100 dni pontyfikatu Leona XIV minęło szybko, jakby niezauważone. Nowy papież swoim skromnym i wycofanym stylem nie wzbudził żadnych sensacji. Można wręcz powiedzieć, że te 100 dni były „nudne” – ale to, co jest „zabójcze” dla polityka, powinno być normą w przypadku papieża. Najbliższe tygodnie będą jednak silniej obfitować w ważne wydarzenia.
Trzej ostatni poprzednicy Leona XIV niemal od razu wywoływali na świecie wielkie emocje – zwykle skrajne. Wybór Jana Pawła II wzbudził euforię wśród katolików z bloku sowieckiego i został odczytany jako „polityczne” ukierunkowanie Kościoła, dążącego do konfrontacji z komunizmem; nadzieje te papież zresztą spełnił. Benedykt XVI był od samego początku znienawidzony przez środowiska progresywne – rzekomy Panzerkardinal mógł łatwo zdobyć serca konserwatystów, ale nie miał szans na to, by zyskać jakąkolwiek sympatię grup reformistycznych. Wreszcie Franciszek za sprawą swojego spektakularnego stylu i manifestacyjnej pogardy dla wielu utartych tradycji stał się jak gdyby przeciwieństwem Ratzingera, tworząc armię wiernych sobie „bergoglian” i niemal równe jej liczebnie oddziały wrogich temu kierunkowi tradycjonalistów.
Z Leonem XIV jest zupełnie inaczej. Teoretycznie jego amerykańskie pochodzenie mogłoby budzić krytykę części Kościoła. Papież posiada jednak również peruwiańskie obywatelstwo; ma też globalne doświadczenie jako generał augustianów. To wszystko łagodzi obawy o pontyfikat będący przejawem amerykańskiego imperializmu. Co więcej, Leon rozpoczynał posługę jako człowiek wyjątkowo niekontrowersyjny. W Kurii Rzymskiej był znany jako szef Dykasterii ds. Biskupów, ale jednostką tą rządził relatywnie krótko – i zawsze w cieniu władczego papieża. Również w ciągu 100 pierwszych dni pontyfikatu nowy papież nie przysporzył sobie chyba żadnych wrogów: wydaje się akceptowalny dosłownie dla wszystkich. Leon kontynuuje zasadnicze wątki posługi swojego poprzednika, jak troska o ubogich czy ochronę środowiska; zarazem poszanowaniem dla tradycyjnych norm Watykanu dalece bardziej przypomina papieża z Niemiec. Nie ma w sobie też teatralnego czaru Jana Pawła II i nie próbuje wyrastać na wielką, dominującą figurę – wydaje się być raczej skromnym pracownikiem Winnicy Pańskiej, jakkolwiek doskonale świadomym własnego autorytetu i ciężaru odpowiedzialności, jaka na nim spoczywa.
Wesprzyj nas już teraz!
Potwierdza to też rozłożenie tematycznych akcentów w wystąpieniach papieża, które są zasadniczo i jakby programowo stonowane. Ojciec Święty wyjątkowo dużo uwagi przykłada do sytuacji międzynarodowej. Nic w tym dziwnego, bo jego pontyfikat rozpoczął się w dobie zintensyfikowanych wysiłków o zaprowadzenie pokoju na Ukrainie. Na Bliskim Wschodzie wrzenie sięga zenitu, a sytuacja humanitarna w Strefie Gazy jest przerażająca. Krew leje się w wielu regionach Afryki, na przykład w Demokratycznej Republice Konga. Często jest to krew chrześcijan. Leon XIV występując pierwszy raz publicznie 8 maja na balkonie Bazyliki św. Piotra wyraźnie podkreślił, że chce być papieżem pokoju – i konsekwentnie tak prowadzi swój pontyfikat. Można śmiało powiedzieć, że leitmotivem jego pierwszych stu dni stało się apelowanie o pokój, zakorzenione zarówno w Chrystusie, jak i w swoistym humanizmie. Koncentracja na sprawach międzynarodowych pozwala zbudować wizerunek papieża, który odrzuca „ideologiczną” walkę wewnątrz Kościoła, koncentrując się na trosce o dobro wspólne całej ludzkości.
Można sądzić, że Leon XIV będzie chciał kontynuować tę drogę także w kolejnych dniach, miesiącach i latach. Spełni w ten sposób pragnienie, które kardynałowie przedstawiali w Rzymie na spotkaniach poprzedzających konklawe: zakończyć wewnątrzkościelną wojnę. Skupianie się na tematyce wojen, głodu, ekologii czy AI to doskonały sposób na to, by „unikać” problematycznych kwestii.
W dłuższej perspektywie papież musi jednak zająć się również samym Kościołem. Leon XIV dość wyraźnie pokazał, że również w tym aspekcie chce zadbać o pokój i jedność. Nie chodzi tylko o jego styl, ale również o sposób pracy. Papież odbył już spotkania z pracownikami Kurii Rzymskiej oraz watykańskiej dyplomacji. Wyrażał wobec nich duże uznanie i dobitnie podkreślił, że chce z nimi blisko współpracować. Kiedy występuje publicznie, wiernie trzyma się litery przygotowanych mu tekstów. Nie zaskakuje kurialistów; robi to, co zostało ustalone. Leon wprowadził też drobne, ale istotne zmiany w organizacji pracy swojej administracji, przyznając więcej wolnego tym pracownikom kurialnym, którzy wychowują dzieci. To ważny gest sympatii; jakby prezent mający scementować dobrą współpracę.
Fakt ścisłego trzymania się wewnętrznego watykańskiego protokołu wskazuje, że Leon XIV nie chce żadnych niespodzianek. Decyzje, które będzie podejmował, dokumenty, które ogłosi – wszystko powinno być głęboko przemyślane, dobrze zaplanowane i rzetelnie przygotowane. W ciągu ostatnich dziesięcioleci nie było to wcale oczywiste. Jan Paweł II podróżował tak wiele, że – siłą rzeczy – jego relacje z Kurią Rzymską silnie na tym cierpiały. Benedykt XVI miał wielu przeciwników, którzy także z zewnątrz rozgrywali sprawy kurialne, żeby mu zaszkodzić. Franciszek kurialistów nie znosił i mówił o tym otwarcie, co prowadziło do wielu błędów, w tym publikowania źle sporządzonych dokumentów. Wszystko wskazuje na to, że Leon XIV wyciągnął wnioski i chce mieć u swojego boku sprawny aparat administracyjny, a to oznacza konieczność odpowiedniego balansu kontroli i swobody przyznanej pracownikom kurialnym.
Nie oznacza to jednak, że Leon XIV nie wywoła w jakichś środowiskach niechęci czy zgoła wrogości. Wydaje się, że jest to rzecz nieunikniona – Kościół katolicki jest wewnętrznie zbyt podzielony, by trwać w zupełnym spokoju nawet za tak umiarkowanego pontyfikatu. Dążenia są po prostu zupełnie sprzeczne. Środowiska progresywne w takich krajach jak Niemcy, Belgia czy część USA albo Brazylii oczekują konkretnych zmian: otwarcia możliwości wyświęcania żonatych mężczyzn, nowej roli dla kobiet, większej swobody w podejściu do dyskutowanych kwestii moralnych, zwłaszcza w obszarze seksualności. Środowiska konserwatywne uważają te oczekiwania za bardzo szkodliwe albo wprost heretyckie.
Nie jest możliwe zadowolić obie grupy. Mając za priorytet pokój w Kościele, Leon XIV może zrobić tylko jedno: doprowadzić do obniżenia oczekiwań obu zwaśnionych stron. Nie będzie zabierać progresistom tego, co uzyskali za Franciszka – na przykład większej autonomii w takich kwestiach jak błogosławienie par tej samej płci, albo możliwość powoływania kobiet na kluczowe stanowiska. Pozwoli im na szczeblu lokalnym iść w kierunku, który sobie wybrali. Z drugiej strony zablokuje chęć narzucenia tych rozwiązań całemu Kościołowi, pokazując konserwatystom, że mogą żyć katolicką wiarą tak, jak poprzednie pokolenia – bez wikłania się w kompromisy z liberalizmem. Być może wykona też jakiś gest w stronę poluzowania restrykcji nałożonych na sprawowanie liturgii przedsoborowej.
Ktoś zapyta, gdzie w tym wszystkim jest prawda – i byłoby to pytanie kluczowe. Nie sądzę jednak, by decydenci w Kościele chcieli je dziś zadawać w takich kwestiach, jak wymienione. Wygodniej jest postawić na pewną dozę swobody interpretacyjnej, licząc na to, że wszyscy będą mogli z tym żyć, nawet jeżeli nikt nie otrzymuje maksimum. Niemcy będą dalej błogosławić pary tej samej płci, a lefebryści sprawować Vetus Ordo Missae – wszyscy uznając autorytet i władzę biskupa Rzymu. Nie rozwiąże to fundamentalnych problemów, z którymi boryka się Kościół. Być może papież pójdzie zupełnie inną drogą, niż podejmowanie własnych decyzji, na przykład dążąc do zorganizowania nowego soboru.
Drogą do tego mogłaby stać się zredefiniowana synodalność. Na początku lipca Leon XIV zaaprobował dokument przygotowany przez Sekretariat Generalny Synodu Biskupów, który wyznacza ramy prac synodalnych na kolejne lata. Wszyscy katolicy mają wsłuchiwać się silniej we wzajemne propozycje, rezygnując z arbitralnego przekonania o własnej nieomylności. Dotyczy to biskupów, księży, świeckich – efektem mają stawać się konkretne reformy strukturalne, które przebudują kościelny sposób podejmowania decyzji na bardziej wspólnotowy, by nie rzec – bardziej demokratyczny. Projekt jest w zasadzie Franciszkowy, ale Leon XIV wprowadził do niego jedną zmianę. We wspomnianym dokumencie wyraźnie podkreśla się, że w ramach dyskusji synodalnych trzeba wsłuchiwać się również w tych, którzy synodalność krytykują. Innymi słowy, za Franciszka synodalność miała rangę boskiego nakazu, któremu nie wolno się sprzeciwiać. Dziś może stać się raczej ludzkim narzędziem bycia Kościołem w posłuszeństwie Chrystusowi. Zmiana pozornie mała, ale potencjalnie kluczowa; zwłaszcza, jeżeli dyskusje synodalne miałyby ostatecznie doprowadzić właśnie do soboru, jak wielu się tego spodziewa.
Inaczej niż w przypadku świata polityków, pierwsze 100 dni w posłudze papieskiej nie jest czasem rozrysowywania głównych kierunków działania. Te są dopiero przed nami. Dopiero po letnich wakacjach w Castel Gandolfo papież Leon XIV zacznie rządzić naprawdę. Należy spodziewać się, że do końca roku opublikuje swoją pierwszą, programową encyklikę. Nie wiemy nic na temat jej treści, choć na podstawie dotychczasowych wypowiedzi papieża można się spodziewać, że istotną rolę odegra w niej kwestia pokoju światowego oraz rozwoju sztucznej inteligencji. Być może jeszcze ważniejsze będą zmiany w Kurii Rzymskiej. Leon XIV idąc utartą drogą pozostawił na swoich stanowiskach wszystkich prefektów dykasterii, ale teraz nadchodzi czas na zmiany. Ktoś będzie musiał pożegnać się z Watykanem. Kto, pozostaje tajemnicą, choć oczy zwracają się w naturalny sposób zwłaszcza na dwóch niezwykle kontrowersyjnych kardynałów – Victora Manuel Fernándeza oraz Arthura Roche’a. Ten pierwszy odpowiada za „Fiducia supplicans”, drugi za wdrażanie w życie „Traditionis custodes”. Ich usunięcie i zastąpienie bardziej umiarkowanymi purpuratami byłoby wyraźnym sygnałem na rzecz faktycznej normalizacji modus operandi Watykanu. Bardzo prawdopodobna wydaje się też wymiana dotychczasowego sekretarza stanu, kardynała Pietro Parolina. Czy rzeczywiście odejdą, nie wiadomo; czasem wewnętrzne układy kurialne nie pozwalają papieżom na dokonanie zmian, których sami by chcieli. Na pewno pojawi się nowy prefekt Dykasterii ds. Biskupów, bo ten urząd sprawował wcześniej sam Robert Prevost. Inne zmiany to wciąż zagadka.
Po 100 dniach spokoju czeka nas zatem nieco wstrząsów, ale, jak się wydaje, póki co nie będą mieć zbyt dużej siły. Istniejące napięcia nie dadzą jednak o sobie zapomnieć, bo konflikt między dążącymi do radykalnych zmian progresistami a konserwatystami wskazującymi na niezmienność Tradycji nie zniknie tylko dlatego, że Watykan ogłosi nieformalne désintéressement. Ostatecznie musi dojść do prawdziwego starcia. Jak poradzi sobie z tym Leon, zbyt szybko jeszcze wyrokować.
Paweł Chmielewski