22 października 2025

Kacper Kita: Trump i iluzja „wiecznego pokoju”

(Fot: Kevin Lamarque / Reuters / Forum)

13 października Donald Trump zorganizował szczyt w Egipcie, na którym doszło do podpisania formalnego rozejmu między Izraelem a Hamasem. Prezydent USA ogłosił „zakończenie konfliktu trwającego od 500, a może nawet 3000 lat” i „wieczny pokój” na Bliskim Wschodzie. W praktyce już po kilku dniach porozumienie zaczęło trzeszczeć, doszło do wymiany ognia między obiema stronami, a w trwały pokój nie wierzy nikt w regionie. Trump za wszelką cenę próbuje pogodzić bycie „prezydentem pokoju” z silnym poparciem dla Izraela i Benjamina Netanjahu, ale widać, jak bardzo to trudne. Jak oceniać tę sytuację z punktu widzenia Polski?

Zwykli ludzie chcą pokoju

Warto pamiętać, że hasło zaprowadzenia pokoju i wyprowadzenia Stanów Zjednoczonych z „niekończących się zagranicznych wojen” było kluczowe dla obu zwycięstw wyborczych Trumpa. Miliarder z Nowego Jorku podbił serca zwolenników Republikanów w dużej mierze właśnie na krytyce wojen w Iraku i Afganistanie – w końcu jego głównym rywalem w pierwszych prawyborach był Jeb Bush, brat George’a, który obie te wojny zaczął. Potem Trump pokonał Hillary Clinton, personifikującą liberalny establishment, ostro wypominając jej m. in. interwencję w Libii. W 2024 r. Trump wrócił do Białego Domu na krytyce Bidena i Harris jako nieudaczników, którzy pozwolili na wybuch nowych wojen na Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie. Obiecywał, że zakończy je w ciągu 24 godzin od objęcia prezydentury.

Wesprzyj nas już teraz!

Dla zwykłych Amerykanów hasło „pokoju” nie jest abstrakcyjne. Tysiące trumien młodych chłopaków wracające z krajów, których większość mieszkańców USA nie potrafiłaby wskazać na mapie, stały się wielką społeczną traumą. Trump umiejętnie wszedł w te emocje, przedstawiając się jako wybitny dealmaker. Praktyka obu jego kadencji jest jednak bardziej skomplikowana. Z jednej strony Trump nie zaczął żadnej nowej wojny, choć był do tego wielokrotnie namawiany. Z drugiej jednak wcale nie może się pochwalić tak naprawdę doprowadzeniem do faktycznego rozwiązania żadnego z wiodących konfliktów na świecie, co byłoby bardzo trudne. Trump jest dobry w rozbudzaniu emocji wokół kolejnych widowiskowych szczytów – a to z przywódcą Korei Północnej Kim Dzong Unem, z którym spotkał się jako pierwszy w historii prezydent USA, a to na Alasce z Putinem, a to w Białym Domu z Zełenskim. Często jednak kończy się na wspólnych zdjęciach i dyskusjach wokół kolejnych kontrowersyjnych słów Trumpa.

Amerykanin próbuje podkręcać swoje statystyki, mówiąc o ośmiu zakończonych wojnach i milionach ocalonych żyć, ale pokazuje to przede wszystkim jego świadomość społecznego zapotrzebowania na tego typu doniesienia. Znaczenie ma tu też pewnie technologia, dzięki której zwykli Amerykanie codziennie widzieli zdjęcia bombardowanych miast w Gazie i horror wojny, w której zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym mnóstwo dzieci. Trump chce więc przedstawić się jako ten, który przetnie rzeź – podobnie jest z wojną na Ukrainie, której liczbę ofiar amerykański prezydent potrafił nawet podkręcać w gorę, podkreślając jak bardzo jest straszna.

„Tryumf Izraela”

Dużo prostsza byłaby deklaracja, że USA nie chcą już być policjantem świata i umywają ręce od danej wojny, która nie dotyczy bezpośrednio interesów amerykańskich. Tu jednak wchodzi drugi czynnik – siła izraelskiego lobby w Stanach Zjednoczonych. W ciągu ostatnich miesięcy temat ten powoli przestał być tabu i stał się żywiej dyskutowany na amerykańskiej prawicy niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo krytyki części swoich zwolenników, Trump zdecydował się jednak nie tylko nadal przesyłać broń dla Izraela, ale pojechał tam i w przemówieniu w Knesecie wychwalał pod niebiosa Benjamina Netanjahu, nazywając go m. in. „człowiekiem niezwykłej odwagi i patriotyzmu”. Ani słowem nie zająknął się, że działania Izraela wobec ludności cywilnej w Strefie Gazy mogą budzić jakieś wątpliwości.

Kolejny raz widzimy zatem bliskie związki administracji USA, które utrudniają wielokrotnie zapowiadane ograniczenie zaangażowania na Bliskim Wschodzie. Przykładowo Trump podczas przemówienia w Knesecie wyróżnił siedzącą na widowni Miriam Adelson, wdowę po Sheldonie Adelsonie. Ten zmarły niedawno multimiliarder był głównym sponsorem kampanii Trumpa w 2016 r., dzięki której pierwszy raz został prezydentem. Wcześniej mocno wspierał finansowo także Benjamina Netanjahu. Adelson otwarcie deklarował, że niespecjalnie interesują go kwestie takie jak aborcja czy imigracja – liczy się dla niego poparcie dla Izraela. Trump m. in. pod jego presją przeniósł ambasadę USA do Jerozolimy. Teraz prezydent USA z właściwą sobie szczerością mówił, że Adelsonowie „wydzwaniali” do niego i „przychodzili do mojego biura częściej niż ktokolwiek inny”. Powiedział też, że kiedyś zapytał Miriam, czy kocha bardziej USA czy Izrael, a ona odmówiła odpowiedzi. „To znaczy, że kocha bardziej Izrael. Kochamy cię, kochanie, dziękujemy, że jesteś tutaj”. „Siedzi tak niewinnie, a ma 60 miliardów w banku”. Prezydent Stanów Zjednoczonych otwarcie afirmuje fakt, że niebotycznie bogaci obywatele jego państwa są bardziej przywiązani do innego państwa, a swój majątek wykorzystują do wpływania na politykę USA.

Trump starał się przekonywać rząd i społeczeństwo Izraela, że powinni zadowolić się wynegocjowanymi przez niego warunkami, powrotem garstki ocalałych zakładników i zawieszeniem broni. Perorował – to „tryumf Izraela”, „wygraliście”, nadchodzi „złoty wiek Izraela”. Netanjahu takie wsparcie z pewnością się przyda – najpóźniej za rok będzie ubiegał się w wyborach o kolejną, siódmą już kadencję jako premier. Jego decyzje były zaś wielokrotnie krytykowane w samym Izraelu, m. in. przez rodziny zakładników porwanych przez Hamas uważające, że świadomie przedłuża wojnę by skorzystać na tym politycznie.

Oczywiście dobrze, że nastąpił rozejm. Konflikt ma jednak charakter strukturalny. Z jednej strony Izraelem rządzą środowiska absolutnie odrzucające ideę przyznania Palestyńczykom własnego państwa. Zablokowanie prowadzących do tego porozumień z Oslo jest dziełem życia Netanjahu, który uważa Palestyńczyków za urodzonych terrorystów i nie wierzy, by ich towarzystwo było bezpieczne dla Żydów. Jak mówił jego ojciec (który był dla niego wielkim autorytetem), profesor historii – „Skłonność do konfliktu jest istotą Araba. Jest wrogiem przez swoją istotę. Jego osobowość nie pozwoli mu na kompromis. Nie ma znaczenia z jakim oporem się spotka i jaką cenę zapłaci. Jego istnienie jest ciągłą wojną”. Z drugiej strony Izraelowi nie udało się przez dwa lata wojny rozbić Hamasu ani przekonać inne państwa regionu – np. Egipt czy Jordanię – by przyjęły do siebie mieszkańców Strefy Gazy, oddając to terytorium żydowskim osadnikom. Teren będzie więc dalej pod panowaniem islamskich dżihadystów, którzy również uważają świętą wojnę z Izraelem za wieczną i nie przeszkadza im duża liczba ofiar wśród cywili i ich własnych bojowników – w końcu Izrael zabił podczas tego konfliktu dwóch kolejnych szefów Hamasu.

Globalista na ratunek?

Teoretycznie Trump planuje rozbroić Hamas i oddać Strefę Gazy pod zarząd „Rady Pokoju”. Na jej czele miałby stanąć były lewicowy premier Wielkiej Brytanii Tony Blair, który pokierowałby budową demokracji w Palestynie. To o tyle charakterystyczne, że Blair jest politykiem gorąco zaangażowanym w rozpoczęcie wojen w Iraku i Afganistanie w imię rozprzestrzeniania demokracji liberalnej, dekonstrukcję suwerenności państw narodowych i barier celnych oraz wspieranie masowej imigracji. Niedawno minęło dwadzieścia lat od słynnej przemowy Blaira, w której przekonywał – „niektórzy chcą dyskutować o wstrzymaniu globalizacji. To tak, jakby dyskutować, czy po lecie ma nastąpić jesień”. Wielokrotnie podkreślał też uniwersalność liberalno-lewicowych „wartości” – „Nie możemy ignorować konfliktów i naruszeń praw człowieka w innych krajach, jeśli chcemy być nadal bezpieczni”.

Wyciągnięcie zapomnianego arcyglobalisty Blaira z naftaliny przez deklarującego się jako nacjonalista Trumpa pokazuje pewną bezradność prezydenta USA. Gdy przychodzi do budowania pokoju, nie znajduje opcji alternatywnych niż pochodzące ze starego establishmentu. Wizja rozbrojenia Hamasu – który właśnie przystąpił do demonstracyjnego zabijania swoich przeciwników w Gazie – wydaje się fikcyjna, skoro zbrojnej grupy nie potrafiło zlikwidować przez te dwa lata wojsko Izraela. Trump może wygrażać Hamasowi, mówiąc, że „jeśli sami się nie rozbroją, my ich rozbroimy”, ale by to naprawdę przeprowadzić, musiałby przecież dokonać pełnoskalowej interwencji zbrojnej – a więc zaprzeczyć własnym obietnicom. Przy wszystkich różnicach, nieco podobnie jest z wojną na Ukrainie – Trump naciska na obie strony konfliktu, chce rozstrzygnąć je na korzyść państwa bliskiego USA, ale z góry wyklucza możliwość bezpośredniego użycia własnego wojska, nie chcąc pakować się w kolejny konflikt. A Rosja to podmiot wielokrotnie silniejszy niż Hamas, na który trudno wywrzeć skuteczną presję.

Pamiętajmy o bliskowschodnich chrześcijanach

Z punktu widzenia interesu narodowego Polski takie lub inne rozstrzygnięcie wojny na Bliskim Wschodzie nie jest istotne i nie powinniśmy dawać się wciągać w nie swoje problemy, na które i tak mamy niewielkie przełożenie. To, co może i powinno nas niepokoić, to niezdolność administracji USA by ograniczyć swoje działania na Bliskim Wschodzie, które wobec skończoności amerykańskich zasobów są konkurencją dla zaangażowania militarnego w Europie. Jeśli wskutek poparcia dla Izraela nastroje społeczne w USA będą przesuwać się w kierunku izolacjonizmu, może się to odbić także na podejściu do naszego regionu. Z perspektywy moralności chrześcijańskiej należy pochwalać wszelkie dążenie do pokoju. Powinniśmy też pamiętać, że wśród ofiar walk w Ziemi Świętej i innych regionach Bliskiego Wschodu są liczni chrześcijanie, którzy cierpią prześladowania tak ze strony muzułmańskich dżihadystów jak żydowskich ekstremistów. Warto śledzić chociażby kolejne wypowiedzi kardynała Pizzaballi, katolickiego patriarchy Jerozolimy, który rzetelnie przedstawia sytuację i jest obecny wśród swoich cierpiących wiernych.

Kacper Kita

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(10)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie