Nie przemawia do mnie współczesne kino. Dlaczego? Bo jestem dinozaurem wychowanym w kulcie indywidualizmu lat 90., a może dlatego, że to kinematografia równa w dół, coraz bardziej zaniżając poprzeczkę?
Nadrabiając od czasu do czasu nowości na platformach streamingowych, zastanawiam się, kto ogląda te filmy, skoro coraz częściej nie ma w nich pozytywnych bohaterów? Są tylko upadli, smutni, niemający w sobie nic z dawnej werwy i zdrowego rozsądku… Zapewne Ameryki nie odkryję, ale odpowiedź widzę tak: postacie te są odbiciem współczesnego człowieka, a przynajmniej części ludzi na tyle dużej, że opłaca się coś podobnego produkować.
Zaspokojenie zamiast satysfakcji
Wesprzyj nas już teraz!
W moim przypadku owo „przejrzenie” pustki dzisiejszego kina zaczęło się co najmniej od filmu Pitbull. Nowe porządki Patryka Vegi, o którym krytyk Piotr Pluciński słusznie napisał: „pozerski pustostan”. Za sztandarowy przykład tego „nurtu” uważam z kolei film Czerwona nota. Brylują w nim nowi celebryci, a więc Gal Gadot, która dzięki darom natury nie musi robić nic, żeby robić wrażenie, Dwayne Johnson, którego nie wiem, czy powinienem kojarzyć z czymś więcej niż słodką buzią zatkniętą jak lizak na umięśnionej sylwetce i niemal równie słodki, choć mniej umięśniony, Ryan Reynolds. Film zbudowany jest na samych ogranych motywach, nie wnosi nic nowego i nie reprezentuje sobą nic – to film, którego prawdopodobnie nie dałoby się oglądać, gdyby nie wysoki budżet i brawura nowoczesnych środków realizacyjnych. Przy okazji przyznam się, że już nawet Gorączka z gwiazdorską obsadą zmęczyła mnie swoją wtórnością i schematycznością.
Wydaje się, że problemem dzisiejszej widowni jest to, że dawną kategorię satysfakcji zastąpiła kategoria zadowolenia, czy też bardziej dosadnie – zaspokojenia. Już nie mówię o satysfakcji moralnej (choć tej dostarczało wiele produkcji, choćby takich, w których sprawiedliwości stawało się zadość, jak Ludzie honoru), ale przynajmniej artystycznej, a jeżeli nie artystycznej, to chociaż warsztatowej – wszak kino akcji też może być satysfakcjonujące, nawet jeżeli spełnia wyłącznie potrzebę rozrywki (vide pierwsze części Mission Impossible).
Ale żeby dać satysfakcję, potrzeba trudu, trzeba się wyróżnić. Do lat 90. w branży filmowej trwała pogoń za tym jak zrobić coś inaczej, lepiej, ciekawiej, bardziej nieszablonowo, a jeżeli scenariusz celowo miał być szablonowy – to bardziej spektakularnie, śmieszniej czy bardziej dramatycznie. Dzisiaj, mam wrażenie, że trwa pogoń za tym, jak bardziej wpasować się w przeciętny gust i dostosować narrację do mizerii życia przeciętnego człowieka… Mamy do czynienia ze sztuką, która równa w dół, zamiast podnosić poprzeczkę i motywować do zmiany, do samozaparcia, do walki o lepsze życie i bardziej sprawiedliwy świat.
Czyż nie wpisuje się to w model człowieczeństwa lansowany przez kręgi, które określamy „globalistycznymi”? Świat bez moralności, a tylko z ustaloną przez władzę etyką, a w tym świecie zanurzony człowiek, który ma być pozbawiony własności, wynajmować wszystko – łącznie z filmami – a ból istnienia topić w farmakologii i wirtualnych rozrywkach (jak chce Harari)… Tu nie ma miejsca na prawdziwą satysfakcję, a jedyną ulgą od bezsensu jest moment zadowolenia.
Legalizm zastępuje cnotę
Dawne filmy dawały poczucie, że system nie jest domknięty. W epickim nieraz stylu opiewały bohaterów, dla których sprawiedliwość była ważniejsza niż przepisy prawa. Rząd rządem, prawo prawem, policja policją, ale słuszność jest po stronie tego, który walczy ze złem – w taki sposób produkcje te podświadomie opowiadały się po stronie prawa naturalnego. Jeżeli prawo stanowione przeszkadza w zwalczeniu zła, to należy je ominąć! Dziś, gdy poprawność polityczna wypiera przyrodzony zdrowy rozsądek, wydaje się, że system się domyka…
Aby nie być gołosłownym, omówię kilka przykładów. Kwestię tego jak legalizm zastępuje tradycyjne wyznaczniki dobra i zła jest film Sicario. Zaznaczam, że (podobnie, jak innych przywoływanych tu produkcji, z wyjątkiem Czerwonej noty) jego ocena na Filmwebie i IMDb wynosi ponad 7/10, a więc nie mówimy o tym, co nawet dzisiejszy widz uznałby za „niszową szmirę” albo niewypał.
Oglądając tę opowieść o walce z meksykańskimi kartelami, od samego początku zadawałem sobie pytanie: Po co kręcić film, którego główną bohaterką jest pozbawiona zdrowego rozsądku legalistka (a precyzyjnie: idiotka), której nie da się lubić – nawet w otoczeniu bezdusznych cyników? I w ogóle po co tworzyć dzieła, z których bohaterami nie da się utożsamić?
Gdy Bóg i prawo naturalne były punktami odniesienia, to miarą czyjejś moralności była cnota. Gdy Boga i prawo naturalne zastąpiono pozytywizmem prawniczym, to punktem odniesienia siłą rzeczy stało się wyłącznie prawo stanowione oraz legalistyczna mentalność, zaś prawdziwa moralność musiała zniknąć. To nie było wprawdzie oczywiste dla filmowców sprzed kilku dekad, ale jednak tworzyli oni obrazy intuicyjnie niełamiące tradycyjnych zasad, a przede wszystkim zbudowane (tym razem świadomie) zgodnie z prawidłami sztuki skodyfikowanymi przez Arystotelesa.
W Sicario mamy „ostatnią sprawiedliwą”, które w imię świętych procedur przeciwstawia się bezwzględnym mężczyznom. Dawniej powstawały filmy z dokładnie przeciwnej perspektywy – zdroworozsądkowych mężczyzn, a czasem i kobiet, którzy wykonują swoją robotę, nie zawracając sobie głowy biurokratycznym bełkotem; natomiast postać taka, w jaką wcieliła się Emily Blunt, byłaby co najwyżej drugoplanowa – i byłoby jasne, że uprzykrza się innym bohaterom, a widz otrzymałby satysfakcję, widząc jak zdrowy rozsądek zwycięża, a ona zostaje na końcu z głupią miną.
Od brawurowego indywidualizmu do kultu przeciętności
Doskonałym przykładem jest FBI – serial, po którym moglibyśmy się spodziewać solidnej dawki akcji i kryminału w klasycznym stylu. Co tymczasem otrzymujemy? Od pierwszych minut przede wszystkim – dekonstrukcję i to niczego innego, tylko… ról płciowych. Od razu widzimy mocną kobietę, która niczego się nie boi i wiedzie prym w rozmowach z najgorszymi bandytami z MS-13, podczas gdy jej partner, nazywany przez bandziora „pawianem” faktycznie… robi za pawiana. Asystuje koleżance i… boi się pająków.
Nie mam nic przeciwko silnym kobietom, lubię filmy takie jak Tomb Rider czy G.I. Jane (choć widzę ich rewolucyjny potencjał), ale mam jedno pytanie: W jakim celu pokazywać partnerów, z których jeden jest silny (kobieta), drugi słaby (mężczyzna), skoro nie jest to zabieg – choćby humorystycznie – wpisany w fabułę, jak motyw żółtodzioba towarzyszącego staremu wyjadaczowi, znany z dawnych produkcji?
Albo robimy świadomie i konsekwentnie motyw żółtodzioba i mistrza (nawet z odwróconymi płciami), albo… strzelamy sobie w kolano. Widz chce przecież (a przynajmniej kiedyś chciał) widzieć spójność w doborze osób dramatu, dlatego partnerzy powinni się nawzajem uzupełniać, bez sztucznego eksponowania wyższości jednego nad drugim. W kolejnych odcinkach role znów się odwracają, a narracja prowadzona jest już nie po linii feminizmu, ale równości płci, ale wciąż pozostaje pytanie: Po co ta inżynieria, zamiast zrobić po prostu kawał dobrej akcji?!
Obie postacie są smutne, miękkie i słabe, wciąż użalają się nad sobą i nie mogą sobie psychicznie poradzić z trudami zawodu agenta specjalnego. Są typowymi postaciami dzisiejszego kina – bez polotu, bez własnego stylu, bez poczucia humoru (bo, nie daj Boże, żart mógłby urazić kogoś z takiej czy innej mniejszości!), bez większych ambicji, po prostu bezwiednie wykonującymi polecone im zadania.
Ten serial to także istne poletko doświadczalne współczesnych ideologii i nurtów pseudowychowawczych. Wszystko zalane jest psychologicznym sosem. Agenci nie stosują już tortur (nawet wobec bezwzględnych psychopatów z MS-13), a każdy ruch bandytów analizuje dyżurny psycholog, co ma obrazować „nowoczesne metody” FBI. Widać rozbicie hierarchicznego porządku społecznego i model bezstresowego wychowania (znany z placówek Montessori), gdy obserwujemy relacje w siedzibie Federalnego Biura Śledczego. Nie ma typowych rozkazów, są tylko rozmowy, w których każdy ma coś do powiedzenia, nikt się nie denerwuje, każdy każdego rozumie i wszyscy mają oczy pełne empatii.
W pewnym momencie – w odcinku o werbowaniu amerykańskich nastolatek przez dżihadystów – agentka emocjonuje się, że nie może zrozumieć, co młode dziewczyny ciągnie do ISIS, choć odpowiedź ma podaną na tacy przez samą przesłuchiwaną dziewczynę, która wyznaje, że w werbownikach imponuje jej mądrość i deklarowane przywiązanie do porządku moralnego (potępienie wyuzdanych kobiet Zachodu). „Społeczność pełna mądrych i otwartych ludzi” – mówi o stronie „Mroczny Dżihad”, a o werbującym ją muzułmaninie: „Bystry, zupełnie inny od ludzi, których znam, zależy mu”. Nie jest przecież tajemnicą, że dzisiejszy świat islamu jest przeciwieństwem upadającej kultury Zachodu, a jego przewaga wciąż rośnie…
Podobnie smutni i bezbarwni są bohaterowie nowego serialu Spiecial Ops: Lioness – tym razem poświęconego pracy agentów CIA. Niby są uczucia, a nawet pewne dylematy moralne, ale jednak – wszystko jest zasnute mgłą przeciętności, a bohaterowie do znudzenia wałkują swoje problemy współczesności, żartując z tego, że żyją w „związku otwartym” i bezpardonowo przyznając, że składają dzieci na ołtarzu kariery.
Na koniec, świetnym – filozoficznym wręcz – przykładem kultu przeciętności jest film Wszystko wszędzie naraz. Bohaterką jest właśnie przeciętna kobieta i to akurat byłoby w porządku, gdyby wydźwięk był inny. Bo przecież baśń o Kopciuszki prowadzi poprzez spektakularną przemianę aż do powrotu do codzienności, ale z morałem wyrażającym pewną mądrość. A tu mamy przekaz, że nie zmiana, nie praca nad sobą, nie sprostanie moralnym i społecznym wymaganiom, ale bezwzględna akceptacja dla wszelkiego mroku i wypaczenia ludzkiej natury jest konieczna, by na świecie zapanowała harmonia (o tym filmie pisałem tu).
Dokąd zmierza kino?
Powraca zatem pytanie: Po co kręcić tego typu filmy? Są one przecież zaprzeczeniem klasycznej definicji sztuki i wpływu, jaki powinna ona wywierać na widza. Są jak sucha i naturalistyczna literatura faktu, w której brakuje nawet porządnego narratora, do którego moglibyśmy zapałać jakimkolwiek uczuciem…
A może nie powinniśmy pytać po co, tylko dlaczego? Bo może tego wymaga dzisiaj „większość”, a te filmy są po prostu robione tak, żeby się nie wychylić i przypadkiem nie pokazać bohatera, którym ja i ty nie moglibyśmy zostać…?
Większość widzów oczekuje wciągającej opowieści, niekoniecznie posiadając spektrum porównawcze, dzięki któremu mogliby poznać się na artystycznych oszustwach. To pokazuje jak wielka odpowiedzialność spoczywa w rękach twórców, a jednocześnie daje nadzieję, że nie wszystko stracone, gdyż nadal możemy sięgnąć po tradycyjny zestaw wartości – o ile stworzymy dobrą akcję.
Kino zawsze odzwierciedlało ogólne usposobienie społeczne. Szkoda tylko, że to obecne pozostaje w większości bierne wobec dekadencji społeczeństw. Zamiast podnosić poprzeczkę i z ogólnego bezsensu życia wysnuwać jakieś wątki, z których można „uszyć” coś sensownego, twórcy – podobnie jak ich postacie – wolą nie wychylać się przed szereg i nie naruszać status quo poprawności politycznej.
Pojawiają się w tym ogólnym krajobrazie wyłomy (jak Cobra Kai, Reacher w produkcji Amazona, czy nowy Top Gun). Ale są to produkcje oparte albo na dawnych seriach, albo na książkach. Pytanie, czy ludzkość zdoła raz jeszcze obudzić w sobie twórcze źródła i prawdziwie coś stworzyć, a nie tylko odtwarzać i dekonstruować?
Filip Obara
Filip Obara: Liberalny świat dostaje łomot. Gdy Van Damme wkracza do zniewieściałej Francji