, stawiliby opór, tak jak to robili przez wieki, w wielu podobnych sytuacjach, nieprawdaż? Co zrobiłby wtedy nasz Katon, dzisiaj beztrosko klikający w klawiaturę? Czy pochyliłby się nad oponentami z troską, przesłałby swoje srogie profesorskie upomnienie? Czy może od razu zaoferowałby im dół z wapnem? Prawdziwe UB-ctwo to nie sama legitymacja służbowa, ani deklaracja współpracy. To stan umysłu.

 

Zrazu opierałem się przed napisaniem tego tekstu.

 

– Wiadomo, że kiedy Pan Bóg chce kogoś ukarać, to mu najpierw rozum odbiera – mówiłem sobie. – Z jakiego powodu mam wdawać się w poważną dyskusję i tracić czas na jakiegoś durnia, choćby i utytułowanego?

 

Nie miałem racji. Historia uczy, że wiele nikczemności, w tym także krwawych zbrodni zrodziło się z mędrkowania tak zwanych intelektualistów. Pol Pot i jego zgraja z Angka Leu, zanim zaczęli wyrzynać Kambodżę, czerpali natchnienie na paryskich uniwersytetach. Tam właśnie lewicowi prorocy Nowego Wspaniałego Świata roztaczali swoje wizje przed znudzonymi studentami – ot, pospolite rozrywki jajogłowych, których nikt dotąd nie brał poważnie; jednakowoż żółtolicy przybysze z dalekich Indochin słuchali z uwagą.

 

Nie wolno nam milczeć w obliczu draństwa, bo draństwo kocha bierność ludzi uczciwych. Toż Profesor z Twittera swoje poglądy wygłasza w kraju, w którym bezkarne dewiantki rozpowszechniają grafikę z płonącym kościołem; w którym część populacji na słowa „Kościół”, „kler”, „religia” reaguje tak samo, jak w Reichu sfanatyzowana publika reagowała na słowo „Żyd”. Czy elokwentny wykładowca nie wie, że przed czynami kroczy słowo?

 

„Wolna Albania”

Pamiętam czasy, kiedy wielu ateistów i innych ludzi mających na pieńku z Kościołem jednak potrafiło zachować klasę. Między innymi dlatego, że pamiętali, co ateista Grzegorz Piotrowski zrobił księdzu Jerzemu Popiełuszce. Pewien punkowy muzyk spytany, czemu nie przywala w swoich tekstach Kościołowi odparł, że nie chce występować w jednym szeregu z Urbanem. To były sprawy oczywiste, przynajmniej dla normalnych ludzi.

 

Wspomniany kapitan Piotrowski dużo robił dla zwalczania, jak on to nazywał, ekstremizmu kleru katolickiego, i miał na tym polu sukcesy, w tym jeden wyjątkowo wymierny. Ale powiedzmy sobie szczerze, że to były półśrodki. Przecież zwolennikom delegalizacji Kościoła, kiedyś i dziś, nie chodziło i nie chodzi o uciszenie tego czy innego kapłana. Nie, oni chcieliby unicestwienia całej instytucji kościelnej. Wolno sądzić, że najbardziej odpowiadałaby im komunistyczna Albania, która swego czasu ogłosiła się „pierwszym ateistycznym państwem świata” i wpisała do swej konstytucji zakaz istnienia związków religijnych oraz wyznawania religii. Aż strach dociekać, co wyczynialiby w takim kraju nasi wygadani antyklerykałowie, przecie tak zakochani w mantrze: KON-STY-TUC-JA!!! Czy osobiście wyrywaliby klechom paznokcie, czy jedynie doznawaliby niezdrowych podniet na wieść o egzekucjach?

 

Bo w „pierwszym ateistycznym państwie” nie patyczkowano się z klerykalnymi oponentami. Taki ksiądz Shtjefën Kurti został w majestacie prawa skazany i rozstrzelany za… ochrzczenie dziecka. Rzecz wydarzyła się wcale nie w czasach Stalina, choć Józef Wissarionowicz, znany jako (uwaga!) „Wielki Wyzwoliciel” oraz „Chorąży Wolności Narodów” był czczony w czerwonej Albanii do końca jej dni. Nie, to wcale nie taka zamierzchła przeszłość. Księdza Kurtiego wysłano przed pluton egzekucyjny w roku 1971 – tym samym, w którym Sowieci zwolnili z łagru Andrieja Siniawskiego, a w Kosmos wysłali pierwszą w dziejach stację orbitalną „Salut 1”; w roku, w którym amerykańska sonda „Mariner 9” weszła na orbitę Marsa i przesłała zdjęcia Czerwonej Planety; w którym „Apollo 15” lądował na Księżycu, a u nas I sekretarz KC PZPR Edward Gierek pytał grzecznie stoczniowców: „Pomożecie?”.

 

Ktoś zapyta, jak to było możliwe. Bo przecie albańskiego kapłana, i nie tylko jego jednego, zamordował nie jakiś pojedynczy fanatyk, tylko zorganizowany aparat państwowy – sędziowie, prokuratorzy, śledczy, strażnicy, kaci, autorzy przepisów prawa karnego i cała reszta. Owóż było to możliwe, bo wiele lat wcześniej komuś zamarzyła się „wolna Albania” – wolna od Kościoła i religii, jak „wolna Polska” z majaczeń netowego Profesora.

 

Jedność

W Niemczech też wszystko zaczęło się od słów. „Trzeba uwolnić Niemcy od kościelnego jarzma” – napisał Adolf Hitler już w roku 1908. Potem mówił swym współpracownikom: „Złem zżerającym nas od wewnątrz są księża” i „chrześcijaństwo dojrzało do zniszczenia”. Szturmowcy z oddziałów SA śpiewali: „Wieszajcie Żydów! Księży stawiajcie pod ścianą!”. Młodzież z Hitlerjugend, zdobna w znajomo wyglądające błyskawice, wtórowała im: „Czcimy nie Chrystusa, ale Horsta Wessela! Precz z kadzidłami i wodą święconą!”.

 

Potem była śmierć działaczy niemieckiej Akcji Katolickiej, podziurawionych kulami w Noc Długich Noży; antyreligijny terror w Kraju Warty, „europeizowanym” usilnie przez germańskich narodowych socjalistów; obóz koncentracyjny w Dachau, przez który przeszło 2720 duchownych, w tym 2597 katolickich, z 20 krajów; siostry nazaretanki zabijane przez gestapowców w Nowogródku, i tysiące innych niegodziwości. Wszystkie te „osiągnięcia” winny doprowadzić wojującego antyklerykała na skraj ekstazy.

 

No, a dokonania hiszpańskiej lewicy? Nie tej dzisiejszej, zliberalizowanej, z rozgadanymi buntownikami, co buntują się tak, żeby nie spóźnić się do domu na obiad. Tej lewicy przaśno-szczerej, z lat 30-ych, co spaliła tysiące świątyń, a księży słała hurtowo do piachu. Nie tylko księży zresztą.

 

Nasz Kościół ma faktycznie poważną przywarę, bo najchętniej celebrowałby świętych i męczenników z kleru, i jeszcze najlepiej hierarchów. A gdzieś w tle stoi ten szary tłum świeckich, często bezimiennych, znanych tylko Bogu. Takich jak Cygan z Aragonii, Ceferino Gimenez Malla, analfabeta wychowany w taborze. Ceferino przyjął chrzest jako człowiek dojrzały, a ożenił się też późno, w wieku 51 lat, z wybranką, którą kochał od dzieciństwa. Zarabiał na życie ciężką pracą, hodowlą i sprzedażą koni, mułów i osłów. A zabili go za różaniec. Kiedy zbrodnicza Republika zdelegalizowała Kościół w jego miasteczku, Ceferino ujął się za młodym księdzem, wleczonym przez lewicowy motłoch. Natychmiast aresztowano go. Kiedy republikański milicjant spytał Cygana, czy ma przy sobie broń, Ceferino potwierdził z uśmiechem i wydobył z kieszeni różaniec. Lewicowi watażkowie głowili się nad jego przypadkiem i uznali, że zabicie starego Cygana-analfabety nie jest konieczne dla uszczęśliwienia mas pracujących ani dla zapewnienia światowego postępu. Dlatego też aresztantowi przedstawiono propozycję: wyjdzie na wolność, jeśli dobrowolnie odda swój różaniec. Ceferino odmówił. To zaprowadziło go przed pluton egzekucyjny. Po śmierci lewicowcy zdarli zeń spodnie i buty, ale pozostawili mu jego najcenniejszy skarb, dla nich bezużyteczny – różaniec oplatający dłoń.

Zwłoki starego Cygana ciśnięto do jednego dołu wraz z ciałami innych skazańców, wśród których był biskup Florentino Asensio Barroso. I tak leżeli razem – kościelny hierarcha i Cygan-analfabeta z różańcem w dłoni. Tak jak razem klęczeli w świątyni, gdy „padał na kolana lud czcią przejęty” – prostaczkowie, szlachta, księża, monarchowie (mówię o czasach, w których modlitwa na klęczkach nie budziła zgorszenia tzw. postępowych katolików). Właśnie w takich chwilach chrześcijanie są prawdziwą jednością – klęcząc na modlitwie i spoczywając razem w masowych grobach.

 

 

Filary

Panie Profesorze z Twittera, tak się zawsze składało, że prześladowania umacniały Kościół. Jakoś właśnie wtedy wychodzi na wierzch to, co we wspólnocie wierzących najlepsze, co na co dzień nie zawsze rzuca się w oczy. Już nie raz i nie dwa rozbrzmiewały słowa podobne do tych, jakie w Meksyku w czasach „el Anticristo” Callesa wygłosił ówczesny minister spraw wewnętrznych:

– Uchwyciliśmy Kościół za gardło i zrobimy wszystko, by go zadusić.

 

Ostatecznie zawsze potwierdzała się tertulianowa kwestia:

 

– Krew męczenników posiewem chrześcijan.

 

Profesorze, kilka lat temu mój przyjaciel udał się w podróż do czerwonych Chin. Robił tam rzeczy straszne, przynajmniej z Pańskiego punktu widzenia – szmuglował Biblie i modlitewniki dla Kościoła Podziemnego, przykładnie zdelegalizowanego. Spotkał tam zadziwiających ludzi.

 

Dajmy na to, siostrę zakonną, która właśnie przygotowywała się do obłóczyn (takiego zakonnego ślubowania). Na oko miała z 70 lat, albo i więcej. Nie, to nie pomyłka. Dobrych kilka dziesiątków lat temu, gdy była młodą nowicjuszką, komuchy zesłały ją do laogai, tamtejszego kacetu. Jakoś udało się jej przeżyć, co wcale nie było oczywiste. Potem przez długie lata trzymano ją na zesłaniu, w zapadłej wiosce na prowincji, bez kontaktu z jakąkolwiek wspólnotą katolicką. Co parę dni musiała meldować się na komisariacie, a takie wizyty również nie zostawiały miłych wspomnień. Ale w końcu rzeczywistość Chin Ludowych stała się odrobinę znośniejsza. Siostrze pozwolono opuścić miejsce zsyłki. Po kilkudziesięcioletniej przerwie nawiązała kontakt z Kościołem. Odnalazła swą wspólnotę i złożyła zakonne śluby, w towarzystwie siostrzyczek młodszych od niej o pół wieku.

 

Mój przyjaciel gadał też z pewnym księdzem, którego kiedyś aresztowano, jako młodego chłopaka, w czasach Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej (tak, tak, Panie Profesorze z Twittera, tej samej Wielkiej Kulturalnej, którą zachwycało się mrowie użytecznych idiotów z całego świata, niekiedy równie utytułowanych, jak Pan). Ów ksiądz, a wtedy ledwie młody katol, miał nielichą przeprawę. Czerwoni chcieli, żeby wyrzekł się wiary, a kiedy odmówił, torturowali go. Każdy ma swoją granicę wytrzymałości i ten chłopak w końcu ją osiągnął. Nie, nie dokonał apostazji. Pewnej nocy uznał, że dłużej nie wytrzyma i postanowił odebrać sobie życie.

 

Widzisz, Profesorze, dla katolika samobójstwo to potworny grzech, skazujący na wieczne potępienie. To pokazuje poziom desperacji, w jakiej był ten chłopiec. Jednak nie zabił się, bo – można wierzyć, nie wierzyć, wolna wola! – w celi zobaczył Chrystusa.

 

Nawet głęboko wierzącemu chrześcijaninowi łatwiej jest słuchać o objawieniach i cudach sprzed 2000 czy choćby 100 lat. Jednak kiedy ktoś mówi nam, że osobiście widział Jezusa, to patrzymy nań podejrzliwie, albo z uzasadnioną troską, i właśnie tak zerknął na chińskiego duchownego mój przyjaciel. Wszakże ten ksiądz wcale nie wyglądał na „nawiedzonego”, buchającego emocjami narwańca. Przeciwnie – był spokojny, opanowany, taki typ naukowca z umysłem ostrym jak skalpel. W zadumie wpatrywał się w przeszłość, po czym rzekł memu znajomkowi:

 

– Widziałem Go, tak jak teraz ciebie widzę. On dał mi siłę. Pomógł mi wytrzymać tortury i więzienie. Dzięki Niemu zostałem kapłanem.

 

Zastanowił się jeszcze chwilę, po czym, z tą swoją chłodną powściągliwością, z dociekliwością badacza bezkompromisowo poszukującego prawdy, stwierdził na koniec:

 

– Nie wiem, czy było to objawienie Boskie, czy demoniczne. To okaże się po tym, czy będę dobrym księdzem.

 

I Pan, Profesorze, mistrzu klawiatury i wiecowego pustosłowia, twitterowy guru – Pan chciałby mierzyć się z takimi ludźmi?

 

Samopokajanie

Profesorze z Twittera, ja wiem, że Kościół trawi permanentny kryzys, od jakichś 2000 lat. Nie chcę zasłaniać swych win okropnymi czynami niektórych moich współwyznawców; nie będę spowiadał się bijąc kułakiem w cudzą pierś. Wystarczy mi obraz najsłabszego kościelnego ogniwa – mój własny. Jestem jednym z tych karłów, którzy wspięli się na ramiona olbrzymów, czerpiąc niezasłużone korzyści z cudzego poświęcenia.

 

Pamiętam, jak w dzieciństwie cierpła mi skóra, jak włos mi się jeżył na głowie, gdy czytałem sienkiewiczowski opis męczeństwa Glauka, z czasów, gdy cesarz Neron zapragnął, by tak rzec, zdelegalizować Kościół, i wziął się tęgo do pracy. Owóż chrześcijanin Glaukos wpierw stracił rodzinę, a potem smażył się w ogniu wznieconym przez ówczesnych antyklerykałów. W ostatniej chwili jego żywota przyplątał się w okolicę sprawca dramatu, kapuś imieniem Chilo, któren wcześniej rozpracowywał katakumbową wspólnotę. Tenże Chilo to był oślizgły typ, ale widok zabijanych chrześcijan nie wpłynął dobrze na jego samopoczucie. Widać obudziło się w nim sumienie (ówcześni konfidenci jeszcze posiadali coś takiego). I kiedy Chilo doczłapał pod stos Glaukosa, wtenczas całkiem się rozkleił. Tym bardziej, że męczennik rozpoznał zdrajcę i spiorunował go wzrokiem. Tajny Współpracownik cesarza Nerona wił się pod tym spojrzeniem jak zraniona żmija, zupełnie jakby zobaczył w tamtych oczach czeluść swego Piekła. Aż w końcu padł na ziemię i zawył, i błagał ofiarę o wybaczenie, „w imię Chrystusa”, którego Glaukos wyznawał. Zaś chrześcijanin, do którego się zwracał, który był już tylko wielkim kawałem spalonego mięsa i w tej chwili odchodził do lepszego ze światów, po raz ostatni zaczerpnął powietrza i z całą mocą swego udręczenia, w ostatnim tchnieniu wycharczał:

 

– Przebaczam!

 

Ta scena często wraca do mnie jak wyrzut sumienia, bo dobrze wiem, że ja chyba bym tak nie potrafił. Znam świadectwa z wielu miejsc kaźni, wcale nie powieściowych, gdzie prawdziwie wstrząsające było nie tylko okrucieństwo siepaczy. Ot, przypadek księdza Stanisława Budkiewicza, w lochach Łubianki błogosławiącego czekistów, już czekających z naganami w garści. Albo taki ojciec Michał Pro, meksykański jezuita, co uściskał szlochającego kata, i rzekł mu serdecznie: „Nie tylko wybaczam, ale i dziękuję!”. Bądź tych pięćdziesięciu jeden klaretynów z Barbastro, przeważnie młodych kleryków, skazanych na śmierć przez hiszpańską Republikę, co zostawili na ścianie celi napis nawiązujący do Chrystusowych słów z Golgoty: „Zbaw ich, Panie, bo nie wiedzą, co czynią”. Czy też ów albański seminarzysta Marek Çuni, który zginął z okrzykiem: „Niech żyje Chrystus Król! Przebaczamy naszym nieprzyjaciołom!”.

 

Czytałem o bezimiennym wandejskim wieśniaku, który dosłownie nad trupami swej żony i dziatek pochwycił jakobińskiego oprycha – i darował mu życie, puścił go wolno, bo jako katolik poniechał zemsty. Znam mnóstwo tego rodzaju relacji, i czuję pokorę, i własną nędzę, i narastającą bezradność. Wybaczyć własne cierpienie to jedno, ale kaźń swoich bliskich?

 

Kiedy opowiadam o zbrodniach lewicy w Hiszpanii – o pewnej pani profesor Uniwersytetu w Walencji, której wyłupiono oczy, a potem wycięto język, by nie kalała już uszu rewolucjonistów okrzykiem „Viva Cristo Rey!”, o matce dwóch jezuitów, którą zabito wciskając jej do gardła krucyfiks, o ukoronowanym cierniem proboszczu Torrijos, o księdzu z El Saucejo ukrzyżowanym głową w dół na drzwiach kościoła, o „dowcipnym” wywlekaniu szczątków mnichów z grobowców, o meczu piłki nożnej w madryckim kościele św. Antoniego, gdzie kopano wydobytą z krypty ludzką czaszkę – druga strona natychmiast uruchamia swój „łotebałtyzm”:

 

– A czy ty wiesz, ilu lewicowców wytłukł ten twój generał Franco? – dociekają. Wtedy ja, świadom swej marności, ale i tego, co działo się w Hiszpanii, Polsce, Rosji i gdzie indziej, warczę w szczerym odruchu:

 

– Za mało!

 

To nie jest postawa, którą katolik mógłby się chlubić. Mogę tylko żywić nadzieję, że takich „łotrów po prawicy” jak ja również stworzono w jakimś celu.

 

Nie przemogą

Siostra Agnieszka Phila, młoda Tajka ze Zgromadzenia Sióstr Miłujących Krzyż, szykując się wraz z towarzyszkami na śmierć, rzuciła w twarz oprawcom słowa:

 

Możecie nas zabić, ale nie można zabić Kościoła ani Boga.

 

Kilka wieków wcześniej św. Dominik z Silos, postawiony przed obliczem srogiego władcy, grzecznie zwrócił mu uwagę:

 

– Panie, możesz mi odebrać życie, ale nic więcej!

 

Przyszłość jest nieodgadniona. W swoim czasie nikt nie mógł przewidzieć antykościelnych prześladowań we Francji, Meksyku, Portugalii czy Hiszpanii. Nie od nas zależy, czy pomysł twitterowego wieszcza zostanie zapomniany, czy też rzucone przezeń ziarno kiedyś wyda plon. Pamiętajmy, że osoba ogłaszająca program naprawy świata, podlany sosem nienawiści, jest w gruncie rzeczy ofiarą własnych fobii. Brak rozumu niekoniecznie bywa przypadłością dożywotnią i nie sposób wykluczyć, że dzisiejszy internetowy guru kiedyś odnajdzie Boga w swoim życiu, czego życzę mu z całego serca.

 

Nam trzeba robić swoje. Potem, nawet w przypadku najgorszego, pozostanie nam posępny spokój, jakim emanował pułkownik José Moscardo, komendant toledańskiego Alkazaru, czekając na nadejście wroga: „Zrobiliśmy wszystko, co mogło zostać zrobione. Teraz polecamy się Bogu”.

 

Andrzej Solak

 

Kto chce zdelegalizować polski Kościół? || Ja, katolik

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij