„Be quiet, small man” [w wolnym tłumaczeniu: siedź cicho, mały człowieku] rzucone przez Elona Muska w stronę Radosława Sikorskiego może mieć dużo większe znaczenie niż nam się wydaje. A moralne sprzeciwy, żądania przeprosin i gardłowanie honorem najjaśniejszej Rzeczpospolitej pokazuje jedynie, że nad Wisłą jeszcze tego nie rozumiemy.
Przypomnijmy; na początku zeszłego tygodnia w mediach społecznościowych doszło do ostrej wymiany zdań pomiędzy prawą ręką Trumpa, a szefem polskiego MSZ. Polityk zarzucił Amerykanom „grożenie ofierze ataku” w postaci planów wyłączenia systemu Starlink na Ukrainie oraz zasugerował konieczność poszukiwania alternatywnego dostawcy. Ujawnił ponadto, że Polska finansuje kwotą 50 mln dolarów rocznie zarówno same terminale, jak i abonament systemu łączności satelitarnej.
W odpowiedzi, polski dyplomata usłyszał od Muska: „Be quiet, small man” [Siedź cicho, mały człowieku]. Miliarder zasugerował, że Polska pokrywa zaledwie „niewielką część kosztów”, a wobec Starlinka nie ma obecnie żadnej alternatywy. Niespodziewanie lewicowo-liberalny komentariat, w zupełnie nie swoim, pompatycznym stylu przypominającym „machanie szabelką”, rzucił się ratować honor polskiego dyplomaty, przekonując, że chodzi o obronę dobrego imienia Rzeczpospolitej.
Wesprzyj nas już teraz!
Popis żenującego pustosłowia dał po raz kolejny Szymon Hołownia, przekonując, że „Polska jest dumnym krajem i nie pozwoli nikomu, niezależnie od tego, ile miliardów ma na koncie, poniżać siebie, swojego rządu, ani odzywać się do nikogo, kto jest przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej, jak do jakiegoś chłystka”. Jakby na potwierdzenie swojej niemocy, po tych słowach Marszałek Sejmu wsiadł do odlatującego na Litwę samolotu, by nigdy więcej do tematu nie wrócić.
Co bardziej powściągliwi zwracali uwagę na przerośnięte ego zarówno polskiego dyplomaty jak i właściciela X. Poważni komentatorzy wskazywali brak profesjonalizmu i niefrasobliwość szefa MSZ, ryzykującego niepotrzebnymi pyskówkami osłabienie relacji z Waszyngtonem. Jeszcze inne głosy wskazywały brak jakiegokolwiek przypadku i celową konfrontację przedstawiciela obozu brukselskiego.
Jakie by nie były powody twitterowej wymiany uprzejmości, zachowanie Elona Muska wskazuje na dużo poważniejsze zjawisko. I tu kłania się nie tyle nieznajomość języka angielskiego, co bardziej anglo-saskiego kontekstu kulturowego. Jeżeli wierzyć angielskim native speakerom, Musk nieprzypadkowo użył wyrażenia „small man”, zamiast posiadającego dużo bardziej emocjonalny wydźwięk „little man”; a nad Wisłą w zasadzie wszyscy odczytali komunikat właśnie w tym drugim, obraźliwym kontekście.
Tymczasem „small man” użyte w odniesieniu do relacji politycznych oznacza ni mniej ni więcej tyle, że mamy do czynienia z mało znaczącym graczem. Musk stwierdził po prostu chłodno, że Sikorski aspiruje do politycznej ekstraklasy, będąc co najwyżej czwartoligowcem. Ale cała sytuacja nie dotyczy jednak wyłącznie miejsca Polski w światowej polityce, ale ogólnoświatowego kryzysu demokracji liberalnej w ogóle.
Władca Świata à rebours
W 2000 .r Alexander Bard i Jan Söderqvist stworzyli określenie Netokracja. W książce o tym samym tytule opisywali cechy nowego systemu władzy, wyłaniającego się wraz z rozwojem cywilizacji informatycznej. Zdaniem szwedzkich autorów, rozwój nowoczesnych technologii sprawi, że społeczeństwo podzieli się na zarządzających sieciami (energetycznymi, finansowymi, informacyjnymi etc.), i pozostały – jak określono w książce – konsumtariat. Ci pierwsi, ze względu na dostęp do kluczowych informacji, zastąpią uczonych i polityków, stając się nową elitą (zarabiając przy okazji oszałamiające pieniądze).
Janis Warufakis, były minister finansów greckiego rządu w swoim Technofeudalizmie przekonuje, że „proroctwo” Söderqvista i Barda w zasadzie już się spełniło. Jego zdaniem właściciele i dystrybutorzy sieci zarabiają już wyłącznie na sprawowaniu kontroli nad przestrzenią cyfrową. Zupełnie jak właściciele ziemscy, pobierając rentę od dzierżawców i chłopów pańszczyźnianych, wielkie koncerny informatyczne odcinają kupony od każdej jednej inicjatywy użytkowników. Czy to swoją przedsiębiorczością, czy samym istnieniem w przestrzeni wirtualnej, wszyscy dokładamy swoją cegiełkę do stale wzrastającego majątku „technofeudałów”.
Zarówno – Netokracja jak i Technofeudalizm przekonują o zmierzchu demokracji i wypracowanych przez nią strukturach i podziałach. W tym kontekście wejście „technoziomali” do Białego Domu, było tylko kwestią czasu. Musk, świętując zwycięstwo Trumpa, mówił o „cywilizacyjnym wymiarze” zeszłorocznych wyborów. To czas, w którym oni – technobaronowie – postawili na odpowiedniego „konia”, który nie tylko zapewnił im dostęp do władzy, ale zabezpieczył ich interes na lata do przodu.
Dzisiaj nikt nie uosabia tego procesu bardziej niż Elon Musk. Choć ogłoszony przez światową lewicę drugim Hitlerem, w ocenie mechanizmów władzy miliarder nie różni się wiele od Sorosa czy Gatesa, z których aktywnością nigdy wcześniej nie mieli problemu (jak pokazała sprawa funduszy z USAID, po części dlatego, że siedzieli i nich w kieszeni).
Zamiast budować sieć zależności poza nosem opinii publicznej, woli z pompą ogłaszać kolejne zakupy infrastruktury krytycznej. Okulary, sweterek i koszulę zastąpił ramoneską, a powściągliwe „eksperckie” opinie, głośnym i efektownym trollingiem. W jego ręku znajduje się największa na świecie platforma komunikacyjna (X), najpopularniejsza marka samochodów elektrycznych (Tesla) czy nowoczesny system satelitarny, dostarczający superszybki internet do najodleglejszych zakątków świata (Musk chce swoimi Starlinkami zastąpić nawet tradycyjny, naziemny internet). Miliarder posiada również monopol na rozwój technologii kosmicznych, planuje przejąć rynek sztucznej inteligencji oraz wiedzie prym w pracach nad domózgowymi implanatmi Neuralink.
Wielkie pieniądze otworzyły mu drzwi do również wielkiej polityki. Mimo pozostawania oficjalnie poza administracją Trumpa, Musk w zasadzie prowadzi już swoją własną politykę wewnętrzną i zagraniczną. Zaufanie, jakim prezydent obdarzył swój „nowy dwór” jest tak wielkie, że wzbudza wściekłość starej gwardii doświadczonych Republikanów. Nie jest tajemnicą potężny konflikt między środowiskiem Muska, a byłym prezydenckim doradcą Steve’em Bannonem. Ostatnio również w zaciszu Białego Domu doszło do kłótni między miliarderem a Sekretarzem Stanu Marco Rubio. Panowie skoczyli sobie do gardeł w obecności prezydenta, który z dystansem przysłuchiwał się ostrej wymianie zdań.
Choć Musk robi sobie naokoło kolejnych wrogów, jego pozycja wciąż wydaje się niezachwiana. Dzięki temu może bez skrupułów rozstawiać po kątach polityków, nawet jeżeli reprezentują rządy suwerennych państw. Technofeudałowie wchodzący w buty polityków, funkcjonariuszy służb i dyplomatów to najlepszy dowód na śmierć demo-liberalizmu. Z jego zgliszcz wyłania się natomiast wieszczona od lat epoka post-polityki, lub – co chyba bliższe naszej rzeczywistości – memokracji.
Piotr Relich