Trzydzieści sześć lat po „upadku komuny” Polacy wciąż toczą nierówną walkę z rządowym molochem, który robi wszystko, by zdusić w nas ducha przedsiębiorczości. Nasza twórcza energia w obszarze prywatnego biznesu jest niczym niesforne źdźbła trawy, które – zwalczane miotaczem ognia i szlifierką z druciakiem – wciąż ważą się wyrastać ze szpar w kostce brukowej… Pytanie tylko, czy zawsze polski przedsiębiorca będzie czuł się jak intruz we własnym kraju, którego gospodarkę przecież utrzymuje?
Nie będę tu pisał wielu „oczywistych oczywistości” (jak to, że przez pół roku pracujemy na rząd, a dopiero potem na siebie), lecz skupię się na dwóch wycinkach – pierwszym będzie rosnąca w Polsce branża produktów rzemieślniczych, drugim – niewykorzystana szansa na wielki, światowy sukces, jaka mignęła nam przed oczyma w latach 90. Co łączy te dwa pozornie odległe zjawiska? Otóż, właśnie owa „siła fatalna” (by powiedzieć Słowackim), która sprawia, że wciąż – że jeszcze – znajdujemy luki w systemie, w którym mile widziane są tylko dwa podmioty: zagraniczne korporacje i budżetówka.
„Róża, która wyrosła na betonie”
Wesprzyj nas już teraz!
Taki tytuł nosił zbiór wierszy popularnego w latach 90. rapera Tupaca Amaru Shakura. O ile murzyńskie getto w nowojorskim Harlemie kojarzy się z tego typu poetyką, to dlaczego polskie realia gospodarcze wywołują podobne skojarzenia? Zacznijmy od końca, czyli od chwili obecnej…
Lubię kawiarnie. I na własne nieszczęście lubię jasno paloną, kwaśną kawę, w nowoczesnym stylu skandynawskim. Dlaczego na nieszczęście? Ponieważ filiżanka takiej kawy kosztuje co najmniej 16 zł, co na pierwszy rzut oka wydaje się rozbojem w biały dzień albo zwykłym szaleństwem (czytaj: głupią hipsterską modą). Ale co poradzić, kiedy właśnie taka mi smakuje? Siadam więc czasem w tym hipsterskim otoczeniu, gdzie podłogę przecina co jakiś czas krakowski jamnik albo inny Uczłowieczony Czworonóg („zwierzaniec” – od mieszkaniec, jak zaproponowano niedawno w Muzeum Historycznym Miasta Krakowa) i pracując na komputerze, cieszę podniebienie swoją ulubioną kawą, rzadziej zaś – jeszcze droższym „słoiczkiem” tiramisu.
Nie ważne, czy będzie to kawa (pomijam, że nawet zwykła, nie specialty, kosztuje u nas dwa-trzy razy więcej niż we Włoszech), „craftowe” piwo, wino z jednej z setek rosnących jak grzyby po deszczu polskich winnic, czy też po prostu dobre, „organiczne” jedzenie – za wszystko płacimy, jak za woły. To, co dobre, zdrowe i po prostu naturalne – staje się coraz trudniej dostępnym luksusem. Mamy rozstrzał pomiędzy produktem śmieciowym a produktem „premium”.
Przy produkcji alkoholu większość kosztów pochłaniają rządowa biurokracja i podatki, a żeby utrzymać małą, klimatyczną kawiarenkę, gdzie klient może bez wyrzutów sumienia siedzieć przez trzy godziny, niezbędne jest wywindowanie cen na astronomiczny pułap. Jest on swego rodzaju „nawozem”, dzięki któremu te rzemieślnicze róże mogą wyrastać wśród betonu III RP, i dobrze, że choć tak możemy je wąchać i ścinać na własny użytek. Ale czy zadajemy sobie pytanie, dlaczego przychodzi nam prowadzić biznes w takich warunkach i dlaczego władza, zamiast nam to ułatwiać, wręcz przeciwnie – rzuca nam kłody pod nogi?
W każdym względnie cywilizowanym państwie rodzima rzemieślnicza i ekologiczna produkcja jest dumą – lokalną, narodową, a w miarę dostępności również eksportową. Buduje ona pomyślność rodzin prowadzących biznesy oraz kulturowy krajobraz, który staje się wizytówką kraju. Niektóre firmy wybijają się ponad przeciętną i zaczynają podbijać rynek. Rolą państwa jest umożliwienie tego procesu, ewentualnie wspieranie go. Natomiast jak nazwać państwo, które taki proces konsekwentnie utrudnia?
Kto był największym gangsterem „epoki transformacji”?
Szukając źródeł takiego stanu rzeczy, trafiłem na bardzo cenne świadectwo naszej historii historii – książkę Niepowtarzalny urok likwidacji. Reportaże z Polski lat 90. Ważny segment w tym zbiorze stanowią teksty dotyczące ogromnego boomu drobnego handlu i lokalnej produkcji, jaki wybuchł w Polsce wraz z ustawą Wilczka, a potem otwarciem granic na świat.
Niektórzy to pamiętają, a inni dowiadują się z książek, że w latach 90. to Rosjanie przyjeżdżali do nas po lepsze życie. U nas kupowali na Stadionie Dziesięciolecia staniki z metkami po angielsku i sprzedawali je w Moskwie i Petersburgu „jako włoskie”. To my nawet wtedy pokazywaliśmy potencjał do bycia eksporterem cywilizacji na dziki wschód.
Rozwijaliśmy szereg lokalnych inicjatyw produkcyjnych, jak choćby opisana w jednym z reportaży sieć fabryk biustonoszy w Głownie. Zaczęło się od chałupniczej produkcji prowadzonej przez dwie szwaczki ze zlikwidowanego zakładu. Skończyło – na dwunastu szwalniach w tym niewielkim miasteczku, skąd towar trafiał na bazary w całej Polsce, w tym w stolicy.
Napisałem, że się „skończyło”? Otóż, to zasadnicza nieścisłość. Bo skończyło się zgoła inaczej. Skończyło się tym, że władza ułatwiła Niemcom ekspansję konkurencyjnej zagranicznej firmy (jak na ironię, nazwanej Triumph) i nie zrobiła nic, by wesprzeć panią Agatę z Głowna i jej teściową w walce z Niemcami. O pani Agacie słuch zaginął. Dziś ani ona, ani jej firma nie istnieją w świadomości Polaków, natomiast niemiecki Triumph nadal święci tryumf.
Prasa pisała wówczas o samorodnym fenomenie przedsiębiorczości Polaków. Zajmowali się nim również uczeni z uniwersytetów. W zdrowym, normalnym państwie władza poczuwałaby się do tego, żeby ten fenomen wspierać i rozwijać. Co tymczasem robiła grupa rządząca w Polsce? Oto, jak czytamy, podstawiała „autokary kontrolerów z urzędu skarbowego” w ramach walki z rzekomą… „szarą strefą”. A co to, proszę Państwa, miałaby być owa szara strefa? I kto polityków upoważnił do wyrokowania na temat działalności Polaków, dzielenia go na „strefy” i przydawania tym strefom jakichś piętnujących kolorów? Jakim prawem władza rości sobie pretensje do kontrolowania każdego przepływu finansowego i każdej transakcji, której dokonujemy?
Krew zalewa, gdy czytamy o ludziach, którzy mogli budować pomyślność Polski, ale słuch o nich zaginął, ponieważ władzuchna wolała faworyzować cudzoziemskich kolonizatorów i im nadawać szerokie przywileje, a dla Polaków miała jedynie bezduszną politykę haraczy i urzędniczego nadzoru.
Zwróćmy uwagę na przykrą prawidłowość. Prawie każda duża firma, która kiedyś była polska, dziś jest w rękach obcych. Jakimś cudem utrzymuje się jeszcze InPost (któremu Orlen już za poprzedniej władzy robił nieuczciwą konkurencję), ale przypomnijmy sobie najbardziej spektakularną i łobuzerską akcję w wykonaniu władz III RP, czyli rozrobienie Romana Kluski. I nie chodzi tu już nawet o aspekt prywatny, bo z tego Pan Bóg wyciągnął dobro dla prześladowanego przedsiębiorcy. Istotne jest to, że to właśnie organy władzy doprowadziły do unicestwienia największego polskiego producenta i eksportera komputerów, który zaczynał podbijać światowe rynki swoją solidną marką i konkurencyjnym produktem. To jest wierzchołek góry lodowej. To nie jest odosobniony przypadek, za którym stoi wyłącznie grupka skorumpowanych prokuratorów i polityków. To sytuacja, która pokazuje prawidłowość działania tego, co mamy nazywać „państwem polskim”.
Marzenie o normalnym państwie
Co zrobiłaby władza sprawiedliwa, dbająca o interesy Polski i Polaków? Zrobiłaby to, co najbardziej właściwe, a przy tym intuicyjne – podążyłaby za trendem. Mamy przedsiębiorczych obywateli – dawajmy im jak najwięcej wolności, żeby wykonywali robotę budowy polskiej gospodarki, a przy okazji mogli się wzbogacić. Gdyby władza sprawiedliwa (której nigdy nie mieliśmy w III RP) podjęła celowe i agresywne działania na rzecz wsparcia rodzimej produkcji i handlu międzynarodowego, to być może dziś na Stadionie Narodowym w Warszawie mielibyśmy słynne centrum handlowe na miarę Wielkiego Bazaru w Stambule, do którego ściągają turyści z całego świata i gdzie kwitłby handel polskim produktem i polskim rzemiosłem!
Nie tamujmy tego marzenia – gdybyśmy mieli władzę sprawiedliwą, a nie szajkę watażków hołdujących logice zdrady i pseudo-demokraktycznej odmianie samodzierżawia, to od lat 90. rozkwitałyby różne gałęzie gospodarki. Pani Agata z Głowna być może eksportowałaby na cały świat bieliznę marki Miss Agata albo coś w tym rodzaju, a na ulicach mielibyśmy wysyp polskich butików, a nie zalew chińskiego badziewia pod markami zachodnich kolonizatorów. Oczywiście, na tyle, na ile by się to opłacało (bo nawet w Stanach, gdzie jest więcej wolności gospodarczej, Chińczycy przejęli lwią część rynku).
W każdym razie Polacy pokazali na co ich stać i nadal pomimo wrogich działań decydentów pokazują, że potrafią przetrwać i rosnąć. A zdrajcy z kolejnych etapów przepoczwarzania się tej grupy dzierżącej władzę, zrobili i robią wszystko i jeszcze więcej, by nas zniszczyć, by nasz potencjał zatamować i ująć w karby urzędniczej tyranii – by złożyć nas ołtarzu kolonialno-etatystycznego molocha!
Dziś mamy „inkubatory przedsiębiorczości” i inne unijne wymysły, które mają lukrować ruinę polskiej gospodarki narodowej, mamy kreatywną księgowość, wedle której jesteśmy rzekomo europejskim liderem rozwoju gospodarczego. I w takiej atmosferze zapominamy o ofiarach rządowego terroru, który są dziś Wielkimi Nieobecnymi w naszej gospodarce.
Z wielkiego sukcesu Polaków należało uczynić przekaz patriotyczny i to zrobiłaby władza sprawiedliwa. Należało (i należy wciąż – choćby już tylko honorowo) odznaczać orderami najwybitniejszych przedsiębiorców z tzw. szarej strefy (tfu!) – za zasługi dla rozwoju polskiego handlu i polskiej gospodarki.
Zamiast tego władza ulokowana w stolicy nieodmiennie od dekad traktuje polskiego przedsiębiorcę jako stałego wroga. Efektem jest tak wysoki próg wejścia w biznes, że mało kto się decyduje. Zmienia się krajobraz naszych miast i wsi. Zmienia się struktura społeczna. Znika bowiem cała spontaniczna strefa mikroprzedsiębiorstw, która mogłaby ożywiać nasze lokalne wspólnoty. W ich miejsce wkraczają zagraniczne koncerny i nie jest to, jak sądzę, wyłącznie prawidłowość kapitalizmu, ale również wynik polityki prowadzącej przez władzę niesprawiedliwą.
Jeżeli cieszymy się, że coś jednak powoli się odradza, to pamiętajmy o zaoranych grobach polskich firm, którym nigdy nie dano okazji się rozwinąć albo nawet narodzić. Pamiętajmy o tragicznych bohaterach walki z opresją rządową, dla których godzina chwały nigdy nie wybrzmiała. Pamiętajmy o twórczych zasobach narodu, rozległych jak łany zboża na Ukrainie, które nigdy nie wydały plonu stokrotnego dla pomyślności naszej Ojczyzny. Nie zadowalajmy się różami na betonie i trawą wśród kostki brukowej, lecz nośmy w sobie zarzewie świętego gniewu przeciwko niesprawiedliwości i czyste, wspaniałe marzenie o wolnej i prosperującej Polsce. Może kiedyś, przy Bożej pomocy, będzie nam dane nie tylko marzyć – ale i sięgnąć po to, co z natury i z woli Stwórcy nam się należy.
Filip Obara
Z ekologią za pan brat? Owszem, ale tylko na gruncie wolnego rynku!
Filip Obara: Morawiecki na „Piwie u Mentzena” to fundamentalny spór o wizję Polski