PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.
Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ
Droga Zuzanno,
Wesprzyj nas już teraz!
Opowiadam Ci Twoją historię tak jak ją widzę i słyszę. Nie wiem, ile Ty z niej jeszcze pamiętasz. Która część zdaje się być snem, która wspomnieniem, a co teraz jeszcze w ogóle wydaje Ci się moim własnym zmyśleniem. Ale nawet to, o czym pamiętamy wspólnie, Ty widzisz przecież inaczej niż ja. Nie odpowiadasz na moje listy, więc nie wiem jak wielka jest to różnica. Mogę się tylko domyślać.
PODCAST. CZYTA AUTOR
Widzę więc teraz jak siedzicie obok siebie na brzegu łóżka. Ty i Tomasz, mężczyzna, obok którego obudziłaś się po tej stronie snu. Kiedy na niego patrzę wiem, że sobie na Ciebie zasłużył. Nie wiem tylko, czy to jego zasługa, czy może jednak wina. Zasłużył jak robotnik na zapłatę, a może przestępca na karę. Tego właśnie nie wiem i dlatego z taką uwagą przyglądam się Wam dwojgu. Kochankom, którzy tak rzadko na siebie spoglądają. I znowu nie jestem pewien – nie muszą, czy nie chcą tego robić?
Był od Ciebie kilka lat starszy. Akurat w sam raz tyle, żeby w jego życiu zdążyło wydarzyć się te kilka rzeczy, które zwykle – jak to się mówi w groszowych romansach – „nie pozwoliły Wam być ze sobą”. Ale to przecież nie tak – prawda, Zuzanno? Wy nigdy nie chcieliście ze sobą „być” – jak nie można zamieszkać, rozgościć się na bezludnej wyspie pośrodku oceanu. Dookoła tylko nagie skały, szum morza i słońce, przed którym nie ma się, gdzie ukryć. W sam raz tyle, by nie utonąć. Ale to wszystko, niczego więcej nie można od niej oczekiwać. I Wy też nie mieliście wygórowanych oczekiwań. Przynajmniej takich, jakie zawsze zostają zawiedzione w groszowych romansach. Oboje uciekliście ze swoich światów. Byliście wygnańcami. To spotkanie, ten pokój, kilka innych, ta kawiarnia (zawsze ta sama) – to były tylko kryjówki.
Tomasz szukał Cię na długo przedtem. Przeczuwał Twoją obecność, w tym świecie albo jakimkolwiek innym. Nie robiło mu to różnicy. Nie czekał na spotkanie, nic takiego nie chodziło mu w ogóle po głowie. Odnaleźć Cię było dla niego tym samym, co Cię opisać. Tak, Zuzanno. Wiem, że tego akurat o nim i o Waszym spotkaniu nie wiedziałaś. Tobie to nie mogło być wiadome. Ale mnie z nim łączy więcej niż Ci się wydaje. Mnie, mojego przyjaciela, który wyruszył na Twoje poszukiwanie na koniec świata i tego właśnie mężczyznę. Jedynego spośród nas trzech, który na Ciebie zasłużył.
Zasłużył sobie na to spotkanie, bo nie potrafił tego zrobić. „Napisać Zuzanny”. Źle się do tego zabierał. Czytał stare legendy i ludowe baśnie. Nie, nie występowałaś w żadnej z nich i on też na to nie liczył. Nie był głupi. Miał natomiast nadzieję, że pojawisz się na którymś z dalszych planów. Przemkniesz, jak jeden z niekoniecznych bohaterów, zbędnych z punktu widzenia fabuły, a jednak takich, bez których opowieść rozleciałaby się jak konstrukcja bez śrubki, którą niesłusznie uznano za zbędną. Będących raczej ich nastrojem niż treścią. Nie oczekiwał od Ciebie fabuły; miał nadzieję, że ograniczysz się do wniesienia nowej atmosfery.
Źle zrozumiał charakter, naturę poruszeń tworzących opowieść. Nie chciał żebyś wydarzyła się w tym, co pisał – nie jako główna bohaterka. Dlatego musiał Cię spotkać w prawdziwym życiu. Jak jeden z tych niedowiarków, który tak bardzo zirytował demony lub anioły swoim sceptycyzmem, że te postanowiły osobiście go nawiedzić i wyciągnąć z błędu. Nałogowy racjonalista, próbował zamknąć Cię, umieścić Wasze spotkanie – uwaga, kolejny termin rodem z romansu za parę groszy – w rezerwacie namiętności. Miało być bezpiecznie, na dystans, przez lornetkę albo z wieży strażniczej. Nie chciał żebyś mu się wydarzyła. Nie jak osoba z krwi i kości. Byłoby najlepiej, gdybyś po prostu przemknęła, dała znać o swojej obecności nie mówiąc ani słowa, nie wykonując żadnego gestu. Jakby ciało i krew do niczego nie były Ci potrzebne. Stały się tylko pretekstem do zmiany nastroju.
Dlatego kiedy tamtego dnia pojawiłaś się w jego kawiarni – tej, do której zakradał się przed pracą i wymykał po niej, gdzie usiłował prowadzić swoje chałupnicze poszukiwania – wiedział, że to jesteś Ty, jeszcze zanim Cię zobaczył. Objawiłaś mu się tak, jak na to zasłużył; na warunkach, na których Cię poszukiwał. Byłaś nastrojem, zapachem chwili. Ale zrozumiał też – jak deista, którego blask Syna Bożego oślepił na skrzyżowaniu dróg – że to dopiero początek. Że każda zmiana ma swoją przyczynę. Światło musi skądś bić, z jakiejś postaci. Że jeśli jest zapach to wcześniej zakwitł kwiat albo otwarł się flakon; że za każdą melodią stoi instrument, a historią – bohater.
Nie chciał spotkać Cię jako heroinę w opowieści, za karę (albo w nagrodę) zostałaś jego kochanką w prawdziwym życiu. Bo żadne poszukiwanie nie pozostaje bez odpowiedzi, Zuzanno. Na każde pukanie otworzą się drzwi – nie wiesz tylko które to będą. Co lub kto wyjdzie z nich na Twoje spotkanie.
Tomaszowi przemknęło wtedy przez myśl, że bał się zapalić zapałkę, a teraz będzie musiał włożyć rękę w ogień, złapać rozżarzone węgle nagą dłonią. Zamknął zeszyt. Gdyby było w nim odrobinę więcej dramaturgicznego zacięcia, złamałby to pióro, które trzymał w dłoni. Skoro już metafory, marzenia i domysły zaczęły stawać się w jego życiu ciałem (i to Twoim), mógł przynajmniej dać temu znać w jakiś dobitny sposób. Stał się człowiekiem, któremu słowa nie były już do niczego potrzebne. Coś jak zmysł dotyku dla niewidomego po cudownym odzyskaniu wzroku.
A skoro już o tym mowa – Wasze spojrzenia nareszcie się spotkały. Na krótko, bo bardzo niewiele mieliście sobie nimi do powiedzenia. Wszystko było już ustalone wcześniej. Wstał od swojego stolika, usiadł obok Ciebie. Patrzyliście oboje na brzydki, plastikowy, czarno-czerwony pojemnik na chusteczki.
Wyjął z kieszeni banknot, złożył go w połowie i wsunął pod róg pojemnika. Ty, wciąż na niego patrząc, uderzałaś palcami o stolik. Koncentrycznie, od małego palca po kciuk, obiema dłońmi równocześnie. Wyglądałaś jak pianistka rozgrzewająca się przed występem. Twoje palce zdają się – wciąż, bo kiedy czytasz moje listy bywa podobnie – opowiadać jakąś równoległą historię. Jakbyś dawała nimi tajemne znaki. Albo jakby wyrywały się dokądś, z jakiegoś więzienia.
Tomasz wstał od stołu, złapał Twoją dłoń, ruszyliście w kierunku wyjścia. Nie było w jego geście nieśmiałości ani też w Twojej reakcji zaskoczenia. Między Wami wszystko zostało już ustalone. Wiadomo było, że macie stamtąd razem wyjść i że kierunek w jakim się udacie nie ma większego znaczenia. Niebo było czarne. Zdawało się Wam, że czas nienaturalnie przyspieszył i noc zapadła kilka godzin wcześniej. Ale potem zauważyliście, że w tej ciemności nie świecą żadne gwiazdy. Że to tylko chmury, jak czarna kurtyna, zakryły niebo.
Ulica wyludniała się z każdą chwilą. Przeszliście obok placu zabaw. Bawiła się na nim tylko jedna dziewczynka. Miała długie, falujące, ciemnobrązowe włosy. Wyglądało na to, że teraz właśnie, kiedy wszystkie pozostałe dzieci uciekły przed deszczem poczuła się swobodnie. Jej twarz była zarumieniona od podskakiwania, biegania i huśtania. Ale nie było na niej beztroski, tylko jakaś dziwna determinacja. Kilka metrów dalej, już poza granicą placu zabaw, stała kobieta, najpewniej jej matka. Paliła papierosa z tą samą pozbawioną spokoju zachłannością, z jaką jej córka bawiła się kawałek dalej. Miała niezdrową, brzydką twarz. Znajdowało się na niej tyle warstw pudru i podkładu, że prawdziwe rysy były ukryte przed światem jak za maską. Więź między nimi, jakaś wspólna sprawa, jaką między dzieckiem i rodzicem może być duma, czułość, ambicja czy wiele innych rzeczy, w tym akurat przypadku wyrażona została przez twarz dziewczynki. Była wyzywająca – jej wyraz, rysy, dziecięca uroda, nawet te rumieńce na policzkach – wszystko to dążyło do konfrontacji. Z kolei jej matka znajdowała się po drugiej stronie tego wyzwania: była tą, która już kiedyś je rzuciła. I przegrała.
Coś w tej scenie – pierwszym prawdziwym „akcie rodzajowym” doświadczonym, przeżytym wspólnie – najwyraźniej Was przestraszyło. Kiedy przechodziliście obok kobiety, już z kilku metrów poczuliście duszący zapach mocnych, tanich perfum zmieszanych z tytoniowym dymem. Zapalczywa świeżość dziewczynki i przekwitła gorycz unosząca się wokół jej matki były jak zła wróżba. Ta kobieta pachniała fatalnie zawiedzoną nadzieją. I to samo w sobie byłoby jeszcze do wytrzymania, gdyby nie obecność córki. Myśl, w tamtym momencie bliska pewności, że ta druga będzie musiała powtórzyć, odegrać każdą ze scen, zobaczyć i usłyszeć rzeczy odbite w twarzy jej matki.
Przyspieszyliście kroku. Powietrze było już tak gęste, że niemal można było je zobaczyć i spróbować dotknąć. Brodziliście w nim jak w gęstej mazi. Chmury wisiały nisko, tuż nad Waszymi głowami. Kroki skierowały Was w stronę parku. Jak małe dzieci, które tyle razy nasłuchały się o tym, jak to podczas burzy nie można chować się pod drzewami, że zaczynają fantazjować o czarach, jakie się tam wtedy odbywają. Jak wszystko, co rzekomo dzieje się dla ich bezpieczeństwa, traktują jako spisek dorosłego świata przeciwko nim. Przeciwko ich czystości i powołaniu.
Pierwsze krople spadły na Was jeszcze zanim przekroczyliście bramę parku. Były ciężkie, jakby składały się nie z wody tylko ołowiu. Rzadkie, rozproszone ciosy trafiały w Wasze głowy i ramiona. Zaczęliście biec. To nie była ucieczka ani poszukiwanie kryjówki. Chodziło tylko o to, żeby wbiec w ulewę. Żeby się ona dla Was i na Was wydarzyła tak mocno i dosłownie jak to tylko możliwe. Trochę jak nastolatka, która słysząc w radiu ulubioną piosenkę przygłasza ją na pełny regulator. Nie wystarczy, że zabrzmi – muszą od niej zadrżeć szyby, po karku ma się rozejść przyjemne mrowienie, aż sąsiedzi zaczną walić w ściany. Osobiście wydaje mi się to najbardziej odpowiedni sposób słuchania muzyki. Bez względu na koszty. Jeśli tak na nią zareagowano, to znaczy, że do czyichś uszu doszło jej wołanie: Chcę być obecna. Pozwólcie mi zaistnieć, wypełnić sobą powietrze i ściany, a nie tylko Wasze uszy.
To jest zdrowy sposób reakcji na rzeczywistość. Na każde jej wcielenie. Od muzyki po burzę. Uciekanie przed nią, chowanie się pod dachem albo w słuchawkach jest odrzuceniem złożonej przez nią propozycji. Wam szczęśliwie udało się uniknąć tego błędu. Złapaliście burzę za dłonie i zaprosiliście ją do tańca.
Wreszcie, na koniec, zrobiliście to, czego podobno pod żadnym pozorem robić się nie powinno. Przemoczeni i zdyszani, usiedliście pod najwyższym ze wszystkich drzew. Plecami oparliście się o jego pień, Wasze ramiona ledwie się dotykały.
Nie każ mi niczego tłumaczyć, Zuzanno. Nie rozumiem ani tamtego dnia, ani Waszego zachowania, ani nawet tej rozmowy, którą zaraz Ci przypomnę. Ja tylko słyszę, widzę i przekazuję. Pomagam Ci sobie przypomnieć, to wszystko. Ty musisz rozumieć więcej, bo to Twoja historia. Twoje odzyskiwane wspomnienie.
Na początku myślałaś, że jestem (staram się być) Twoim sumieniem. Że przyszedłem do Ciebie, żeby Ci coś wyrzucać, wytknąć błędy. Nic bardziej mylnego. Piszę do Ciebie, bo muszę to robić. Nie wiem skąd przyszło to polecenie i uwierz mi proszę – czasami naprawdę wolałbym go nie otrzymać. Widzę i słyszę rzeczy, których nie wolno ani mnie, ani nikomu innemu być świadkiem. Wchodzę w charakterze „tego trzeciego” w miejsca, gdzie już dla dwojga jest za ciasno. Tam, gdzie dwie intymności ścierają się ze sobą jak rozpędzone, szorstkie powierzchnie. Skąd lecą iskry i gdzie zadaje się ból. Jeśli z czegoś składają się moje listy, Zuzanno, to z iskier i bólu. I tylko z nich.
Mało której kropli udawało się przedrzeć przez wszystkie warstwy gałęzi. Ale Wam nie robiło to już żadnej różnicy – bardziej i tak nie bylibyście się już w stanie przemoczyć. Co innego Was tu zwabiło – cisza. Lekki szmer liści poruszanych przez deszcz, tylko on Wam akompaniował.
Zaczęłaś mówić:
– Może to był tylko sen, a może gdzieś to przeczytałam. Kiedy na świecie było tyle zła, że już jemu samemu robiło się za ciasno, nadeszła wielka powódź. Zmyła wszystko, nawet to, co jeszcze opierało się złemu. Wielkie, wspaniałe i chwalebne. Po prostu wszystko. Tylko pod tym warunkiem mogło zniknąć zło. Ale były takie miejsca, wysoko w górach, gdzie mieszkali pasterze owiec, drwale, leśni ludzie. Tak długo trzeba było tam iść i tak trudna i stroma była to droga, że nawet grzech się nią męczył i nie dotknął ich w tym samym stopniu co ludzi z nizin. Więc i potop nie musiał ich szukać.
Tamci ludzie przychodzą na świat starsi niż jesteśmy my, kiedy umieramy. Żyje w nich od początku tamta przeszłość, intensywność jaką miał świat przed Potopem. Nigdzie tego nie spisali, nie mają swoich ksiąg, oni nie działają w ten sposób. Niewiele mówią. To, co my próbujemy nazwać, oni muszą tylko do siebie dopuścić, pozwolić się temu rozlec. Do tego nie są potrzebne słowa, tylko cisza. A wokół nich cisza jest czystsza, podobnie jak powietrze, którym oddychają.
– Spotkałaś któregoś z nich?
– Nie. Oni już chyba nie istnieją. Chyba, że w snach. Albo w tym, co zostało napisane. Ale lubię o nich myśleć. Najbardziej o tych dniach, w które coś się zaczyna albo kończy. Wychodzą wtedy przed dom i dmą w długie, drewniane trąby. Na Wielkanoc i na początek jesieni. Kiedy owce wychodzą na pastwiska, kiedy muszą z nich wracać albo kiedy się rozpierzchną i pogubią. Tak by należało zaczynać i kończyć każdą ważną sprawę. Z taką przesadą.
– Nie spałem wtedy – Tomasz niemal wpadł Ci w słowo – ale w tej myśli było coś nieprzytomnego. Leżałem pod drzewem i wpatrywałem się w jego czubek. To był chyba świerk. A może jodła. Po niebie sunęły chmury. Wydało mi się, że leżę na brzuchu, nie na plecach. Nie patrzę w górę, tylko w dół. A czubek drzewa jest w rzeczywistości dziobem statku.
Nie wydaje Ci się, że tego właśnie pragnie każde drzewo – zostać statkiem. Nie kartką papieru, nie opałem, nie meblem – tylko i wyłącznie statkiem. Wyruszyć w podróż. Pomyśl. One są całe swoje życie w drodze, wspinają się do Słońca wyżej niż jakakolwiek inna roślina. To musi być niesamowicie frustrujące. Posunąć się o tyle wyżej niż inni, a jednocześnie być tak nieskończenie daleko celu. Chciałabyś codziennie wyciągać się jak struna, coraz wyżej i wyżej, bez jakiejkolwiek nadziei, że zobaczysz kiedykolwiek cel tej drogi, choćby z daleka, przez mgłę. Posłuchaj ich kiedyś, szumu ich gałęzi, ich liści albo igieł. Czy coś ci on przypomina? Tak samo szumi morze.
Zapewniam cię, one tego pragną. Zostać masztem, kadłubem, pokładem – byle wyruszyć. Popłynąć przed siebie. Jeśli już droga w górę jest zamknięta.
Mówiliście jeszcze potem, Zuzanno, o innych sprawach. Może kiedyś trzeba będzie do nich wrócić. Teraz chciałem tylko, żebyś usłyszała pierwsze takty tamtej rozmowy, przypomniała sobie jej melodię, tonację. I jeszcze to, że małe dzieci mają rację podejrzewając dorosłych o spisek przeciwko nim. Kiedy zabraniają im chować się pod drzewem podczas burzy, próbują je chronić przed czymś dużo groźniejszym niż pioruny.
Jest już późno, Zuzanno. Widzę, że zamykają Ci się oczy. Idź już spać. Już wkrótce znowu się spotkamy, po którejś stronie snu.
List ten został napisany przez człowieka, którego podziwiałem. Przekazał mi on w spadku białą kopertę w formacie A4, zatytułowaną „Listy do Zuzanny”.
Zostałem zobowiązany do zaopiekowania się zawartością tej koperty. Co niniejszym właśnie czynię, upubliczniam listy napisane do Zuzanny. To jedyny sposób, żeby dotarły do swej adresatki. Kimkolwiek jest, gdziekolwiek się znajduje.
Jan Maciejewski
PODCAST. CZYTA AUTOR