Peter Seewald to znany dziennikarz katolicki, autor m.in poczytnych biografii Benedykta XVI. Choć dziś znany jest z autorstwa lektur poświęconych byłemu papieżowi i wierze pisarz nie zawsze trwał przy jej zasadach. U progu dorosłości porzucił wiarę, ze względu na komunistyczne sympatie. Niemiecki literat trafił nawet do więzienia jako lewicowy bojówkarz. Odnalazł drogę powrotną do wiary dzięki rozmowom z Josephem Ratzingerem.
O rewolucyjnej przeszłości Peter Seewald opowiadał w rozmowie z Rudolfem Gehrigiem, opublikowanej na łamach „Vatican magazine”. Oto najciekawsze fragmenty wywiadu:
Rudolf Gehrig (Vatican Magazine): Drogi Panie Peterze Seewaldzie, jesteś znanym dziennikarzem, autorem bestsellerów, a także biografem papieża. Kiedy musisz porozmawiać z innym dziennikarzem o swoim życiu, jakie pytanie słyszysz najczęściej?
Wesprzyj nas już teraz!
Peter Seewald: Katalog zadawanych mi pytań zawęził się głównie do „biografa papieża”, którym, nawiasem mówiąc, nigdy nie chciałem być. Już po pierwszym artykule o kard. Ratzingerze i po wywiadzie-rzece w tomie „Sól ziemi” było dla mnie jasne: teraz wystarczy. Jestem dziennikarzem politycznym. Piszę o tematach istotnych społecznie. Sprawy kościelne to nie moja działka. Ale jakoś nie przestawałem.
W międzyczasie musiałeś zaakceptować tę „pracę”.
– Tak, to ważne i zaszczytne zadanie. Koledzy ze świeckich mediów zazwyczaj chcą wiedzieć: „Jaki naprawdę był Ratzinger?”. Albo: „Jakie były jego relacje z papieżem Franciszkiem?”. Następnie chodzi o temat nadużyć seksualnych. A potem znowu to samo.
Pracował Pan kiedyś jako dziennikarz dla renomowanych mediów i w pewnym momencie stracił wiarę. Jak to się stało?
– Odszedłem od Kościoła, gdy miałem 18 lat. Kościół i wiara nie pasowały do moich lewicowych poglądów. Nie interesował mnie już Bóg. Nie było Go w rzeczywistości. Zamieniłem Pismo Święte na Biblię Mao. Rano nie stałem już na Mszy św., jak to robiłem jako ministrant, ale jako marksista przed bramą fabryki, aby rozdawać ulotki i gazetki propagandowe. Organizowałem antywietnamskie demonstracje z okrzykami „Ho-Ho-Ho-Chi-Minh” i założyłem „Komitet przeciwko strusiom”, potem nazwany „Komitetem antyfaszystowskim”. Przynajmniej nauczyłem się, że można wiele osiągnąć nawet z kilkoma, ale przekonanymi współpracownikami.
Dlaczego mimo to dał Pan Bogu kolejną szansę?
– Prawdopodobnie było odwrotnie. To był długi proces intelektualny i emocjonalny. Odejście z Kościoła jest bardzo łatwe, ale na drodze do powrotu stoi tysiąc pytań. Jednak jako dziennikarzowi dało mi to wcześnie do myślenia, gdy musiałem obserwować, co społeczeństwo traci, gdy oddziela się od swoich tradycyjnych religijnych korzeni. Etykę, moralność, sprawdzone zasady, kulturę. Traci również myślenie perspektywiczne i świadomość transcendentalną, bez której ludzie nie mogą żyć.
W pewnym momencie moja żona i ja ochrzciliśmy dwójkę naszych „pogańskich dzieci”. Zacząłem znowu chodzić na Msze św., wcześnie rano przed pierwszym spotkaniem redakcyjnym. Miałem wielki szacunek dla prostej wiary tak zwanych „małych owieczek”, często w podeszłym wieku „babć”, które klęczały obok mnie w ławkach.
Później przypomniałem sobie pierwsze spotkanie, które może mieć wiele wspólnego z moim powrotem do Kościoła. Było to na uroczystej imprezie z okazji inauguracji „Tygodni Europejskich” w Pasawie, którą chciałem relacjonować. Jako twórcy bezczelnego lewicowego tygodnika byliśmy trochę umorusanymi dziećmi, nieakceptowanymi społecznie. Dostojnicy unikali mnie jak trędowatego. Ale była jedna osoba, która postąpiła inaczej. Jeden z nich podszedł do mnie i demonstracyjnie wyciągnął do mnie rękę. Był to biskup Pasawy, Antonius Hoffmann. Kiedy po raz pierwszy przypomniałem sobie ten gest podczas wizyty w Rzymie, miałem łzy w oczach. I nadal je mam za każdym razem, gdy o tym myślę.
Jak zareagowała rodzina, gdy się Pan nawrócił?
– Cóż, to nie była błyskawiczna konwersja. To był proces krok po kroku. Idziesz dalej i dalej. Za każdym pokojem jest następny. A jeden jest bardziej fascynujący niż następny. Wciąż widzę zdziwione twarze moich dzieci i mojej żony, gdy pewnego dnia umieściłem krucyfiks i małe naczynie na wodę święconą w naszej kuchni, tak jak znałem to z dzieciństwa. Wyrażenie było takie: Teraz tata oszalał. Ale to szybko minęło. Dzieci przekonały się, że nie wprowadził się żaden kaznodzieja ani przywódca sekty, i że katolicyzm to postępowa historia, która pozwalała zostawić daleko w tyle konformistyczne wzorce ze szkoły.
Kiedy rozmawia Pan z Bogiem, jak to brzmi?
– Na pewno nie jak rechot w szamańskim śpiewie. Nie mam nic przeciwko szamanom, ale nie jestem szczególnie uzdolniony do improwizacji. Nawet swobodnie wypowiedziana modlitwa przed posiłkiem to dla mnie za dużo. Aby nie przeszkadzać Bogu moim dukaniem, a przede wszystkim brakiem koncentracji – inne rzeczy nieustannie przychodzą mi do głowy podczas modlitwy – sięgam po wielkie modlitwy Kościoła: Modlitwę Pańską, Credo, Różaniec – aby, że tak powiem, przedłużyć antenę w komunikacji z nadprzyrodzonym, za pomocą której można zarówno wysyłać, jak i odbierać.
Kiedy ostatnio sprzeczał się Pan z Bogiem?
– Sprzeczać się z Bogiem? Wszechmogącym, niezgłębionym, całkowicie innym? Niekoniecznie jesteśmy na tym samym poziomie. Nawet jeśli w wierze wiemy, że Bóg jest „Ty”, które jest blisko nas, który może stać się bardzo mały, abyśmy nie chowali się w kącie przestraszeni. Jasne, też się zastanawiam, dlaczego pozwala na tak wiele w szaleństwie tego świata. Albo dlaczego nie pomaga ci, gdy jesteś w potrzebie. Ale wtedy zdajesz sobie sprawę, że pomoc była, nawet jeśli wyglądała inaczej niż się spodziewałeś. Tak wiele rzeczy spotyka ciebie i nie ma to nic wspólnego z twoimi własnymi umiejętnościami. Innym doświadczeniem jest to, że kiedy coś jest prawie nieznośnie ciężkie na twoich barkach, zawsze pojawiają się pocieszenia, które sprawiają, że twoje życie staje się łatwiejsze.
Papież Benedykt XVI, z którym łączyły Pana szczególne relacje, zmarł 31 grudnia 2022 roku. Czy nadal Pan z nim czasami rozmawia?
– Nie. Ale niekiedy proszę go o pomoc w sfinalizowaniu projektu książki. Zgodnie z naszą wiarą zmarli nie są martwi, ale rodzą się w nowej sferze, z której mogą dalej oddziaływać. W przeciwnym razie, jaki sens miałoby przywoływanie mojego patrona lub dobrego brata Konrada z Altötting?
Jak przeżył Pan moment wyboru Ratzingera na papieża?
– Tygodnik „Stern” zlecił mi napisanie przygotowawczego artykułu biograficznego o kardynale. Nikt w redakcji tak naprawdę nie wierzył, że osławiony niemiecki kardynał zostanie papieżem. Ale nigdy nic nie wiadomo. Podczas pracy nad artykułem coraz bardziej czułem, że misja kard. Ratzingera nie została jeszcze zakończona. Bez zbędnych ceregieli chwyciłem za telefon i zdobyłem ostatnie wolne miejsce w samolocie do Rzymu.
Wieczorem 19 kwietnia 2005 roku, gdy biały dym wydobywał się z komina Kaplicy Sykstyńskiej, a wkrótce potem kard. Joseph Ratzinger pojawił się jako Benedykt XVI w loggii Bazyliki św. Piotra, stałem pośrodku ogromnego tłumu na Placu św. Piotra, wiwatujących, entuzjastycznie nastawionych ludzi z całego świata, którzy gorączkowo świętowali wybór nowego pasterza Kościoła katolickiego. Czułem się tak, jakby całe moje ciało zostało zdematerializowane przez falę stu tysięcy woltów. W bezprecedensowym pobudzeniu czystej radości.
Niestety, nie mogłem cieszyć się tym wieczorem. Wiele wywiadów, o które zostałem poproszony, trwało do północy. „All brothers”, moja ulubiona kawiarnia na szpetnym skrzyżowaniu w pobliżu Placu św. Piotra, była na szczęście nadal otwarta, dzięki czemu mogłem wlać w siebie niezliczone piwa i grappy w dziwacznej atmosferze nocy. Następnego dnia „Stern” zamieścił mój artykuł o Ratzingerze na okładce. Był to jeden z najlepiej sprzedających się numerów w historii magazynu.
Czy inaczej było nagle przeprowadzać wywiad z Benedyktem XVI a nie kard. Josephem Ratzingerem?
– Kiedy pracowaliśmy nad „Światłością świata” w Castel Gandolfo, byłem naprawdę bardzo podekscytowany tym, że nie ustawiam dyktafonu przed kardynałem, ale przed głową 1,2 miliarda katolików na całym świecie, supergwiazdą pełną blasku i chwały. Mówią, że ubranie zdobi człowieka, a urząd papieża nadaje niezrównaną aurę. Krótko mówiąc: drzwi się otworzyły i stanąłem przed niezmienionym człowiekiem, którego poznałem wcześniej jako kardynała. Jak zawsze wyciągnął rękę, by uścisnąć mi dłoń. Jednocześnie przeprosił. Powiedział, że niestety nie jest już tak sprawny jak kiedyś, a jego pamięć znacznie się pogorszyła. Wyraził nadzieję, że będzie w stanie w miarę dobrze odpowiedzieć na moje pytania.
Nie, nic, absolutnie nic się nie zmieniło. Nic w jego zachowaniu, nic w jego uprzejmości, nic w pokorze, którą od dawna znałem. Rozmawialiśmy w skupieniu, ale też dużo się śmialiśmy. Ku mojej radości podczas przerwy nagrał tekst na komórkę dla moich chłopaków: „Tu papież Benedykt dla Pawła lub Jakoba Seewalda. Wiadomość po usłyszeniu sygnału.”
„Światłość świata” stała się międzynarodowym bestsellerem w nakładzie miliona egzemplarzy. W Niemczech książka zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów „Spiegla”, choć wszędzie mówiono, że reakcyjny papież nikogo już nie interesuje.
Kiedy pracował Pan nad książkami z wywiadami, często siadał do obiadu z Benedyktem XVI. Jak nawiązać sensowną pogawędkę z papieżem?
– Jako papież Ratzinger nigdy nie zaprosił mnie na obiad, nawet na filiżankę kawy. Prawdopodobnie chciał w najmniejszym stopniu nie naruszyć profesjonalnego dziennikarskiego dystansu, który był podstawą naszych wywiadów. Fakt, że pogawędka na początku spotkania była krótka, zależało to ode mnie. Nie chciałem niepotrzebnie tracić czasu, aby w ciągu godziny móc odhaczyć jak najwięcej pytań z mojej listy.
A jak to wyglądało wcześniej?
– Dostałem dwa dni na nasz pierwszy projekt książkowy „Sól Ziemi”, w tym śniadanie, obiad i kolację. Nie rozmawia się o teologii, ale o sprawach prywatnych, a w najlepszym razie o wydarzeniach w Kościele. Ratzinger był dobrym słuchaczem i lubił opowiadać dowcipy ze świata klerykalnego. Podczas podróży samochodem z ówczesnym sekretarzem ks. Josefem Clemensem siedziałem z tyłu Golfa, podczas gdy ks. Clemens za kierownicą i kardynał na siedzeniu obok kierowcy śpiewali do muzyki na kasecie, jakby mieli próbę przed występem w La Scali w Mediolanie.
Rozmowy z papieżem były z pewnością jednym z najważniejszych wydarzeń w Pana karierze. Ale jak radził Pan sobie z gorszymi momentami w swojej karierze?
– Były też słabe punkty i krytyczne momenty w projektach z kardynałem, a później papieżem, które naprawdę mi doskwierały. Zasadniczo musieliśmy ciężko walczyć o każdą książkę. „Sól ziemi” początkowo nie powiodła się z powodu mojego sporu z „Katolicką Wspólnotą Zintegrowaną”, której teologowie mieli towarzyszyć projektowi po pogorszeniu się stanu zdrowia kard. Ratzingera. Kardynał osobiście powrócił do projektu. W przypadku książki „Bóg i świat” ówczesny dyrektor wydawnictwa Pattloch anulował umowę tuż przed wywiadem z Ratzingerem w Castel Gandolfo. Nalegałem na pierwotną koncepcję i sprzeciwiłem się jego „wersji bańki mydlanej”. Wydawca bez mojej wiedzy osobiście próbował wpłynąć na wywiad, co kard. Ratzinger stanowczo odrzucił. Po tym nastąpił dwuinstancyjny proces zainicjowany przez wydawcę. Duże problemy były także ze „Światłem świata” i „Ostatnimi rozmowami”. To wszystko było niepewne.
Patrząc wstecz, co by Pan zmienił w swojej karierze, gdyby to było możliwe?
– Wiele rzeczy się wydarzyło, bo prawdopodobnie nadszedł dla nich odpowiedni czas. Inne były spowodowane młodzieńczym entuzjazmem lub irytacją. Z perspektywy czasu może lepiej było nie rezygnować po sześciu latach i bardzo udanym okresie w „Der Spiegel”. A także opuścić Süddeutschen Zeitung Magazin o wiele za wcześnie, nie wiedząc nawet, co dalej robić zawodowo. Z drugiej strony, w przeciwnym razie, nie byłoby żadnej z książek z Ratzingerem/papieżem Benedyktem XVI.
Z pewnością nie jest to najłatwiejsze pytanie, ale gdyby Pan miał podsumować swoje życie w dwóch zdaniach: Jak stał się tym, kim jest dzisiaj?
– Jak w przypadku każdej innej osoby, wiele rzeczy się na to składa: rodzice, którzy dają nam życie, buntownicze lata młodzieńcze, talent, ciężka praca, duch walki, dawka bezczelności, wytrwałość, gotowość do cierpienia, nieustraszoność, dobrzy towarzysze broni i kibice, wyrozumiała żona i bystre dzieci, zaangażowanie społeczne, łagodne niedomówienia i tak dalej. I oczywiście ponowne odkrycie katolicyzmu, bez którego druga połowa mojego życia byłaby inna. I w sumie wszechmocna Opatrzność, o której, jak wszyscy wiemy, można się przekonać dopiero z perspektywy czasu, jakie nam dała przekonania i jakie ścieżki przed nami otworzyła.
Kiedy zaczynał Pan swoją karierę: Kto był wtedy Pana wzorem do naśladowania?
– Tak naprawdę nikt. Rzuciłem szkołę, pracowałem na budowie, rozwoziłem coca-colę i krótko terminowałem jako ślusarz narzędziowy. Dopóki szef lokalnego IG Metall nie zadbał o to, żeby mnie wyrzucono na ulicę. Po wyjściu z „komunistycznej jaczejki” założyłem tygodnik lewicowo-liberalny. Kupiłem trzy książki: jedną o dziennikarstwie, drugą o tym, jak wydaje się gazetę i trzecią z reportażami Egona Erwina Kischa. To była moja edukacja. Wywołaliśmy spore poruszenie w mieście. Jednak po dwóch latach gazeta zbankrutowała, a ja i mój partner zostaliśmy z górą długów.
Kto jest dziś dla Pana wzorem do naśladowania?
– Ludzie, którzy potrafią jasno myśleć i przyzwoicie pisać, którzy są gotowi iść pod prąd i nie milczeć, gdy sprawy idą źle. Nie mówię tu o hasztagach, które stały się powszechne i nic nie kosztują.
Jako autor, Isaak B. Singer zrobił dla mnie wiele dobrego ze swoim wspaniałym sposobem pisania i rzeczowością, z jaką wprowadził Boga do swoich żydowskich historii. Przeczytałem wszystkie powieści kryminalne Georges’a Simenona o Maigrecie. Podziwiam go za to, że zawsze trafia we właściwą nutę i wprowadza czytelnika w całe wydarzenie zaledwie kilkoma pociągnięciami pędzla. Dopiero co odkryłem Ladislausa Borosa, zmarłego w 1981 r., jako pisarza duchowego. Był radykalnym, metafizycznie utalentowanym węgierskim teologiem i filozofem o ostrym jak brzytwa umyśle, który, co trzeba przyznać, tu i ówdzie idzie pod górę.
Wiele się zmieniło od czasu Pana nawrócenia wiele, wiele lat temu. W jakim stopniu wpłynęło to na Pana pracę jako dziennikarza?
– Zawsze ważne było dla mnie zachowanie własnej perspektywy i dziennikarskiej niezależności. Katolicki „sposób myślenia” nie jest przeszkodą, wręcz przeciwnie. Katolicyzm oznacza wolność. Niestety, jako pisarz i dziennikarz w Niemczech, który nie widzi nic nagannego w papieżu z Niemiec, byłem głównie zajęty koniecznością prostowania i obrony. Działo się tak również dlatego, że katolicki establishment skupiony wokół kard. Reinharda Marxa lubił się chować, gdy trzeba było bronić swojego rodaka na Stolicy Piotrowej przed nieuzasadnionymi atakami. Nierzadko zdarzało się, że niemieccy biskupi byli pierwszymi, którzy rzucali kamieniami w Benedykta XVI, gdy tylko nadarzyła się najmniejsza okazja.
Mówiąc hipotetycznie, jak zacząłby Pan rozmowę, gdyby nagle znalazł się twarzą w twarz zarówno z papieżem Benedyktem XVI, jak i byłym bawarskim ministrem prezydentem Franzem Josefem Straußem po śmierci? Z pierwszym z nich przeprowadził Pan kilka razy wywiady, a w drugiego rzucał kulkami z farbą na plakatach.
– Nie wiemy, jak ludzie będą się komunikować w zaświatach. Prawdopodobnie nie będzie już żadnych pytań bez odpowiedzi, nic, co wydawało nam się sprzeczne na tym świecie. Wszystko będzie jasne. Czysta świętość, oświecenie i spełniona radość.
Poprosiłbym papieża Benedykta – wszyscy będziemy naprawdę na równych prawach – aby odegrał swój ulubiony skecz Karla Valentina, którym jako kardynał zachwycił byłego burmistrza Monachium, Christiana Ude, podczas wizyty w Watykanie. Potem zapytałbym go ponownie o jego mistyczne oblicze, któremu zawsze zaprzeczał w naszych rozmowach tu na ziemi.
Przeprosiłbym Straußa. I powiedziałbym mu, że ulotka z karykaturą przedstawiającą go z małym Hitlerem mówiącym z jego ust nie była moja. W naszej komunistycznej grupie po prostu podpisywałem prawie wszystkie ulotki jako osoba odpowiedzialna zgodnie z prawem prasowym.
I nie musiał Pan za to odpowiadać?
– Tak, Strauß na mnie doniósł. Jego adwokat przeprowadził sensacyjny proces w sądzie rejonowym w Pasawie. Musiałem odbyć karę w ciągu czterech weekendów w formie „ścisłych dni”, jak to oficjalnie nazywano, w więzieniu dla nieletnich. O chlebie i wodzie. Udało mi się jednak przemycić do celi książkę Fryderyka Engelsa, co uczyniło mój pobyt bardziej znośnym.
Napisał Pan kilka książek z Wikariuszem Chrystusa na ziemi. Ale gdyby teraz miał okazję przeprowadzić wywiad nie tylko z Wikariuszem, ale z samym Jezusem Chrystusem, jak by się do tego przygotował? Jakie byłoby Pana pytanie otwierające wywiad z Jezusem Chrystusem?
– W życiu pozagrobowym prawdopodobnie nie będzie już pytań bez odpowiedzi. Wszystko będzie jasne, rozsądne i zrozumiałe. Jeśli jednak tak miałoby nie być to przygotowanie od „a” do „z” jest zawsze podstawą „dobrej historii”. Mamy przekonujące dokumenty historyczne o Jezusie i współczesne mu zapisy wiarygodnych świadków. Musimy jednak rozwijać nowe obrazy. Jezus nie utknął gdzieś w kosmosie, a Bóg nie jest starcem z białą brodą. Niekoniecznie trzeba zakładać, że za Trójcą stoi zaawansowany technologicznie Bóg, ale inteligencja i energia, które wykraczają poza wszelką ludzką wyobraźnię. Dzięki wiedzy naszych czasów, na przykład dzięki odkryciom badań kwantowych, większemu zrozumieniu wszechobecności i rzeczywistości ducha, możemy dziś na nowo podjąć sztukę lectio divina, pobożnej lektury, która była w stanie odczytywać między wierszami Ewangelii i zobaczyć obszary, które pozostają ukryte przed obserwacją powierzchowną.
Potem w rozmowie z Jezusem mówiłbym o „Dzienniczku” zmarłej w 1938 roku św. s. Faustyny Kowalskiej, której Jezus kazał przygotować ludzkość na Jego powrót, który będzie widoczny dla wszystkich. I zapytał, czy rosnąca liczba objawień Matki Bożej, jak w Medziugorju, ma z tym coś wspólnego. Ekscytujący temat.
Panie Seewald, co daje panu radość?
– Prawidłowa katolicka odpowiedź powinna brzmieć: dobra Msza św. z dominikanami w Kościele Teatynów w Monachium. To też odpowiada prawdzie. Niemniej jednak przyjemnością jest przebywanie z rodziną i wnukami lub dzielenie się wspomnieniami z dobrym przyjacielem, rozmawianie o stylu życia i możliwość napicia się oraz, nie przeszkadzając nikomu, zapalenia papierosa. Oczywiście jestem również bardzo szczęśliwy, gdy czytelnicy piszą mi, że jedna z moich książek pomogła im w wierze.
Z którą postacią z historii Kościoła chciałaby się Pan spotkać na papierosie?
– Z nieustraszoną Teresą z Avila lub z Tomaszem Morusem, jednym z najważniejszych humanistów swoich czasów, który został spektakularnie stracony za swoją lojalność wobec Kościoła katolickiego. Mówi się, że św. Tomasz More powiedział: „Panie, daj mi poczucie humoru. Udziel mi łaski rozumienia żartów, abym potrafił odkryć w życiu odrobinę radości i mógł sprawiać radość innym”.
Jako młody rewolucjonista chciał Pan uczynić świat trochę lepszym. Czy udało się to po 70 latach?
– Jako komunista musiałeś nie tylko uczynić rzeczy trochę lepszymi, musiałeś zbawić cały świat. Z drugiej strony jako katolik wystarczyło ocalić przynajmniej jedną osobę, jedną duszę. Pod tym względem zadanie stało się łatwiejsze do wykonania.
Poważnie, niektóre prawa są tak mocne, że jesteśmy wobec nich bezradni. Świat idzie własną drogą, a my i tak nie możemy go ocalić o własnych siłach. Dziś, w rzekomo wysoko rozwiniętej cywilizacji, doświadczamy dramatycznych problemów na całym świecie. Dotyczy to również Kościoła. Wygląda to tak, jakby piraci weszli na pokład statku Chrystusa i nie mieli nic innego na myśli, jak tylko wywołać chaos i zatopić statek. Można się zastanawiać, co tak naprawdę pozostało ze wspaniałej pracy papieża tysiąclecia, jakim był św. Jan Paweł II, i teologicznego geniusza, jakim był Benedykt XVI.
Jedno jest pewne: To, co było tylko fasadą, rozpada się. Dziś, podobnie jak na początku, Kościół konfrontuje się z pogańskim środowiskiem. W dużej części sam już dawno został zsekularyzowany i przesiąknięty tym nowym pogaństwem. Przynajmniej możemy pracować razem, aby stworzyć nowe początki. Narzekanie nie pomaga. Powrót do korzeni? Powrót do przyszłości? Dlaczego nie? To nie jest fundamentalizm, ale czerpanie świeżej wody ze studni, które, dzięki Bogu, nigdy nie wysychają.
Co daje Panu nadzieję? Czy jest w ogóle jakiś powód do nadziei?
– Zawsze jest. „Nadzieja umiera ostatnia” to popularne powiedzenie. Prawda jest taka, że nadzieja nigdy nie umiera. Niewiele osób zdaje sobie dziś sprawę z tego, że człowiek jest istotą śmiertelną, ale jednocześnie nieśmiertelną. Według wiary chrześcijańskiej śmierć to nic innego jak narodziny w nowym wymiarze doskonałości. Chociaż Chrystus nie obiecał nam raju na ziemi, obiecał nam nową ziemię i nowe niebo – życie wieczne. „Kto we Mnie wierzy, będzie żył, choćby i umarł, żyć będzie” – to spektakularna obietnica Chrystusa. Jest to, jak nauczał papież Benedykt XVI, „największa rewolucja w historii świata, decydujący skok w coś zupełnie nowego”. Jeśli więc istnieje wizja nadziei, która naprawdę może nas nieść, to leży ona w obietnicy Jezusa, którą nie bez powodu nazywamy „Dobrą Nowiną”.
Ma Pan 70 lat. Co konkretnie oznacza dla Pana „Dobra Nowina”?
– To, że muszę przygotować się do ostatniej podróży w dającej się przewidzieć przyszłości. Bardziej niż do jakiejkolwiek innej podróży wcześniej. To bardzo ekscytujący etap mojego życia, którego chcę świadomie doświadczyć. Śmierć jasno pokazuje, że jest coś jeszcze, coś większego. Według Ewangelii Jana, Jezus powiedział, że „przyszedł po to, abyśmy mieli życie i mieli je w obfitości”. Kto lub co może przebić tę obietnicę?
KAI/ oprac. FA