Tomasz Terlikowski jest w Kościele, bo chce. Ma dzieci, bo chce. Przestrzega norm, bo chce. Obowiązek, przymus, konieczność – to nie dla niego. Ba, twierdzi, że to w ogóle dla nikogo, bo chrześcijanin nic nie musi. Takie rzeczy już kiedyś słyszałem. Opowiadał je wąż w Księdze Rodzaju.
Tomasz Terlikowski twierdzi, że niżej podpisany reprezentuje chrześcijaństwo wypaczone – oparte na przymusie i duchowej przemocy. Samego siebie stawia za to w roli proroka chrześcijaństwa wolności, gdzie nie ma żadnego przymusu, a Bóg niczego od człowieka nie wymaga. Wszystko, co czyni chrześcijanin, odbywa się w ujęciu Terlikowskiego na bazie woli czy nawet ochoty. Oto, co napisał autor w jednym z internetowych komentarzy, gdzie krytykował moje stanowisko w sprawie tęczowej ideologii:
„To nie jest chrześcijaństwo, to nie jest katolicyzm. To nerwica religijna połączona z dość smutnym pelagianizmem i przemocą, która ukrywa się pod płaszczykiem religijności. […] To głębokie niezrozumienie chrześcijaństwa i Ewangelii. Chrześcijaństwo w tej wersji jest religią przymusu, duchowej przemocy. Wszyscy coś MUSIMY, Pan Bóg od nas czegoś WYMAGA, Jego miłość jest warunkowa. Zbawieni nie jesteśmy z Jego miłości, nie z ofiary Jego Syna, ale… dlatego, że na to zasłużymy. […] I nie ma co ukrywać, że zrozumienie, że wobec Boga nic nie muszą, a wszystko mogę jest niezwykłe. Nie MUSZĘ BYĆ W KOŚCIELE, chcę w nim być. Nie jestem w nim, bo inaczej zostanę potępiony, ale dlatego, że odkrywam (także dzięki takim ludziom jak Mateusz) Boga i mogę wchodzić głębiej. Nie muszę mieć dzieci (jak sugeruje niezawodny Paweł Chmielewski), ale chciałem je mieć. Tak zwyczajnie i po ludzku chciałem. Mam dzieci nie dlatego, że to obowiązek, który nałożył na mnie Bóg, ale dlatego, że uwielbiam dzieci, i że oboje z Małgosią chcieliśmy je mieć. I one są dla mnie ogromnym darem. Nie muszę być jakiś, nie muszę zachowywać wszystkich norm, ale chcę… Wolność jest kluczem do chrześcijaństwa”.
Wesprzyj nas już teraz!
Przyznam, że kiedy przeczytał pierwszy raz te słowa, oniemiałem. To pisze katolik, czy… no właśnie, kto? Bo nie napisałby tego nawet luteranin. Terlikowski zdaje się całkowicie znosić religijny obowiązek i posłuszeństwo Bogu. Jego wersja chrześcijaństwa to jakaś frywolne, wręcz wesołkowate bycie-w-relacji-ze-Stwórcą. Swoisty „wolny związek” zamiast małżeństwa.
Nie ma to nic wspólnego z prawdziwą wiarą Kościoła, nie ma to nic wspólnego z Ewangelią.
Weźmy chociaż absurdalne słowa Terlikowskiego na temat posiadania dzieci. „Nie muszę mieć dzieci, ale chciałem je mieć. Tak zwyczajnie i po ludzku chciałem. Mam dzieci nie dlatego, że to obowiązek, który nałożył na mnie Bóg, ale dlatego, że uwielbiam dzieci” – pisze.
Ja też mam dzieci dlatego, że chciałem mieć dzieci… ale również dlatego, że jest to obowiązek, który nałożył na mnie Bóg! Terlikowski, jak sądzę, czytał Księgę Rodzaju. Nie wiem, czy po prostu zapomniał, czy świadomie wymazał z pamięci następujące słowa, które Stwórca wypowiada do ludzi zaraz po ich stworzeniu:
„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną”.
Czy to są słowa jakiejś dobrowolnej zachęty? Czy Pan Bóg mówi: „Jeżeli chcecie, to bądźcie płodni – ale tylko, jeżeli lubicie dzieci. Jeżeli nie sprawia to wam radości, to się nie rozmnażajcie – jak wam pasuje”? Nie, Pan Bóg nie mówi językiem Terlikowskiego – nasz Stwórca po prostu nas do czegoś zobowiązuje. To całkowicie elementarne. Tak się składa, że posiadanie dzieci jest wspaniałe – i nic dziwnego, w końcu wymyślił to sam Bóg! Dlatego wspaniale jest wypełniać ten Boży nakaz – i ja wypełniam go z radością. Byłbym jednak szaleńcem, gdybym powiedział: Panie Boże, mam dzieci dlatego, że chcę – Twoje wymagania są mi w tym zakresie obojętne. To nie jest chrześcijaństwo – to jest absolutna autonomia. Kościół naucza (Casti connubi, Humanae vitae etc.), że CELEM małżeństwa jest posiadanie dzieci. Skoro ktoś zawarłby małżeństwo, ale świadomie nie wypełniałby jego celu – byłby nieposłuszny. To tak proste, że nie da się tego nie rozumieć – można tę naukę tylko odrzucać i to chyba czyni Terlikowski.
Twierdzenia Terlikowskiego są w zaskakującym stopniu wrogie wobec wszelkiego przymusu, obowiązku, prawa. Język totalnej wolności, którym posługuje się autor, nie jest jednak językiem Kościoła – to w ogóle nie jest katolickie myślenie. Terlikowski pisze na przykład: „Nie MUSZĘ BYĆ W KOŚCIELE, chcę w nim być. Nie jestem w nim, bo inaczej zostanę potępiony, ale dlatego, że odkrywam Boga i mogę wchodzić głębiej”. Tak, ja też chcę być w Kościele, bo to jest coś wspaniałego – znowu, przecież Kościół to Mistyczne Ciało Chrystusa, jak więc mogłoby być inaczej? Zarazem jednak dobrze wiem, że – owszem – MUSZĘ być w Kościele, JEŻELI nie chcę być potępiony. Czy boję się potępienia? Oczywiście. Czy boję się, że Bóg mnie potępi? Nie. Boję się raczej samego siebie – boję się, że to ja w swojej głupocie i grzeszności odrzucę Boga. Wypełnianie Bożych przykazań, nakładanie przez Boga obowiązków – jest dla mnie wielką pomocą – tak samo jak, sądzę, dla każdego chrześcijanina. Oczywiście oprócz Terlikowskiego.
Co innego mówi o tym Jezus Chrystus. Zbawiciel nieustannie wzywa do przestrzegania swoich praw – oczywiście, opiera je na miłości Boga, niemniej jednak jasno i wprost pokazuje „alternatywę” – ogień wieczny zgotowany diabłu i jego aniołom. To jest Boża pedagogia. Człowiek jest wezwany do tego, żeby czcić Boga z miłości – ale Bóg zarazem pedagogicznie przypomina mu, że jeżeli tego czynić nie będzie, to czeka go od Boga wieczne oddzielenie. To zupełnie inny język, niż wolność absolutna Terlikowskiego.
Terlikowski pisze na przykład: „Nie muszę zachowywać wszystkich norm, ale chcę…”. Jeżeli mnie pamięć nie myli, to tylko Jezus Chrystus i Matka Boża nie splamili się nigdy żadnym grzechem. Innymi słowy: Jezus i Maryja rzeczywiście i faktycznie zawsze chcieli zachowywać wszystkie normy. Oni nie potrzebowali prawa – cechowali się doskonałym posłuszeństwem, zjednoczeniem własnej woli z wolą Bożą. Jezus Chrystus, jak mówi Apostoł, był „posłuszny aż do śmierci”. Wiem, wiem, Terlikowskiemu nie spodobałoby się wyrażenie św. Pawła – w jego chrześcijaństwie totalnej wolności nie ma przecież miejsca na posłuszeństwo – ale zostanę jednak przy słowie Pisma Świętego. Jeżeli zatem to Jezus i Maryja są tymi, którzy zawsze chcieli zachowywać wszystkie normy, a Terlikowski – trudne założenie, ale przyjmę je – nie jest jednak aż tak święty jak oni, to znaczy, że Terlikowski nie zawsze chce zachowywać te normy. Czasem nie chce – to nazywamy grzechem.
Właśnie dlatego Bóg wzywa go do posłuszeństwa wobec norm – na przykład w Kościele katolickim jest coś takiego, jak OBOWIĄZEK niedzielny. Gdyby Terlikowskiemu nie chciało się w niedzielę rano wstać i pójść na Mszę świętą, to Kościół przypomina, że… musi.
W religii Terlikowskiego, której po tym wszystkim nie odważę się już nazwać rzymskim katolicyzmem, coś takiego jest jednak… niemożliwe: Kościół nie ma prawa powiedzieć mu, że MUSI iść na Mszę świętą. Może go tylko zachęcić…
Przyznam jednak, że na pewnym poziomie, najbardziej fundamentalnym, Tomasz Terlikowski ma rację. On faktycznie niczego nie musi – ludzie w ogóle nic nie muszą. Bóg dał im wolność. Mogą powiedzieć, że odrzucają tę albo tamtą normę, zbuntować się – i żyć po swojemu, zgodnie z własną ochotą. Tak właśnie zrobił szatan, a potem nakłonił do tego samego kroku pierwszych ludzi. Zatem, tak – droga totalnej autonomii jest dla człowieka zawsze otwarta, to prawda.
Kto CHCE – niech idzie do piekła. Ja nie chcę i mam szczerą nadzieję, że Tomasz Terlikowski też nie.
Paweł Chmielewski