W publicznych debatach najbardziej podoba mi się to, że czasami opinie rozkładają się w nich w nieoczywisty sposób. Podobnie jest w debacie o imigracji, w której stronnictwo Franka Sterczewskiego – lub, mniej personalnie, niebieskiej torby z IKEI (wiem, jestem teraz złośliwy) – dostało wsparcie ze strony być może dla niektórych nieoczekiwanej. Nie dla mnie jednak. Oto bowiem przed rzekomym rasizmem czy wrogością wobec imigrantów zaczęli ostrzegać przedstawiciele frakcji liberalnej czy libertariańskiej, z którymi w wielu innych sprawach się zdecydowanie zgadzam i trzymam wspólny front. Nie w tej jednak.
Podejmę tu dzisiaj krótką polemikę z dwoma takimi wpisami, przy czym zaznaczam, że nie zajmuję się motywacjami ich autorów. Uważam, że w jednym przypadku motywacja jest szczera, w innym – bardziej koniunkturalna, ale to zupełnie insza inszość.
I. Nie jesteśmy im nic winni
Wesprzyj nas już teraz!
Liberalny komentator – kiedyś zresztą publicysta „Do Rzeczy” – Stefan Sękowski skomentował na X występ wicemarszałka Sejmu pana Krzysztofa Bosaka w Kanale Zero, w którym ten zaznaczył, że pobyt w zamkniętych ośrodkach da cudzoziemców ma być na tyle nieprzyjemny, aby zniechęcić nielegalnych imigrantów do korzystania z polskiego szlaku przerzutowego. Stefan napisał: „K. Bosak bredzi albo nie wie co mówi twierdząc, że to są ciepłe hoteliki. Już dziś zamknięte ośrodki dla cudzoziemców są przepełnione, brak w nich prywatności, wyspecjalizowanej kadry. Żeby było jeszcze gorzej trzeba by tych ludzi umieścić w barakach i otoczyć drutem pod napięciem”.
Nie wiem, na jakiej podstawie Stefan Sękowski twierdzi, że ośrodki dla cudzoziemców są przepełnione. W sprawie tego, ile powinno tam przypadać miejsca na jedną osobę, istnieją przepisy, które zakładają, że są to 4 metry kwadratowe, ale w razie przepełnienia można tę powierzchnię zmniejszyć do 2 metrów kwadratowych. Swego czasu OKO Press opisywało w tonie łzawym, przypominającym biadolenia Sękowskiego, warunki, w jakich przebywają imigranci w ośrodkach zamkniętych. Szczególnie wzruszyła mnie kwestia ziemniaczanego purée, na które skarżył się jakiś biedny Afgańczyk, mówiąc, że wkrótce po jego zjedzeniu był głodny. Bardzo mnie to serdecznie nic nie obeszło.
W wypowiedzi Sękowskiego dość zabawne jest narzekanie na brak prywatności. W ogromnej części mówimy bowiem o ludziach pochodzących z kultur, w których prywatność odgrywa rolę marginalną albo żadną. Nie wiem zresztą, jak Stefan wyobraża sobie zapewnienie imigrantom prywatności w takich warunkach – każdy z nich miałby mieć osobny pokój?
Sękowski pomija natomiast zasadniczą kwestię: w ośrodkach zamkniętych – niestety także poza nimi – przebywają osoby, które złamały prawo, próbując dostać się do Polski. Nie jesteśmy im nic winni. Nie ma absolutnie żadnego powodu, dla którego mielibyśmy zapewniać im standard wyższy niż najbardziej podstawowy standard humanitarny: dach nad głową, podstawowe jedzenie, podstawową opiekę lekarską. Faktycznie dostają znacznie więcej – polskie państwo wypłaca im na przykład miesięczne kieszonkowe.
W lewicowej narracji o imigracji zniknęła gdzieś – bo lewica w ogóle ten czynnik ze swoich rozważań eliminuje – odpowiedzialność człowieka za własne poczynania. Na podstawie doświadczeń kryzysu imigracyjnego z lat 2014-2015 można przyjąć, że zdecydowana większość gości ośrodków zamkniętych to nie są ludzie uciekający przed jakimś nieludzkim reżimem, ale poszukiwacze lepszego życia na europejskim socjalu, którzy skorzystali z usług przemytników ludzi. Za to, że znaleźli się w polskich ośrodkach odpowiadają wyłącznie oni sami. Podjęli decyzję – niech zmierzą się z konsekwencjami w postaci 4 lub 2 m kwadratowych na osobę, purée ziemniaczanego oraz skandalicznego braku prywatności, z pewnością wyjątkowo dotkliwego dla przyzwyczajonych do komfortu mieszkańców Somalii, Afganistanu czy Erytrei.
II. Polityka imigracyjna to statystyka
Drugi wpis – właściwie dwa – są autorstwa byłego prezesa Instytutu im. Ludwiga von Misesa (skądinąd niezwykle zacnego think-tanku), Mikołaja Pisarskiego (który niedawno był w innej sprawie gościem na moim kanale – polecam).
Mikołaj podbił wpis innego użytkownika, który stwierdził, że w Polsce rosną „nastroje rasistowskie”. Napisał: „Dokładnie tak. I jest to absolutnie przerażające i obrzydliwe. Tym bardziej, że ten ewidentny rasizm i kolektywistyczną ksenofobię przebiera się w szatki troski o Polskę”. Odpowiedziałem, że o żaden rasizm tu nie chodzi. Obawa przed imigracją nie ma kompletnie wydźwięku rasistowskiego. W odpowiedzi Mikołaj stwierdził: „Łukaszu naprawdę nie widzisz tych komentarzy o »rashidkach«, »pakolach« czy »subsaharyjskich Murzynach«? Powrotu idiotycznego argumentu z populacyjnego IQ? Kolektywistycznego ekstrapolowania cech najgorszych jednostek na całe grupy tylko na podstawie przynależności etnicznej?”.
Mamy tu jeden z najbardziej uderzających wątków sporu o imigrację, który czasami przejawia się w prymitywnym pseudoargumencie „Polacy też gwałco”. Podstawą tego sporu jest niezrozumienie lub ignorowanie faktu, że w zasadzie wszelkie polityki publiczne, a już na pewno te dotyczące kwestii bezpieczeństwa, w tym wypadku imigracyjnego, kształtuje się na podstawie statystyki. Pisarski chciałby, aby nie wyodrębniać żadnych zbiorowości i każdego traktować całkowicie indywidualnie. Jeśli państwo ma mieć jakąkolwiek politykę imigracyjną, jest to oczywiście niemożliwe.
Przy czym trzeba tu odróżnić trzy poziomy podejścia.
Na poziomie ludzkim i indywidualnym, czysto humanitarnym każdy jest człowiekiem i tak należy każdego traktować w swoim prywatnym podejściu. Co jednak oczywiście nie znaczy, że nie należy brać pod uwagę tego, jak on sam się zachowuje lub w jaki sposób znalazł się w Polsce. Nie mamy na przykład żadnego moralnego obowiązku ratować osoby, która fizycznie nam zagraża. Tu zresztą dochodzi już do zderzenia z podejściem opartym na ocenie zbiorowej. Jeśli ktoś ma w pamięci sceny z tłuszczą imigrantów, szturmującą granicę Polski z Białorusią i jeśli przypomina sobie dramatyczną śmierć sierżanta Mateusza Sitka, ma prawo mieć całkowicie naturalne opory przed udzieleniem jakiejkolwiek pomocy indywidualnemu przedstawicielowi imigranckiej zbiorowości, choćby ten był w bezpośrednim zagrożeniu życia. Nie tylko nie jest to godne potępienia, ale przeciwnie – jest to odruch całkowicie zdrowy.
Drugi poziom to indywidualna odpowiedzialność za działania. Ta powinna być identyczna dla każdego. Nie sposób sobie na przykład wyobrazić, żeby Murzyn za sam kolor skóry miał dostawać za zabójstwo wyrok wyższy niż zabójca Polak. Byłby to systemowy rasizm. Aczkolwiek jeśli ów Murzyn jest nielegalnym imigrantem – może to stanowić okoliczność obciążającą i nie należy się wówczas przejmować lamentami na temat rzekomego rasizmu. Wszak wcześniejsze złamanie prawa, wskutek którego zabójca znalazł się w ogóle w Polsce, powinno go dodatkowo obciążać.
Jest wreszcie trzeci poziom – systemowej polityki. I tutaj nie patrzymy już na indywidualne przypadki, ale na statystykę. Można się oburzać, że to rodzaj odpowiedzialności zbiorowej, ale państwa ma nie tylko prawo ją w takim wymiarze stosować – ma wręcz obowiązek.
Najoczywistszym wymiarem tej statystyki jest kwestia relacji liczby przebywających w Polsce osób do liczby popełnianych przestępstw oraz – co bardzo ważne! – ich rodzaju i kwalifikacji. Żonglujący statystyką zwolennicy liberalnego podejścia do imigracji często manipulują tym czynnikiem, tymczasem relatywnie niski wskaźnik na przykład popełnionych rozbojów w relacji do liczby obywateli danego państwa w Polsce może skrywać porażającą brutalność tychże rozbojów. Pamiętajmy, że artykuły kodeksu karnego są pojemne. Nie bez powodu art. 280 kodeksu karnego, mówiący właśnie o rozboju („Kto kradnie, używając przemocy wobec osoby lub grożąc natychmiastowym jej użyciem albo doprowadzając człowieka do stanu nieprzytomności lub bezbronności…”), przewiduje za to przestępstwo duży rozstrzał kar – od 2 do aż 12 lat pozbawienia wolności.
Jednak są statystyki – na które oburza się Mikołaj – mocno sprzeczne z politycznie poprawnym podejściem, ale przecież nie przestają one istnieć dlatego, że się ich nie publikuje. Pisarski pisze o „powrocie idiotycznego argumentu z populacyjnego IQ”. Tyle że ten argument nie ma w sobie nic idiotycznego. Iloraz inteligencji był i nadal po cichu jest badany, choć wnioski budzą oburzenie lewicowych elit.
Dużą popularnością cieszy się badanie z 2019 r., dostępne na portalu Research Gate. Emil O. W. Kirkegaard, pracujący w Ulsterskim Instytucie Badań Społecznych, zbadał korelację imion ze statusem społecznym noszących je osób oraz ich zdolnościami kognitywnymi. Wykorzystał do tego dane zgromadzone przez duńskie wojsko. Kirkegaard wskazuje we wstępie do swojego badania duży zestaw innych badań, dających podstawę do podjętych przez niego analiz.
Najbardziej znaną częścią badania Kirkegaarda jest wykres, pokazujący, gdzie na osi IQ znaleźli się posiadacze określonych imion. Za punkt odniesienia wzięto duńską normę wojskową. Natychmiast rzuca się w oczy, że bardzo wyraźnie poniżej średniej, wokół której skupiają się typowe duńskie czy zachodnie imiona, znaleźli się: Ahmad i Mohammad w różnych wersjach tych imion. Trudno zakładać, żeby osoby te były rdzennymi Duńczykami.
Niezależnie od tego, jak zaklinaliby rzeczywistość liberałowie czy libertarianie – istnieją cechy populacyjne, w tym populacyjne IQ. Oczywiście lewica, skonfrontowana z danymi, będzie twierdziła, że to dziedzictwo kolonializmu, przy czym prowadzona na Zachodzie od dziesięcioleci akcja afirmatywna kompletnie nie daje już podstaw do takich opinii.
Polskie państwo, kształtując swoją politykę migracyjną, ma jak najbardziej prawo opierać się na statystyce – nie tylko przestępczości.
Moich kolegów przestrzegam zaś przed szkodliwym i groźnym dla zbiorowości pięknoduchostwem. Zbyt wiele mieliśmy już świadectw, pokazujących, jak się to kończy.
Łukasz Warzecha