28 lipca 2025

Od wielu już lat swój główny urlop – ale także majówki – spędzam za granicą. Nie jeżdżę jednak na all inclusive, nie latam charterami do Turcji czy Egiptu. Ten sposób odpoczywania zupełnie mnie nie pociąga. Jako fan muzeów i zabytków, podczas podróży wybieram jedno czy dwa ciekawe miejsca w Europie, bardzo często w naszym regionie, a znalazłszy się tam, staram się zobaczyć jak najwięcej. Jeździłem w ten sposób po Węgrzech, Litwie, Czechach, Słowacji, Niemczech, Szwajcarii czy Francji. A im więcej czytam o tym, jak wyglądają w sezonie najważniejsze polskie wakacyjne lokalizacje, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że dokonuję właściwego wyboru.  

Już dobrych kilka lat temu, w styczniu 2018 r., napisałem na portalu Warsaw Enterprise Institute tekst o patriotyzmie gospodarczym. Było to w momencie, gdy TVP Jacka Kurskiego wypuszczała serial „Korona królów”, z którego naczelny propagandzista czasów PiS był niesamowicie dumny, a który jakościowo mocno odbiegał od produkcji większości zachodnich stacji. Napisałem w tamtym artykule:

[…] błędem jest rozumienie patriotyzmu gospodarczego jako nakazu kupowania produktu droższego lub gorszego, lub i gorszego i jednocześnie droższego, tylko dlatego, że to produkt rodzimy. Patriotyzm gospodarczy działa właściwie wówczas, gdy stawiamy obok siebie produkty, w przypadku których stosunek ceny do jakości jest naszym zdaniem porównywalny i wówczas wybieramy ten rodzimej produkcji. Jeżeli natomiast kryterium pochodzenia staje się ważniejsze niż relacja ceny do jakości – robimy krzywdę sobie, innym konsumentom oraz producentom preferowanego towaru. Dlaczego?

Wesprzyj nas już teraz!

Istotą wolnego rynku jest konkurencja. W świecie idealnym oznacza to, że wygrywa towar lepszy. Wiadomo oczywiście, że nie żyjemy w świecie idealnym. W świecie realnym istnieją monopole, oligopole, istnieje reklama. Na wybory konsumentów wszystko to może mieć wpływ, ale też konsumenci umieją poruszać się w miarę sprawnie także w tym świecie. Są co do zasady racjonalni.

Jeżeli więc przyjmiemy, że tam, gdzie działa konkurencja, zwykle wybierane są produkty, w przypadku których relacja ceny do jakości jest najkorzystniejsza, to dla ich producentów impuls, żeby ulepszać ofertę i utrzymywać jakość. Dla innych, przegrywających – żeby podnosić jakość swoich produktów, utrzymując przystępną cenę. Na tym zyskują wszyscy: konsumenci, bo dostają coraz lepsze produkty; producenci najlepszych towarów, bo zarabiają; producenci słabsi, bo wiedzą, co muszą poprawić.

[…]

Co się natomiast stanie, jeśli ważniejsze od ceny i jakości będzie pochodzenie producenta lub usługodawcy? Przede wszystkim preferowany wyłącznie ze względu na swoje pochodzenie producent traci naturalny impuls do poprawiania produktu. Po co to robić, skoro produkt może być droższy i gorszej jakości, a i tak zostanie kupiony ¬tylko dlatego, że jest polski? Z kolei firmy spoza kraju mogą uznać, że również nie opłaca im się dbanie o jakość i cenę, skoro i tak przegrywają tylko dlatego, że nie są rodzime. Konsumenci zaczną tracić, bo w konsekwencji miejscowe produkty zaczną się pogarszać, a obce mogą zniknąć z rynku.

Właściciele interesów związanych z turystyką w Polsce, a także samorządowcy z turystycznych miejscowości lamentują, że z gośćmi wakacyjnymi jest coraz większy problem. Urlopowicze natomiast skarżą się na absurdalne ceny. Szczególne wrażenie zrobiło na mnie, gdy przeczytałem, że w jednym z polskich nadmorskich kurortów w jakiejś standardowej knajpce klient zapłacił za cztery porcje ryby, sałatkę i coś do picia 460 zł. Mniej zapłaciłem w lipcu za posiłek na trzy osoby w dobrej restauracji w turystycznym centrum Drezna, przy Neumarkt, na tyłach Frauenkirche.

Pamiętajmy, że każdą cenę musimy przymierzać do realiów zarobkowych w danym kraju. Przeciętne wynagrodzenie w Polsce to około 8600 zł brutto. W Niemczech to ponad 4100 euro, czyli ponad 17400 zł. Porównajmy rachunki. Za przeciętne wynagrodzenie można by w Polsce kupić trochę ponad 18 – zaledwie! – tych rewelacyjnych porcji obiadowych znad morza. Przeciętny Niemiec – przyjmując rachunek w wysokości 100 euro – mógłby zjeść we wspomnianej przeze mnie restauracji 41 posiłków.

Ale przecież wybór miejsca spędzania urlopu to nie tylko kalkulacja – gdzie taniej, gdzie drożej, choć oczywiście dla wielu osób to jest podstawowe kryterium. Jak jednak pisałem w cytowanym tekście dla WEI, liczy się też to, co za pieniądze dostajemy. Często bowiem opłaca się zapłacić więcej za lepszą usługę, mniej problemów, ciekawsze atrakcje. I tutaj leży podstawa mojego wyboru, całkiem świadomie pomijającego Polskę.

Podróżuję samochodem. Gdy jeździłem po Francji, nie zdarzyło mi się, żebym miał problem z zaparkowaniem w pobliżu którejś z turystycznych atrakcji. Przykładowo: obok przepięknego zamku Chenonceau, z którego krajem rządziła twardą ręką Katarzyna Medycejska, jest obszerny i bezpłatny (!) parking, gdzie bez problemu zmieści się na oko kilkaset aut. Na zwiedzających Mont-Saint-Michel, pochodzące jeszcze z IX w. opactwo na bajkowej wyspie, czeka ogromny parking na kilka tysięcy samochodów. Postój, owszem, nie jest tani – o ile pamiętam, cena za około sześć godzin sięgała 30 euro – ale wszyscy goście bezpłatnie dojechać mogą potem pod mury wyspy specjalnymi autobusami.

Gdy szukałem miejsca, gdzie mógłbym bezproblemowo zaparkować, aby zwiedzić urokliwą bawarską Pasawę, miasto u zbiegu Dunaju, Inn i Ilz, znalazłem bez kłopotu dwupiętrowy parking kilkanaście minut spaceru od starego miasta za – uwaga – 6 (słownie: sześć) euro za dobę. Twierdza Königstein w Saksońskiej Szwajcarii? Proszę bardzo, żaden problem – trzypiętrowy parking 600 metrów od zabytku w cenie kilku euro.

W austriackim Linzu wygodny parking podziemny pod samym centrum i tuż obok starego miasta – jeden z wielu zresztą – kosztował mnie za niemal cały dzień postoju 22 euro.

Gdy chciałem zahaczyć w drodze dalej na Zachód o majestatyczną katedrę we francuskim Metzu, szczycącą się największą powierzchnią okien witrażowych w Europie, zaparkowałem wygodnie na podziemnym parkingu pod samym placem katedralnym. I oczywiście nie miałem żadnego problemu, żeby do centrum wjechać.  

La Rochelle – piękny francuski kurort nad Atlantykiem, gdzie miałem szczęście spędzić w ubiegłym roku najwięcej czasu – wielki, kilkupiętrowy parking podziemny przy Starym Porcie za bardzo umiarkowaną cenę.

Szwajcarski Fryburg? Nie ma kłopotu, kilkanaście franków za miejsce na obszernym podziemnym parkingu w samym środku miasta. I tak dalej, i tak dalej.

Nie będę tu opisywał każdego z miejsc, gdzie byłem i które zwiedzałem. Dość powiedzieć, że niemal wszędzie poza Polską – a już na pewno wszędzie na Zachodzie – bez najmniejszego problemu byłem w stanie znaleźć miejsce do zaparkowania, na ogół albo bardzo blisko miejsca docelowego, albo dosłownie obok. Wiem też z własnego doświadczenia, jak fałszywa jest rozpowszechniana w Polsce przez lewicę bajka o tym, jak samochody są na Zachodzie sekowane i wykluczane. Jest to zwyczajnie nieprawda. Natomiast w Polsce, owszem, znalezienie miejsca do zaparkowania – nawet pod hotelem położonym w centrum większego miasta – staje się dramatem. W możliwość dojazdu samochodem nie inwestują ani instytucje będące dysponentami atrakcyjnych obiektów, ani władze miast, w tym niewielkich miejscowości.

Druga kwestia do jakość tego, co dostaje turysta. Na to, jak koszmarna tandeta psuje tradycyjne polskie miejsca wypoczynku, wskazywałem już lata temu. O nadmorskich kurortach w ogóle szkoda pisać, ale z osobistym bólem patrzę na to, jak zniszczona została perełka taka jak Kazimierz Dolny – miasteczko, w którym byłem pewnie kilkadziesiąt razy, ale o którym myślę od jakiejś dekady z narastającą niechęcią.

Z takim napchaniem taniego straganiarstwa, nieuporządkowaniem, hałasem i chaosem nie spotkałem się chyba nigdzie. Nawet popularne wakacyjne miejscowości na wyspie Ré, tuż obok La Rochelle, w lipcu wyglądają jak wzorzec porządku w porównaniu z tym, co dzieje się w Polsce nad Bałtykiem.

Żeby było śmieszniej – o ile jedzie się na urlop nie w zorganizowanej grupie, ale tak jak ja, czyli wszystko planuje się samemu i polega na sobie, oznacza to również, że robi się zakupy w lokalnych marketach. I tu uwaga, bo może nastąpić szok: jedzenie, na ogół znacznie wyższej jakości niż to, co można kupić w Polsce (to dla mnie także zagadka), bywa w podobnej cenie, a nawet tańsze w marketach w Niemczech, Francji, Czechach, na Węgrzech. I nie mówię tu o cenach w relacji do zarobków, ale bezwzględnych! A pamiętajmy, że mowa o krajach, gdzie średnie wynagrodzenie jest wielekroć wyższe niż u nas.

Jeśli zatem weźmie się pod uwagę nie tylko ceny, ale też atmosferę, atrakcyjność zabytków i – to bardzo ważne – jakość obsługi turystów, niestety, Polska wypada tu bardzo blado. Jako średnia oczywiście, bo są i takie miejsca, gdzie różnicy nie ma.

Od czasów pandemii pojawiają się kolejne informacje o tym, jak słabo radzi sobie polska branża turystyczna. Przedsiębiorcy tłumaczą ceny dwoma czynnikami – jeden jest od nich niezależny, drugi już tak. Pierwszy to ogromny wzrost kosztów funkcjonowania w Polsce w ciągu ostatnich około pięciu lat. I tu nie ma co dyskutować: energia, koszty pracy, wzrost wynagrodzenia minimalnego – wszystko to wymusza windowanie cen. Drugi to sezonowość wielu turystycznych miejsc, przede wszystkim nad morzem. Ale ta sezonowość, zwłaszcza gdy idzie o Bałtyk, jest kwestią braku pomysłowości lokalnych władz i samych przedsiębiorców, którzy nie chcą bądź nie umieją ograć Bałtyku jesienią czy nawet zimą. Inna sprawa, że sytuacja jest coraz bardziej patologiczna również tam, gdzie turystyka jest całoroczna, czego najlepszym przykładem jest Zakopane. Miasto zrobiło właśnie kolejny ważny krok na rzecz zrażenia do siebie gości, różnicując ceny za parkowanie – te dla przyjezdnych będą teraz wyższe. Nic już jednak nie tłumaczy tolerancji dla śmieciowego traktowania cennych miejsc, zalewania ich skrajną tandetą i skrajną bylejakością.

Coś z polską branżą turystyczną jest mocno nie tak, pod wieloma względami. Nie podejmuję się diagnozować przyczyn – są zapewne mocno złożone. Patrzę z pozycji poszukiwacza ciekawych miejsc, który podczas wakacji nie chce się stresować poszukiwaniem miejsca do zaparkowania czy kilkusetzłotowym rachunkiem za dwie marne rybki importowane z Chin. Głosuję portfelem i nie czuję się przez to gospodarczym antypatriotą. Moje głosowanie ma na celu skłonienie do zmian i cieszę się, że coraz więcej osób głosuje podobnie do mnie.

Łukasz Warzecha

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(33)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie