Dzisiaj

Jan Maciejewski – „Listy do Zuzanny” – List jedenasty. Zuzanna i kamienny śmiech

(Oprac. PCh24.pl)

PCh24.pl prezentuje niezwykły cykl – publikujemy dla Państwa powieść w odcinkach „Listy do Zuzanny” autorstwa Jana Maciejewskiego, pisarza i eseisty, autora opowiadań i książek, m.in. „Już pora: miesiące i godziny” oraz nagrodzonej nagrodą Identitas „Milczenie katedry: felietony i portrety”. Kolejny odcinek „Listów do Zuzanny” już za dwa tygodnie.

Wszystkie opublikowane części powieści dostępne są TUTAJ

Droga Zuzanno,

Wesprzyj nas już teraz!

Otwarłaś list i patrzysz za okno, przez szybę. Coś Cię tam zajęło, czy może odwlekasz w czasie moment, w którym zaczniesz czytać? Dzieci bawiące się w chowanego. Autobus. Sąsiadka z naprzeciwka wywieszająca pranie. Zamykasz oczy, zbliżasz twarz do okna. Szyba zaparowuje. Otwierasz oczy i zaczynasz pisać. Czy piszesz do mnie? Ależ ja Cię widzę tylko we śnie, a wewnątrz snu nie potrafimy czytać. Widzę litery i wierzę, że napisałaś je prawidłowo, ale w moich oczach rozmywają się w jakieś niewyraźne hieroglify. Nie dostanę Twojej odpowiedzi. Nie przyjdzie listem, nawet na szybie. Nawet na poduszce czy rozsypanym na ziemi, obok Twojego pieca popiele. W liście, na kartce papieru też nie. Ale pisz, Zuzanno. Pisz, jak najbardziej. Może przyśni mi się kiedyś Twoja odpowiedź. Pisanie jest snem, moja Kochana. Dlatego śmierć, wieczny sen, jest początkiem wielkiej powieści. Powtarzam to sobie za każdym razem, kiedy zbliża się do mnie o kolejny krok.

Usiadłaś w fotelu, okryłaś się kocem. A list leży wciąż obok Ciebie. Nie chcesz, czy nie możesz zacząć? Zuzanno, niewiele już drogi przed nami. Tamta noc była wielkim upokorzeniem. A najgorsze jest ono nie wtedy, kiedy się je przeżywa, ale dopiero gdy wraca. Jak cios, który zaczyna boleć naprawdę, dopiero gdy ślad po nim już się zabliźni. Widziałaś tamtą kobietę nie jak na ekranie, ale przez szybę, prawda? Śledziłaś ją, podglądałaś przez okno. Przez czas, przestrzeń, ale też przez okno. Tuż obok. Wystarczyło, żebyś przez nie zapukała a tamta podniosłaby głowę, podeszła, uchyliła szybę. Albo tylko wyjrzała przez nią – byłybyście już we dwie. Obu byłoby Wam raźniej. Ale Ty nie podeszłaś.

Okno to najwyższy mur, prawda, Zuzanno? Cienkie, przezroczyste, kruche, ale jednak oddziela od siebie dwa światy. Tu krzesła, tam drzewa. Tu dywany, tam chodniki. Tu ciepło, tam zimno. Tu Ty jedna, tam – cała reszta świata. Nie lubisz okien, Zuzanno. Boisz się ich, jak każdej innej bramy między światami. Jak każdej możliwości, śladu, cienia przejścia, z którego zrezygnowałaś dawno temu. Nareszcie, bierzesz list do ręki. Ale uważaj, on też jest oknem.

Ta kobieta – ta, w której towarzystwie musiałaś spędzić całą noc – jest kimś więcej. Jej twarz jest rozmazana – podwójnie, bo raz, że przez płacz, a dwa – jej rysy załamują się, rozmywają jak melodia, która nie potrafi się zawiązać. Albo jak obraz niewprawnego malarza. Kobieta – szkic. Człowiek niedokończony, wysłany na świat za wcześnie, przez pomyłkę albo pośpiech. Ale to właśnie, to jej nieukończenie, sprawia, że mogłaby być wieloma innymi osobami. „Gdyby nad nią popracować” – stałaby się tym, ale równie dobrze – tamtym. Niedoskonałość jest zawsze feerią wielu możliwości, Zuzanno. Wielkim pobudzeniem wyobraźni. Tylko to, co skończone jest naprawdę samo w sobie zamknięte i ostateczne. Dzieło zamyka wyobraźnię w swoim kształcie. Partactwo – pobudza ją, porusza do działania.

I teraz, kiedy widzisz, jak ona płacze i cierpi, kiedy odzywa się w niej ból złamanej ręki – złamanej, jak się okazało, na próżno i po raz pierwszy jest właśnie bólem, obojętnością, zdradą ciała – dociera do Ciebie, że jest tylko posłańcem. Przynosi wiadomość, nadjeżdża sama, z białą flagą trzymaną w ręku, ale za nią, o kilometr albo dwa, stoi już cała armia. Cały świat. Zdradziłaś ją, nawet o tym nie wiedząc. Oszukałaś bez intencji. Okradłaś bez wyciągnięcia ręki po to, co do niej należało.

Musiała do Ciebie przyjść. Ona, jedna. Musiałaś ją właśnie zobaczyć, z nią się spotkać. Zdrada musiała mieć twarz. Kradzież – poszkodowanego. Zuzanno. Cierpisz, ale ja nie zamierzam ulżyć w Twoim cierpieniu. W Twoje ciało wbity jest głęboko grot strzały. Ta kobieta go wyjmuje, a ja opalam dookoła, żeby nie wdało się zakażenie. To, czym była nasączona zatruwało Cię od środka, choć nawet tego nie czułaś. Teraz, jeśli wszystko się uda, jeżeli wszyscy zrobią tej nocy, co do nich należy, będziesz już zawsze czuła ból. Będziesz kulała. Ale taka jest cena za pozbycie się trucizny z Twojego organizmu. Tak to zostało obliczone. Moim zdaniem, nad wyraz łaskawie.

***

Tracę Cię z oczu. Znowu jestem w mieście, na środku placu, gdzie ustawiono Twój pomnik. Jest cicho, tylko w tle słychać pojękiwania rannych. Barbarzyńcy, którzy zdobyli miasto, ocierają krew z twarzy jakby to były resztki jedzenia. Dochodzą do siebie po ekstazie zabijania, rozglądają się wokoło, lekko speszeni. To coś, co w nich wstąpiło, powoli ustępuje. Schodzi, jak gorączka. Z powrotem widzą świat w kolorach, czerwona kurtyna, która opadła na ich oczy powoli rzednie, rozwiewa się jak mgła. Odchrząkują, poprawiają włosy. Wyglądają na zaskoczonych. I teraz dopiero dostrzegają Zuzannę z kamienia. Zbliżają się w jej kierunku jak opiłki do żelaza – mechanicznie, bezwolnie, przyciągani jakimś prawem fizyki, tylko powoli. Wyglądają jakby się skradali.

Pokazują sobie posąg palcami, zaczynają dyskutować – nie rozumiem ich języka, ale zachowują się jak koneserzy, prawdziwi znawcy. Ich twarze w niczym nie przypominają rozszalałej hordy, którą jeszcze przed chwilą byli. Choć jedno się nie zmieniło. Znowu są jednym organizmem, ludzkim rojem, spojonym i kierowanym przez to, co między nimi. Nieuchwytne, dla nich również, zadanie – którego treści próbują się domyślić i z niej wywiązać.

Gdyby nie krew na rękach, muskuły wychylające się spod ubrań ze zwierzęcych skór do złudzenia przypominaliby zwiedzających w muzeum, są tak zanurzeni w dyskusji nad dziełem, wokół którego stoją. I nie mogą się zdecydować, czy im pochlebia czy o coś ich oskarża. Waży się los posągu, Zuzanny z kamienia, ale ich także. Barbarzyńcy chcą wiedzieć co znaczy gest – na co wskazuje wyciągnięta, wyprężona – jakby chciała dosięgając czegoś nieosiągalnego wyskoczyć ze stawów – ręka. Spodziewali się wiele po zdobytym przez siebie mieście. I zasadniczo w niczym ich ono nie zawiodło. Chcieli stąd wyjść syci, bogatsi i tak też się stanie. Za chwilę, bo do rozstrzygnięcia została jeszcze jedna sprawa. Kwestia pomnika.

Widywali już rzeźby, burzyli je całymi seriami, z czystej radości niszczenia, pozostawiania po sobie śladów. Są od tylu lat w drodze, od miasta do miasta, jak trupa cyrkowa, że zapomnieli już, dokąd idą. A teraz to pytanie stanęło przed nimi w postaci posągu z kamienia. Zanim pójdą dalej, muszą koniecznie na nie odpowiedzieć. I o tym właśnie rozmawiają, Zuzanno. O to się spierają, po raz pierwszy i zapewne ostatni w ten sposób. Sam przedmiot sporu determinuje język – nie można rozmawiać o muzyce jak o meczu, to jasne. A oni już pewnie nigdy nie staną przed takim dylematem.

Zostawić Cię za sobą, Zuzannę z kamienia, to znaczyłoby więcej niż ominąć warowną twierdzę. Przyjęliby w ten sposób Twoje zwierzchnictwo, ogłosili Cię swoją królową. Każdy ich krok, każdy gest i słowo, byłoby przez nich samych oceniane w świetle Twojego kamiennego spojrzenia. Twoje dłonie karciłyby albo błogosławiły. Musieliby ruszyć w wyznaczonym przez Twoją wyciągniętą rękę kierunku. W chwili, w której dociera do nich ta stawka, tłum staje się wiecem.

Byłoby wspaniale mieć królową. Mieć wreszcie dłoń, którą będzie można całować, stopy do których będzie się dało upaść. Zwłaszcza, że Twoja twarz jak niewiele innych nadaje się do tego, by jej podobiznę wykuć w kamieniu. Twoje rysy mają w sobie jakąś wewnętrzną wolę zastygnięcia. Twoje spojrzenie chce się utwardzić, umocnić. A sylwetka – zatrzymać się w czasie i zatrzymać czas. Tak, Zuzanno, są ludzie urodzeni tylko po to, żeby zostawić po sobie posągi. Albo chociaż jeden. I Tobie też się wydawało, jeszcze nie tak dawno, że Cię to czeka: wieczne odpoczywanie w kamieniu.

Ale w Twojej twarzy jest coś jeszcze – to, co ja odkryłem w pierwszej, chwili, po czym dałaś mi się poznać. Zastygły przed wieloma wiekami, za wieloma światami, śmiech. A barbarzyńcy są poważni, nie pozwolą, by z nich szydzono. Jako pierwszy zauważył to jakiś młody barbarzyńca (mężczyźni w jego wieku są najbardziej wyczuleni na śmiech kobiet, najbardziej też mylą się zazwyczaj w jego interpretacji). Śmiech to wyjście awaryjne. Możesz się nim wycofać z wypowiedzianych właśnie słów, ale też uciec się do niego, jak do tajemnego przejścia. To kryjówka, w której możesz się schować, ale też taka, w której ukryć można skarb. Tak czy inaczej, ten kto się śmieje, jest jedną nogą poza miejscem i czasem, w których się znajduje. Kiedy robi to z ironią, staje z boku. Sam. Taki śmiech jest ucieczką. Ale jest też śmiech świętych i królów. Wielkoduszny, rozrzutny i hojny. Taki, który woła: „chodźcie za mną, wezmę was ze sobą, nie stójmy tak tutaj, bo zamarzniemy. Pokażę wam jedno miejsce…”.

Teraz zrozumieli, zobaczyli niewidzialną linię łączącą ledwie dostrzegalne mgnienie, ślad uśmiechu na Twojej twarzy z kamienia i wyciągniętą rękę. Kierunek. Rozkaz. „Idźcie tam, gdzie sięga mój śmiech. Tam, skąd pochodzi. Wsłuchajcie się w niego, jemu, nie mnie bądźcie posłuszni”.

Barbarzyńcy byliby gotowi uznać władzę kamiennej królowej, ale nie zmieściło im się w głowie, uklęknąć przed królową, która się śmieje. I to wszystko, co zdążyło w nich zastygnąć, zapaść w jakiś dziwny letarg niepewności, teraz poderwało się jak na rozkaz, jakby ktoś odegrał sygnał alarmowy.

Ale ich szał był bardziej harmonijny niż ten w czasie szturmu. Większa była ich jednomyślność, doskonalsza jedność, jaka ich sobą, spomiędzy nich, opanowała. Wyrywanie kamieni, szukanie lin, wspinanie się na posąg tylko po to by napluć mu, Tobie, w twarz. To wszystko było jak taniec. Patrzyłem na nich z podziwem, jaki – niezależnie od wszystkiego innego – należy się temu co wyższe i niezrozumiałe.

Celowali w twarz. Zmiażdżyli Twój nos. Zerwali włosy. Wybili oczy. Usta zamienili w bezkształtną, skruszoną masę. Ale wciąż nie udało im się zetrzeć z Ciebie śladu tamtego śmiechu.

Wszystko co mówimy, najdroższa Zuzanno, zostawia ślad na naszych ustach. Każda myśl odciska się w rysach, gesty i decyzje – kształcie ciała. Jesteśmy jak kamień, kształtowani przez deszcz i wiatr. Tyle, że mocniej i głębiej, bo każdy z tych żywiołów nie przychodzi spoza, ale z wewnątrz nas. Tak więc, Zuzanno, Twój królewski śmiech został na Tobie, odcisnął się jak pieczęć na kartce papieru. I trzeba było wyrwać ją w całości, żeby zniknął. Nie wystarczyło zniszczyć Twojej twarzy, a nawet pozbawić posągu głowy – bo i na to przyszła wreszcie kolej. Za mało, wciąż jeszcze tak bardzo niewiele udało im się osiągnąć.

Wreszcie zacisnęli linę na Twojej wyciągniętej ręce. Równocześnie miażdżyli Twoje stopy, odrywali je od cokołu, na którym stałaś i ciągnęli, szarpali za linę w przeciwną do wskazywanego przez rękę kierunku. Jakby to, że upadniesz w stronę, którą pokazywała mogło być ostatnim Twoim zwycięstwem, którego za wszelką cenę próbowali Cię pozbawić. Gardłowym rykiem zagrzewali się do pracy. I on też był jak muzyka. Straszna, ciemna, ale jednak melodia.

I nie było już Zuzanny. W miejscu, w którym stałaś został już tylko mały fragment kamiennej stopy, kilka palców – do tego z ukruszonymi paznokciami. Twoja ręka, połamana na wiele części, leżała wśród gruzów. Twój upadek powitali okrzykiem, bardziej ulgi niż triumfu.

A teraz stoją nad bezładną, pozbawionym kształtu i sensu kupą kamienia, jeszcze przed momentem będąca czymś więcej niż posągiem. Wyzwaniem. Rozkazem. Przeczuciem. I jak po każdym uniesieniu, nieważne czy z miłości, czy nienawiści, zastanawiają się, o co tak naprawdę im chodziło. Dochodzą do siebie, wracają z jakiegoś dziwnego miejsca. Nie ma już w nich i między nimi muzyki, która wszystko tłumaczyła, starczyłaby za odpowiedź na każde pytanie. Nie ma, umilkła. Jest tylko cisza i gruz.

Patrzą na siebie i po sobie. Zaglądają w swoje twarze i na dłonie, jakby gdzieś tam, w którejś z nich miała być zawarta odpowiedź. Nie znajdą jej, Zuzanno. Odejdą stąd, za parę dni zdobędą jakieś inne miasto. Albo padną ofiarą większej, silniejszej hordy. Na moment wynurzyli się ponad powierzchnie chaosu. Stali wokół posągu, a tak naprawdę trzymali kurczowo dryfującej deski. Mogli płynąć do brzegu, ale zdecydowali inaczej. Wszystko jest kwestią decyzji.

Nosimy w sobie tysiąc śmierci, Zuzanno. Dobrze byłoby uciec chociaż jednej z nich. Oni mieli okazję. Chyba jedyną. Nie skorzystali z niej. Odejdą zamyśleni, łupy będą im ciążyć, w głowach zamiast upojenia szumieć będzie im cisza. Odwracają się, miasto pustoszeje.

***

I znowu jesteśmy razem, w przejściu pod ziemią. Siedzę pod ścianą, Ty klęczysz naprzeciw mnie. Chyba zaczyna świtać, bo na końcu korytarza zabłysło jakieś światło. Nie ruszasz się, tylko oddychasz. Ciężko, ale równo. Jak kobieta, w której coś się ostatecznie przeważyło. Zdrową ręką podtrzymujesz tę złamaną. Obca kończyna. Nieposłuszna, daleka, jakby należała do kogoś innego. A Ty tego kogoś, tę drugą Zuzannę, trzymasz za rękę. Jak dziecko. Jak kogoś, kogo właśnie odnalazłaś.

Jan Maciejewski

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie