Dwadzieścia lat minęło od słynnej trylogii Władcy pierścieni Petera Jacksona. Dekada od znacznie mniej słynnej trylogii Hobbita tegoż samego reżysera. I oto pojawia się Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów – już nie Jacksona, ale pod dziwnym szyldem „Peter Jackson przedstawia”. Sam fakt, iż twórcy obawiali się, że bez sztucznego przyszycia tego nazwiska, ich film nie odniesie sukcesu, mówi nam wiele o Wojnie Rohirrimów. Niemniej, pocieszę sceptycznych miłośników Tolkiena: nie jest tragicznie. Idzie to obejrzeć. Tyle i tylko tyle.
Do recenzji Wojny Rohirrimów przystępuję z kilkudniowym opóźnieniem – praca, konferencje, te sprawy – i niestety ze świadomością że opóźnienie to nie ma w tym przypadku szczególnego znaczenia. Wszystkie wieści bowiem wskazują na to, że film ten nie tyle spotkał się ze złym przyjęciem, co w ogóle nie został zauważony. Widać to było siedząc na niemal pustej Sali w sobotni wieczór – jeśli jest jakiś odpowiednik „godzin szczytu” w kinach, to właśnie wtedy – i widać to również po wynikach raportowanych przez kina po pierwszym weekendzie. Z jednej strony szkoda, bo taki odbiór nie wynika przecież jeszcze z recenzji, raczej zresztą przeciętnych niż złych, tylko z szczerego, organicznego braku zainteresowania. Być może gdyby Wojna Rohirrimów okazała się powalająco piękna, wzruszająca, i ogólnie wspaniała, wtedy w kolejnych tygodniach frekwencja zaczęłaby wzrastać, w miarę jak widzowie polecaliby film znajomym – ale skoro tak nie jest? Niemniej, powtarzam: nie jest tragicznie. Jeśli ktoś szuka jakiegoś niezobowiązującego filmu fantasy, luźno nawiązującego do twórczości mistrza fantastyki, Wojnę Rohirrimów naprawdę idzie obejrzeć. Jest to jednak dzieło bardzo nierówne, i nieraz tak wtórne, że nie obejrzeć – to żadna strata.
Tolkien w formie anime?!
Zacznijmy od jednej z zasadniczych przyczyn braku zainteresowania: o ile wcześniejsze filmy Petera Jacksona w uniwersum Tolkiena były zwykłymi filmami, o tyle tym razem, mamy do czynienia z animowaną produkcją w stylu japońskiego anime – właściwie, nie w stylu, ale dosłownie wyreżyserowaną i wyprodukowaną przez Japończyków. Ten zabieg sprawił, że film już na wstępie miał „pod górkę,” bo po prostu nie był postrzegany jako kontynuacja wcześniejszych dzieł ze Śródziemia. Co więcej, o ile w Japonii istnieje bogata tradycja filmów anime adresowanych do dorosłych widzów, o tyle na Zachodzie filmy animowane są postrzegane jako domena dzieci. W tym przypadku zresztą słusznie, bo sami twórcy przyznają iż film był pisany i montowany z myślą o dostępności dla niższych grup wiekowych – co sprawiło że produkcja która mogłaby faktycznie wnosić coś bardzo ciekawego, już w pierwotnych założeniach została drastycznie ograniczona. O ile wcześniejsze filmy Petera Jacksona można oglądać z dziećmi, to jednak właśnie oglądamy je razem z dziećmi, i nie bez powodu – natomiast Wojna Rohirrimów doskonale nadaje się żeby posadzić dzieci same przed telewizorem. Biorąc pod uwagę że film ten teoretycznie opowiada historię drastyczną, pokazuje wojnę w której niemalże upadł cały naród, powalony przez wrogów, głód i mrozy, rozumiemy jak niewiele ostatecznie zostało z wielkiego, tolkienowskiego tragizmu pierwotnej historii. Odarty z rozmachu, głębi i, owszem, brutalności, film ten mocno traci na wartości, i będzie najciekawszy właśnie dla dzieci i nastolatków, mniej zaś dla dorosłych miłośników Tolkiena, którzy po prostu nie zobaczą tego, czego mieli prawo oczekiwać.
Wesprzyj nas już teraz!
Będę natomiast bronił samego pomysłu filmu animowanego – choć już nie jego jakości wykonania. Tolkien sam bardzo cenił sztukę japońską, w jego osobistej kolekcji można znaleźć niejedno takie dzieło, i ślady japońskich inspiracji można dostrzec w niejednej z ilustracji które wyszły spod jego ręki. Więc owszem – to mogło się udać. Niejeden raz w trakcie filmu dostrzegamy zresztą krótkie momenty autentycznego piękna – chwile, gdy potencjał animacji w japońskim stylu został faktycznie spełniony. Są to jednak chwile, i tylko chwile. Nazbyt często animacja wygląda źle, ze względu na specyficzną, mieszaną formę jaką obrano w produkcji – zbyt często, na potrzeby dynamicznych scen akcji, zastosowano trójwymiarowe, komputerowe tła, na których przemieszczają się rysowane dwuwymiarowe postaci. Przemieszczają się i nieraz „ślizgają,” tj. ruchy postaci wydają się niedostosowane prędkością do ruchu tła. Sama animacja postaci jest też nierówna w jakości, co wyjaśnia się gdy widzimy końcowe napisy – nieludzki pośpiech sprawił że twórcy sięgnęli po wsparcie nie z paru, ale kilkunastu czy kilkudziesięciu japońskich studiów animacji, dzieląc między nie robotę. Cóż, plotki donoszą, iż Warner Bros musiało wypuścić film nie później niż przed upływem dziesięciu lat od poprzedniego, a więc w tym roku, aby nie utracić praw do marki. Czy to prawda czy nie, pośpiech był ewidentny. Dużo większym jednak problemem od postaci są właśnie tła, natura, architektura, światło, niebo – to one w filmach anime oddają te pierwotne inspiracje tradycyjną japońską sztuką, tą samą która tak się podobała Tolkienowi – więc ich nierówna jakość niweczy potencjalny główny atut filmu. A dziwnych, niedostosowanych elementów jest tu dużo – najgorszy zaś jest komputerowy ogień, który w filmie odgrywa znaczącą rolę, i fatalnie się odróżnia od reszty obrazu.
Niemniej – mimo wad, czasem dostrzegamy tu faktycznie przebłyski tego, jak pięknie ten film mógł był wyglądać. Podobnie jak mimo okrojenia poważnego tematu, czasami dialogi dają nam przebłyski tego, jak porywającą mogła była być historia tej wojny, historia króla Helma Żelaznorękiego, która naszkicowana zaledwie w załącznikach do Władcy Pierścieni z pewnością prosiła się o szersze opowiedzenie. Ale właśnie – to nie jest historia Helma Żelaznorękiego. I o ile miłośnicy Tolkiena mogliby wybaczyć wiele wad jakościowych w samym filmie, o tyle motyw „wojowniczej księżniczki” dla wielu będzie trudny do przełknięcia. A prawdę mówiąc, ta księżniczka nie jest najpoważniejszym problemem scenariusza z perspektywy adaptacji dzieł Tolkiena.
Tolkien niezrozumiany
Załączniki do Władcy Pierścieni, opowiadając o bohaterskim, porywczym i ostatecznie tragicznym królu Helmie, wspominają iż przyczynkiem do omawianych wydarzeń była prośba jednego z poddanych Helma o rękę jego córki dla swego syna. Ta krótka wzmianka była pierwszym i ostatnim słowem o owej bezimiennej księżniczce – więc oczywiście, właśnie ona stała się bohaterką filmu. Bo jakże miałoby być inaczej? Czyż współczesny Hollywood potrafiłby przepuścić okazję aby pokazać bohaterską księżniczkę? Wspaniałą, silną, dziką, niezależną, mądrą, bystrą, waleczną, zdolną, pozbawioną właściwie jakichkolwiek wad, a cierpiącą tylko ze względu na zły patriarchat, który odmawia jej prawa do samostanowienia, który w ogóle nie zauważa jej osoby, a co gorsza – po jej śmierci, wymaże ją z kart historii i z pieśni?
Żeby oddać sprawiedliwość tej jakże nietolkienowsko nazwanej Herze, przyznam, że na tle innych tego typu postaci z ostatnich lat, jest ona o tyle lepsza, że nie posiada tego okropnego, antymęskiego szowinizmu jaki cechuje inne „bohaterki.” Widzimy tu na przykład autentyczną miłość i oddanie Hery do jej ojca i braci, i nawet jeśli narzeka ona na swoją dolę w typowo głupi, hollywoodzki sposób – że to mężczyźni decydują o jej życiu, że nikt nie pyta się jej o zdanie, i tak dalej – to jednak film nie stara się (zanadto) wywyższać Hery kosztem otaczających ją mężczyzn. Helm pozostaje sobą – tylko po prostu staje się drugorzędną postacią we własnej legendzie. Uczepiłbym się dosłownie jednej sceny, pod koniec filmu, gdy Helm „przeprasza” Herę za to jak ją postrzegał. Scena ta wydaje się wręcz swego rodzaju spełnieniem fantazji współczesnych feministek – oto wreszcie facet przeprasza za patriarchat! Oto wreszcie uznaje wyższość kobiety! Jest to, owszem, żenujące i głupie – ale powiedzmy że da się to jakoś uzasadnić miłością ojca do córki. Co gorsza, choć twórcy odnoszą się raz po raz do wojowniczych tradycji Rohanu, gdzie tolkienowska historia zna przypadki kobiet walczących na równi z mężczyznami, to nie potrafili już załapać innej oczywistości – mianowicie, że podobnie jak w prawdziwym średniowieczu, tak samo w Rohanie, te rzadkie przypadki kobiet-wojowniczek nie były pogardzane i wstydliwie ukrywane, ale przeciwnie, wynoszone na piedestał, jako wyjątki, ale przecież chlubne w swym bohaterstwie i poświęceniu. Gdyby więc Hera osiągnęła to, co pokazano w filmie, nie byłoby końca pieśniom o jej wyczynach – a tu film nam sugeruje że przez swoją płeć, została z pieśni wymazana.
Szczytem niezrozumienia dla Tolkiena i jego twórczości jest kolejna sprawa, która dla Tolkiena była wręcz sednem jeźdźcó Rohanu. Chodzi mianowicie o to, co badacze Tolkiena – nie pamiętam czy on sam również – nazywają „północną odwagą.” Ta cecha Rohirrimów wzięta została nie tyle z anglosaskiej historii, co głębiej, z nordyckich i starogermańskich sag. Chodzi o ten specyficzny, osadzony jeszcze w pogaństwie kult odwagi, i postrzeganie walki jako obowiązku, nawet – zwłaszcza – jeśli prowadzi do pewnej śmierci. Łączy się to oczywiście z przesadnym wartościowaniem honoru, karzącym pomścić choćby najmniejszą zniewagę i nie pozwalającym odpuścić obowiązku zemsty. Cechy te, które nieraz stanowią źródło tragedii w dawnych sagach, są tak samo przedstawiane przez Tolkiena – jako na swój sposób godne podziwu, ale jednak głęboko wadliwe. Postać Helma jest tu wręcz klasycznym przykładem – czytając jego historię, czy właściwie jej streszczenie, widzimy, że Helm nie jest takim rodzajem bohatera jak chociażby Aragorn, i że w pewnym sensie ustępuje również swemu znacznie późniejszemu następcy, Theodenowi. Jest bohaterem głęboko wadliwym, którego dzielność i siła są równie godne pochwały, jak godna potępienia jest jego nadmierna duma i popędliwość. Ceną tych wad jest właśnie ta wielka wojna i – tu przepraszam, że zdradzam szczegół fabuły – śmierć jego synów. Ale ci jego synowie umierali walcząc do ostatka, spełniając ten ideał północnej odwagi, aby bić się choćby bez nadziei na przetrwanie, nie tylko gdy walka pozwoli na przykład opóźnić wroga, lecz po prostu dlatego że tak winien walczyć wojownik, bez ucieczki, bez poddanej, bo trafić do niewoli – to najwyższa hańba dla niego, i dla jego bliskich. Tych więc, którzy zdecydują się obejrzeć film, proszę aby w tym świetle raz jeszcze przeczytać historię Helma i jego synów, i zadać sobie pytanie: czy scenarzyści Wojny Rohirromów rozumieli o co chodziło Tolkienowi?
Popłuczyny po… Jacksonie
W tytule recenzji, nazwałem ten film popłuczynami po Tolkienie – i sądzę że treść powyżej pokazała już w jaki sposób film na takie miano zasłużył. Ale kończąc recenzję, pozwolę sobie jeszcze dodać: Wojna Rohirrimów to przede wszystkim popłuczyny po trylogii Petera Jacksona. Nie chodzi tylko o to, że twórcy w każdy możliwy sposób próbowali „podłączyć” film do tejże trylogii, chociażby przez dodanie narracji Eowiny odgrywanej ponownie przez Mirandę Otto, i ów napis „Peter Jackson przedstawia.” Chodzi przede wszystkim o to, że film jest naszpikowany odniesieniami do filmowej trylogii, wprowadzając do akcji postaci i stwory, których tu zupełnie nie było potrzeba – jest tu nawet młody chłopak, który dosłownie odgrywa rolę hobbitów z trylogii. Nie wydaje mi się żeby tu chodziło dalej o budowanie powiązań – obawiam się, że scenarzyści po prostu z tym czuli się najlepiej, że boją się, lub nie umieją zrobić więcej niż tylko naśladować. Najgorzej jest z dialogami – w trakcie filmu jest pewna scena, przedbitewna mowa króla, która została po prostu żywcem przepisana z Powrotu Króla. Czyżby królowie Rohanu wszyscy zawsze mówili to samą przed bitwą, niezależnie od okoliczności? Czyżby Helm, wierząc jeszcze w swoje zwycięstwo, miał takimi samymi słowami zagrzewać do boju swych wojowników jak Theoden, przekonany, iż zginie wraz z towarzyszami, ale że musi tę walkę podjąć dla spełnienia obowiązku i dla dobra innych? Nie chcę się nadto pastwić nad scenarzystami jako ludźmi, to są jednak te momenty, kiedy widz ma prawo sobie zadać pytanie, czy młodzi, mało doświadczeni scenarzyści zasługiwali na powierzone im obowiązki, i zwłaszcza czy Phoebe Gittins, córka scenarzystki trylogii Philippy Boyens, aby na pewno znalazła się wśród scenarzystów przez swój talent, i czy ze względów rodzinnych?
Pytania te są o tyle istotne, że wskażą nam czego możemy spodziewać się w przyszłości w zapowiadanych kolejnych filmach. O ile zaś Wojna Rohirrimów miała potencjał na dobry film, o tyle zapowiedziane Polowanie na Golluma już na wstępie obiecuje wielkie nic. I tak oto krok po kroku, Hollywood redukuje wielkie dzieło Tolkiena do rangi kolejnej upadłej, tfu, franczyzy. Ale cóż, przynajmniej Wojnę Rohirrimów da się obejrzeć, i nie są to Pierścienie Władzy.
Jakub Majewski
„Władca Pierścieni: Wojna Rohirrimów.” Stany Zjednoczone/Japonia 2024.
Reżyseria: Kenji Kamiyama. Scenariusz: Jeffrey Addiss, Will Matthews, Phoebe Gittins, Arty Papageorgiou. W rolach głównych: Brian Cox, Gaia Wise, Luke Pasqualino, Miranda Otto.
Czas trwania: 134 min.