9 września 2025

Łukasz Warzecha: broń to także pieniądze

(fot. GS / PCh24.pl)

Hoplofobia nie jest na razie rozpoznawana oficjalnie jako choroba, nie ma więc swojego numeru statystycznego. Nie ma to jednak większego znaczenia: jest to realny problem, szczególnie że na to schorzenie cierpi spora część osób, kreujących opinię publiczną.

„Hoplofobia” pochodzi z greki: fobia od φόβος – lęk, hoplo od ὅπλον, czyli ciężkiej tarczy, będącej narzędziem hoplity, ciężkozbrojnego antycznego wojownika greckiego. Jak każda fobia, hoplofobia jest nieracjonalnym lękiem, w tym wypadku przed bronią palną, uzbrojonymi osobami, przed samym jej posiadaniem.

Przykładów hoplofobów w polskim życiu publicznym jest na pęczki. Na ogół hoplofob jest modelową ilustracją twierdzenia, że największą obawę wzbudza to, czego się kompletnie nie zna. I o ile można to jeszcze jakoś usprawiedliwić na poziomie zwykłych ludzi, bardzo trudno, gdy mówimy o ludziach wpływających na opinię publiczną.

Wesprzyj nas już teraz!

Jeśli przy okazji strzelaniny w USA dr Marcin Kędzierski histeryzuje na Facebooku, że absolutnie nie można pozwolić, aby choćby trochę wzrosła w Polsce liczba osób posiadających broń, bo będziemy świadkami strzelanin po kilka razy w tygodniu – nie jestem wyrozumiały. Dr Kędzierski – być może czołowy przedstawiciel paternalizmu w Polsce – nie ma pojęcia o problemie, o którym się wypowiada. I nie usprawiedliwia go, że jest jednym z wielu hoplofobów histeryków.

Po pierwsze – nie zna specyfiki amerykańskiego ustawodawstwa, a to jest odmienne w każdym stanie i inaczej reguluje kwestię posiadania broni, noszenia jej (inne reguły dla concealed carry, czyli noszenia broni w ukryciu), użycia. Co za tym idzie, każde zdarzenie należy analizować oddzielnie.

Po drugie – nie zna amerykańskich statystyk i nie wie, jak powinno się je czytać. Nie wie zatem, że problematyczna jest już sama definicja mass shooting, że należy zwracać baczną uwagę na miejsce, gdzie do strzelaniny doszło (wiele jest w strefach wolnych od broni palnej), że trzeba sprawdzać, skąd pochodziła użyta broń.

Po trzecie – ignoruje liczbę przypadków odwrotnych, czyli tych, gdzie legalny posiadacz broni użył jej dla samoobrony lub w czyjejś obronie. Do tego dochodzi jedynie szacunkowa liczba przypadków, gdy wystarczyło samo pokazanie broni, aby zniechęcić bandytę do ataku. O wielu z nich policja w ogóle nie jest informowana.

Po czwarte – nie rozumie, że nie ma mowy o przeniesieniu na polski grunt amerykańskich przepisów (nawet jeśli ktoś uważa je za dobre). Już choćby dlatego, że w Polsce obowiązuje nas dyrektywa broniowa UE. Niestety, przygotowana swego czasu pod patronatem ówczesnej komisarz Elżbiety Bieńkowskiej (kto jeszcze pamięta, że lewicowe media nazywały ją „cesarzową Europy”?) i grupy osób, które również miały o broni nikłe pojęcie. Szczęśliwie akt ostatecznie okazał się nie aż tak szkodliwy, jak mógł być.

Przypomnieć jednak trzeba, że jego powstanie zainspirowały zamachy we Francji, w tym na redakcję „Charlie Hebdo”, w których wykorzystano oczywiście broń nielegalnie przemyconą z Bałkanów. Jak zwykle w takich wypadkach odpowiedzią było uderzenie w osoby posiadające broń legalnie i przestrzegające prawa.

Nie zna także nasz hoplofob ani polskiego obecnie obowiązującego ustawodawstwa, ani propozycji jego zmiany. Po piąte – nie zna polskich statystyk. O nich wypada tu kilka słów napisać.

Zwolennicy racjonalnego i prostszego dostępu do broni często powtarzają, że Polska jest najbardziej rozbrojonym krajem w Europie. Nie jest to bezpodstawny frazes. Na to wskazują statystyki. Tak jest zarówno pod względem liczby osób na 1000 mieszkańców, posiadających broń, jak i pod względem liczby sztuk broni na 100 mieszkańców. To dwa odmienne wskaźniki, ponieważ jeden posiadacz broni może mieć jej kilka sztuk (sam mam pięć), niektórzy zaś w Polsce (mający pozwolenia sportowe lub kolekcjonerskie) mają po kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt sztuk.

Oto jak wygląda statystyka posiadaczy broni na 1000 mieszkańców w wybranych krajach: Finlandia – 110, Norwegia 98, Czechy 28, Słowacja 27, Niemcy 12, Łotwa 16. Polska – uwaga – 6,5 osoby. Najmniej w Europie.

Podobnie jest z nasyceniem bronią, czyli liczbą sztuk broni na 100 osób: Serbia – 39,14, Finlandia – 32,36, Bośnia i Hercegowina – 31,24, Austria – 29,99, Norwegia – 28,82, Szwajca-ria – 27,58, Szwecja – 23,14, Portugalia – 21,30, Niemcy – 19,62, Francja – 19,61, Włochy – 14,40, Litwa – 13,59, Czechy – 12,53, Słowacja – 6,53, Anglia i Walia (gdzie panują absurdal-nie restrykcyjne reguły) – 4,64.
Polska – 2,51.

Hoplofobi, snujący wizje masowych mordów na polskich ulicach, nie odpowiadają na pytanie, dlaczego ich zdaniem Polacy mieliby się okazać mniej rozsądni, głupsi, gorsi w samokontroli niż Francuzi, Niemcy, Czesi czy Norwegowie. Nie widzę innego wytłumaczenia dla takiego postawienia sprawy niż ostry przypadek ojkofobii.

Przypominam, że jesteśmy krajem przyfrontowym. Przypominam także, że dla przestrzegających prawa obywateli broń bywa ostatnim środkiem obrony przed bandytą, który żadnymi przepisami się nie przejmuje.

Po szóste wreszcie – nie rozumieją, że gdyby prawo zostało zracjonalizowane poprzez odejście od absurdu pozwoleń na broń do celu i wprowadzenie zgodnych z dyrektywą kategorii broni A, B, C – według jej konstrukcji i zakresu uprawnień obywateli do jej posiadania – nie oznaczałoby to, że za rok 50 procent polskiej populacji miałoby przy pasie broń. Po prostu dlatego, że – podobnie jak w każdym innym państwie, niezależnie od ustawodawstwa – nie każdy, a nawet większość nie chce mieć broni.

Kluczowe natomiast byłoby odrzucenie postkomunistycznego rozumowania, zawartego w obowiązującej ustawie o broni i amunicji, która w artykule 2. mówi: „Poza przypadkami określonymi w ustawie nabywanie, posiadanie oraz zbywanie broni i amunicji jest zabronione”. To logika państwa opresyjnego – państwo łaskawie i w drodze wyjątku pozwala niektórym obywatelom na posiadanie broni. Powinno być odwrotnie: prawo do posiadania broni ma z zasady każdy obywatel pod warunkiem spełnienia jasnych, prostych i obiektywnych warunków (do takich należy rozsądnie zaplanowany egzamin), chyba że zachodzą szczególne okoliczności – na przykład prawomocne skazanie za przestępstwo związane z użyciem przemocy.

Podczas 34. Forum Ekonomicznego w Karpaczu miałem przyjemność poprowadzić panel, którego uczestnicy dyskutowali o dostępie do broni, a dokładnie – o ekonomicznych skutkach tegoż. Nagranie całej debaty można obejrzeć na moim kanale. Wzięli w niej udział Krzysztof Bosak, wicemarszałek Sejmu, prezes Ruchu Narodowego, Konfederacja; Jarosław Lewandowski, redaktor naczelny miesięcznika „Strzał.pl. Pro Libertate”; Piotr Cezary Lisiecki, Konfederacja, przedsiębiorca i strzelec; Paweł Dyngosz, prezes K.S. „Amator”, największego klubu strzeleckiego w kraju.

W czasie krótkiej dyskusji musieliśmy skupić się na jednym aspekcie sprawy – ale to dobrze, bo ten właśnie, ekonomiczny wątek jest dość rzadko poruszany. Tymczasem mówimy o rynku, który w tej chwili wart jest, według szacunku, 1-2 mld złotych przy około milionie sztuk broni w prywatnych rękach, z czego mniej więcej połowa to broń czarnoprochowa, a więc niewymagająca pozwolenia ani rejestracji. Niestety, policja lobbuje w tej chwili w Sejmie, aby tę sytuację zmienić o objąć broń CP restrykcjami większymi nawet niż w Peerelu.

Gdy idzie o aktualną liczbę osób z pozwoleniami, mamy ich obecnie ponad 367 tys. (dane na koniec ubiegłego roku). Z tego największą grupę stanowią osoby z pozwoleniami: do celów łowieckich – ponad 140 tys., kolekcjonerskich – blisko 94 tys., sportowych – ponad 84 tys. oraz do ochrony osobistej – blisko 44 tys. W tej ostatniej kategorii w ciągu roku nastąpił ogromny wzrost – z 35 tys., który jest skutkiem przyjęcia przez Sejm ustawowych ułatwień przy wydawaniu tego typu pozwoleń dla osób ze służb mundurowych. Jest to zatem raczej anomalia, bo wcześniej przyrost w tej kategorii był nikły, a nawet następował spadek wskutek cofania pozwoleń przez policję.

Gdyby liczba osób z pozwoleniem wzrosła zaledwie pięciokrotnie, mielibyśmy wciąż relatywnie niewiele osób z prawem posiadania broni – około 1,5 mln, ale rynek mógłby być wart 10 mld zł, a nawet więcej! To przecież nie tylko producenci broni i amunicji czy ich sprzedawcy, ale także budowa strzelnic, rusznikarstwo, produkcja kabur i innego oprzyrządowania. Jesteśmy w stanie wykreować nową, ważną branżę.

Jak w czasie panelu w Karpaczu mówił Jarosław Lewandowski – po upadku komunizmu punkt wyjścia dla Czech i Polski był podobny: po jednej państwowej firmie, produkującej broń. Dzisiaj Česká Zbrojovka to firma z bardzo mocną pozycją na najtrudniejszym na świecie i najbardziej wymagającym amerykańskim rynku broni, z przychodem przekraczającym 640 mln dolarów. ČZ kilka lat temu przejęła nawet amerykańskiego Colta. Fabryka Broni w Radomiu – cóż, przychód to nieco ponad 600 mln, tyle że złotych, niemal cały z państwowego sektora wojskowego.

Na każdej strzelnicy można spotkać kogoś, kto strzela z ukochanej „cezetki”, ale ze świecą szukać ludzi, którzy strzelają z polskiej broni. Pora to zmienić.

Łukasz Warzecha

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(96)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie