1 maja 2022

Piotr Doerre: 18 lat w Unii – warto było?

(Źródło: Polonia Christiana)

Ich retoryka była tym razem już nieco mniej parciana i choć nadal posługiwali się łańcuchami tautologii i pojęciami jak cepy, odrobili lekcję, jaką zadał im największy polski poeta XX wieku. Kuszono nas więc lepiej i piękniej, malowano perspektywę sytości i bezpieczeństwa, które miały stać się udziałem pokolenia dojrzałych Polaków i jego rodzących się właśnie dzieci. Dziś, po osiemnastu latach spędzonych w Unii, dzieci te dorosły i mają prawo, a nawet obowiązek postawić pytanie – czy Polacy w roku 2003 nie zostali oszukani? Czy nasz kraj więcej zyskuje czy traci na swej przynależności do Unii Europejskiej?

Pomimo wielu sporów targających „klasą polityczną” III RP, pomimo rozmaitych gier interesów i walk partyjnych, w jednej sprawie już od wczesnych lat dziewięćdziesiątych panował konsensus. Zarówno liberalno-lewicowa jej część o proweniencji komunistycznej, jak i wywodząca się z „Solidarności” tak zwana centroprawica upatrywały spełnienia wszystkich swych aspiracji w wejściu Polski w struktury Unii Europejskiej.

Nic dziwnego, wszak przeważająca większość ówczesnych polityków całe swoje dorosłe życie przeżyła w PRL-u. Nieprzyzwyczajeni do samodzielności, nie potrafili nawet wyobrazić sobie pełnej niezależności, a stosunek podległości do zewnętrznego ośrodka decyzyjnego był dla nich stosunkiem naturalnym. Jedni już widzieli siebie i swoich bliskich na dobrze płatnych unijnych stanowiskach lub zacierali ręce na myśl o profitach, jakie mogą skapnąć z pańskiego stołu tym, którzy będą się zajmowali rozdzielaniem unijnych funduszy. Inni, ci o nieco szerszych horyzontach (z pewnością mniej liczni) wyobrażali sobie, jak wiele ze swoich projektów będą w stanie zrealizować przy pomocy europejskich patronów i ich pieniędzy. Jednych i drugich nie trzeba było przekonywać, by poddali nasz kraj żmudnym i bolesnym procesom dostosowawczym, byleby tylko spotkać się z uznaniem polityków rządzących europejskimi potęgami i zostać wpuszczonym na brukselsko-strasburskie salony.

Wesprzyj nas już teraz!

Pozostawała jeszcze reszta – znakomita większość Polaków, którą trzeba było nakłonić, żeby zagłosowała na „tak” w referendum akcesyjnym, by mogły ziścić się marzenia niewielu o brukselskich posadach. Bo pozytywne skojarzenia związane z bogatą i stabilną Europą Zachodnią to jedno, a rezygnacja z niepodległości, dopiero co zyskanej po rozpadzie sowieckiego imperium, to coś zupełnie innego.

Gra na kompleksach i przekupstwo

Jakimi więc argumentami usiłowano nas przekonać? Po pierwsze, apelując do naszej tożsamości i poczucia przynależności do Zachodu, od którego odcięci byliśmy przez pół wieku wraz z innymi „demoludami”. Argument ten z gruntu był fałszywy, jako że wspólnota cywilizacyjna i kulturowa nie musi być wcale budowana przez jedność polityczną, co pokazują długie dzieje naszego kontynentu.

Po drugie, kierowano się do naszego kompleksu niższości. Polska – mówiono – zapóźniony kraj młodszej cywilizacyjnie części Europy ma oto szansę doszlusować do liderów i być traktowana na równi z Niemcami, Wielką Brytanią czy Francją. To również było ułudą, co zweryfikował czas spędzony w Unii, w której nadal jesteśmy państwem drugiej kategorii, a rozmaici „starsi i mądrzejsi” bez przerwy pouczają nas, byśmy siedzieli cicho (jak uczynił to niegdyś prezydent Francji Jacques Chirac).

Po trzecie, zapewniano, że Polska w Unii znajdzie stabilność i bezpieczeństwo. Tymczasem okazało się, że to właśnie nasz kraj był oazą spokoju, podczas gdy Zachodem wstrząsały burzliwe protesty i zamachy terrorystyczne, a kiedy na naszej granicy pojawiło się zagrożenie ze strony wschodnich sąsiadów, stało się jasne, że Niemcy lub Francja nie kiwną palcem, by udzielić nam zdecydowanej pomocy.

Po czwarte wreszcie, stworzono poczucie bezalternatywności.

– Jeśli nie Unia, to co? – pytano. – Białoruś?

Tak jakby niemal czterdziestomilionowa Polska rządząca się samodzielnie i swobodnie wybierająca sobie partnerów gospodarczych była skazana na los niewielkiej, pozbawionej znaczących zasobów naturalnych postsowieckiej republiki. Swój stosunek do „bezalternatywności” unijnej formy integracji europejskiej pokazali Brytyjczycy, którzy uwolnili swoje państwo spod kurateli brukselskich urzędników.

Jednak argumentem przesądzającym o euroentuzjazmie przeciętnego Kowalskiego miały być przede wszystkim wielkie kwoty pieniędzy mające popłynąć do naszego kraju z budżetów zasilanych przez bogatsze państwa. Fundusze unijne, których działanie obmyślone jest w taki sposób, by zwykli ludzie na każdym kroku widzieli ich działanie, nie zadając sobie już pytania, jakie koszty trzeba było ponieść, by za pieniądze przydzielone przez unijnych urzędników można było zbudować konkretną drogę, oczyszczalnię ścieków czy kładkę dla pieszych.

Stalinowska propaganda

Żeby cała ta argumentacja mogła trafić pod strzechy, trzeba było uruchomić całą machinę propagandową. Polskę zaczęli więc odwiedzać w wielkiej liczbie notable zagraniczni i unijni komisarze, zapewniając, że organizacja, do której aspiruje nasz kraj, to naprawdę elitarny klub i warto się w nim znaleźć. Składali obietnice i zapewnienia; przekonywali, jak wiele możemy zyskać na wejściu do UE, a niekiedy straszyli perspektywą osamotnienia i uzależnienia od Rosji w razie pozostania poza strukturami Unii.

Referenda w krajach Europy Środkowo-Wschodniej zorganizowano tak, by najpierw głosowano w tym kraju, w którym poparcie dla wejścia do Unii było największe, co miało wywrzeć wpływ na decyzje innych.

Akcja tak zwanego informowania społeczeństwa przywodziła na myśl najgorsze wzory czasów komunistycznych – no cóż, nie znaliśmy jeszcze wówczas totalitaryzmu informacyjnego czasów „pandemii”. W każdym razie, po okresie stosunkowej wolności słowa, jaka panowała w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, jednolity front propagandowy przyjęty przez wiodące media i niemal całą klasę polityczną robił niesamowite wrażenie. Na wrażeniu się zresztą nie kończyło, bo redaktorzy naczelni tychże mediów oficjalnie podpisali pakt, w którym zobowiązali się do podjęcia wszelkich możliwych działań, aby przekonać Polaków do akcesji.

O jakiejkolwiek symetrii w traktowaniu zwolenników i przeciwników Unii nie mogło więc być mowy. Rząd Leszka Millera wprowadził w życie tak zwany Program Informowania Społeczeństwa, którego głównym celem miała być – według oficjalnych dokumentów – rzetelna informacja na temat Unii i warunków wejścia do niej, jednak przedstawiciele rządzącej koalicji SLD–PSL nie kryli się specjalnie z deklaracjami, że tak naprawdę chodzi o poszerzanie szeregów euroentuzjastów.

Nic dziwnego więc, że pełnomocnikiem rządu do spraw informowania o integracji został Sławomir Wiatr – propagandzista PZPR, syn jednego z ideologów Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Swoje podejście do prawdy i uczciwości zademonstrował już na wstępie urzędowania, kiedy to złożył kolejno dwa wzajemnie sprzeczne oświadczenia lustracyjne – najpierw oświadczył, że był współpracownikiem organów bezpieczeństwa, by zaraz potem zapewnić, że nim nie był.

Dziennikarze do wynajęcia

Wróćmy jednak do propagandy. Komitet Integracji Europejskiej – urząd powołany jeszcze w latach dziewięćdziesiątych przez również zdominowany wówczas przez postkomunistów parlament – mający zapewnić koordynację wszystkich działań związanych z wejściem Polski do UE, wydał w samym tylko roku 2000 około dwóch milionów złotych na umieszczanie zakamuflowanych wątków prounijnych w programach radiowych i telewizyjnych.

Dziś może kwota ta nie robi szczególnego wrażenia, ale wówczas można było za nią kupić mnóstwo słabo płatnych i gotowych na wszystko pracowników mediów. Im bliżej było do referendum, nakłady przeznaczane na tę formę propagandy jeszcze rosły i sprawiały na przykład, że nagle bohaterowie popularnej telenoweli Klan zaczęli z zapałem i nadzieją wypowiadać się na temat Unii, a w teleturnieju Jeden z dziesięciu znienacka pojawiły się pytania dotyczące integracji europejskiej.

Media elektroniczne, zarówno publiczne, jak i prywatne, dosłownie prześcigały się w uruchamianiu własnych programów „europejskich”, wśród których królował telewizyjny Euroexpress, a dzień bez publikacji przez któryś z dzienników lub tygodników „unijnej” wkładki i co najmniej kilku euroentuzjastycznych wywiadów czy „raportów” był dniem straconym. Nic dziwnego, skoro pieniądze dla dziennikarzy płynęły szerokim strumieniem. Na szczególnie zaangażowanych czekały nagrody w wysokości od dziesięciu do trzydziestu tysięcy złotych, wypłacane czy to w ramach rządowej kampanii Unia bez tajemnic, czy przy realizacji programów rozmaitych agend rządowych, a także przez fundusze i fundacje dotowane z zagranicy.

Te ostatnie skupiały się jednak przede wszystkim na organizacji prounijnych eventów, z których największym była bez wątpienia Parada Schumana maszerująca ulicami Warszawy co roku w dzień tak zwanego Święta Europy. Założona przez polityków byłej Unii Wolności fundacja, która ją organizowała, zainicjowała też tworzenie sieci Szkolnych Klubów Europejskich, skupiających uczniów i nauczycieli i pełniących niezwykle ważną rolę w wychowaniu przyszłych młodych aktywistów, zarówno w okresie referendum akcesyjnego, jak i po nim.

Żadne duże przedsięwzięcie polityczne w III RP nie obyło się bez listów i apeli popierających go intelektualistów. Tak też było i w tym przypadku. Ponad dwustu naukowców, twórców i ludzi mediów podpisało na Wawelu 11 listopada 2002 roku apel, w którym stwierdzono, że jak kiedyś wyrazem patriotyzmu była walka o niezależność państwa polskiego, tak dziś jest nim działalność na rzecz jego wcielenia do Unii.

Ku reewangelizacji Europy

Zdawano sobie jednak sprawę, że wszystkie te wysiłki spełzną na niczym, jeśli stanowisko polskiego Kościoła, wciąż u progu XXI stulecia uznawanego za autorytet przez większą część Polaków, będzie niechętne wejściu do UE. Żeby więc nie drażnić śpiącego lwa, postkomunistyczny rząd Millera powstrzymywał zapędy co bardziej krewkich działaczy SLD, chcących natychmiast przeforsować aborcję na życzenie i małżeństwa homoseksualne, sugerując, że na to czas przyjdzie po wejściu Polski do Unii.

Do prounijnej propagandy zaprzężeni zostali księża i świeccy związani ze środowiskami liberalnymi lub otwarcie lewicowymi. Media nagłaśniały ich jednoznacznie unioentuzjastyczne wystąpienia, jednocześnie wyciszając lub starając się zdeprecjonować tych kapłanów, którzy prezentowali odmienne stanowisko. Posługiwano się także kilkoma wyrwanymi z kontekstu mniej lub bardziej przychylnymi integracji stwierdzeniami Ojca Świętego Jana Pawła II.

Na użytek propagandy skierowanej do katolików zdefiniowano taką oto linię argumentacyjną: Polacy jako chrześcijanie nie powinni opierać się wejściu do Unii, więcej – powinni być jego entuzjastami, bo da nam ono okazję do nawrócenia zlaicyzowanej Europy Zachodniej. Wszelkie zatem niedogodności mogące wyniknąć dla Polski z faktu wyzbycia się suwerenności i podporządkowania się paneuropejskiej strukturze politycznej są tylko niewielkimi wyrzeczeniami, jakie złożymy na ołtarzu reewangelizacji Starego Kontynentu.

Fatalizm i mesjanizm

Nic dziwnego, że choć oficjalne stanowisko, jakie polscy biskupi zajęli w sprawie integracji, nie było jednoznaczne i pobrzmiewały w nim dalekie echa argumentacji uniosceptycznej, to generalnie można było z niego wywnioskować, że hierarchowie, z pewnymi zastrzeżeniami, popierają integrację. Owszem, dostrzegano w Europie postępujący proces laicyzacji mentalności i polityki konsumpcyjnej oraz związanego z nimi indyferentyzmu religijnego, ale w odpowiedzi nań proponowano, zamiast rezerwy do politycznej instytucjonalizacji tej laicyzacji, pogłębioną formację chrześcijańską, która pozwoli wszystkim odnaleźć się w nowej rzeczywistości Unii Europejskiej.

Autor niniejszego artykułu w latach poprzedzających referendum akcesyjne zaangażowany był w szereg inicjatyw promujących inną, niż przybrana przez Unię, koncepcję zjednoczonej Europy. Jedną z nich był Instytut Europy Ojczyzn, który rozesłał do wszystkich polskich biskupów przygotowane przez siebie dossier na temat różnorakich zagrożeń związanych z wejściem Polski do Unii w kształcie, jaki wyłaniał się z kolejnych traktatów zjednoczeniowych. Wielu z pasterzy polskiego Kościoła, szczególnie tych o bardziej konserwatywnych poglądach, odpowiedziało na te przesyłki, niektórzy z nich otwarcie zgadzali się z zaprezentowaną argumentacją. Jaki jednak użytek zamierzali z niej zrobić?

Symptomatyczna była odpowiedź prymasa Polski, kardynała Józefa Glempa, który stwierdził: Wiemy, że Europa objęta Unią w dużym stopniu jest antychrześcijańska. Kościół jest dla wielu bardzo niewygodny, tak, jak nie był wygodny dla komunizmu.

Jakie jednak wnioski wynikały z tej konstatacji? Ewangelizacja ostatecznie nie może opierać się na strategii i kalkulacji. Musimy przyjąć jako podstawowe prawo, że w Kościele obecny jest Duch Święty i że Opatrzność sprawia, że przegrane stają się zwycięstwem w wymiarze zbawienia – napisał metropolita warszawski.

W słowach tych, choć pięknych, pobrzmiewał duch jakiegoś fatalizmu i (znowu!) bezalternatywności, a równocześnie romantycznego polskiego mesjanizmu. Czy naprawdę Polacy, nawet jeśli podskórnie czuli, że akces do Unii może okazać się katastrofą dla naszego katolicyzmu, winni poświęcić swój naród, by pozwolić Opatrzności działać (a przede wszystkim, czy to aby na pewno prawidłowe odczytanie planów Opatrzności)? I czy naprawdę ewangelizacja musi dokonywać się poprzez wchodzenie w jakieś polityczne struktury? Cała historia Kościoła temu przeczy.

Przeczy temu również ostatnie osiemnaście lat. Choć Polacy, wskutek uwolnienia rynku pracy, szerokim strumieniem rozlali się po Europie, by w niektórych krajach (jak Irlandia czy Islandia) stać się pierwszą co do wielkości mniejszością narodową i choć faktycznie przyczyniło się to do pewnego ożywienia struktur Kościoła katolickiego w niektórych krajach, to jednak nie dość, że nie nawrócili Europy, sami poddani laicyzującej indoktrynacji mediów i kultury masowej coraz dalej odsuwają się od Kościoła. Warto było?

Piotr Doerre

 

Tekst pochodzi z magazynu „Polonia Christiana”. Numer 85., marzec-kwiecień 2022 r.

Kliknij TUTAJ i zamów pismo

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij