17 czerwca 2022

Być dobry jak chleb. Św. Brat Albert – Adam Chmielowski

(Oprac. GS/PCh24.pl)

„Chmielowski była to dusza, a minimum ciała; wcielenie wszystkich cnót chrześcijańskich i najbardziej płomiennego patriotyzmu; żył poezją, sztuką i miłosiernymi uczynkami; charakter szlachetny, czysty, bez cienia egoizmu” – pisała o nim w pamiętnikach wybitna polska aktorka Helena Modrzejewska. Świat zna go bardziej jako brata Alberta (1845–1916) – człowieka „dobrego jak chleb”. Należał do ulubionych świętych Świętego Jana Pawła II.

Ten dziwny cud wydarzył się w… pociągu – pewnego majowego dnia 1948 roku, podczas długiej pięciogodzinnej podróży z podwarszawskiego Życzyna do Kutna. Uzdrowioną była Polka Józefa Parzych pracująca w domu Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim w Życzynie koło Warszawy.

Rana na brzuchu

Wesprzyj nas już teraz!

Józefa miała 17 lat, kiedy w 1921 roku podczas pobytu w Warszawie zetknęła się z siostrami albertynkami. Pięć lat później, zafascynowana osobą brata Alberta i albertyńskimi ideami, pojechała do Krakowa, by starać się o przyjęcie do zgromadzenia. Próbę odbyła i pewnie nawet by się nadawała, ale nie przyjęto jej ze względu na słabe zdrowie. Dziewczyna nie poddała się jednak – postanowiła pozostać u sióstr. W 1930 roku jako osoba świecka podjęła pracę w domu zakonnym w Życzynie.

Niestety w czasie świąt Bożego Narodzenia 1931 roku stan zdrowia Józefy bardzo się pogorszył. Badania lekarskie wykazały, że ma zaawansowaną gruźlicę. Rokowania były bardzo złe. Lekarz, który ją zbadał, stwierdził, że chora prawdopodobnie nigdy już nie wyzdrowieje. Przepisał jej… wapno. Gorączkowała. Termometr wskazywał nawet 40 stopni. Zaczęła pluć krwią. Siostry – obawiając się jej rychłej śmierci – wezwały księdza, który udzielił jej sakramentu namaszczenia chorych.

Józefa nie umarła jednak, a po kilku miesiącach wysoka gorączka nieco spadła, przybierając formę ciągłej podwyższonej temperatury. Dziewczyna była bardzo słaba i nie mogła pracować. Przez półtora roku stan jej zdrowia nie poprawiał się, ale był w miarę stabilny. W lecie 1933 roku poczuła jednak bóle kiszek, a lekarze zdiagnozowali zapalenie wyrostka robaczkowego. Jako ciężki przypadek z małego regionalnego Szpitala w Garwolinie przetransportowano ją do szpitala Świętego Rocha w Warszawie. Wyrostek wycięto, ale przy okazji wykryto również wrzód na jelitach. W szpitalu pozostawała przez sześć tygodni, ale pooperacyjna rana na brzuchu – prawdopodobnie na skutek niezaleczonej gruźlicy – wciąż nie chciała się zabliźnić. Mało tego – wytworzyła się przetoka. W takim stanie – z raną na brzuchu – 29-latka powróciła do domu zakonnego w Życzynie.

Niegojący się otwór na brzuchu był bardzo uciążliwy. Miał około 8–9 cm średnicy i nie tylko się nie goił, ale coraz szerzej się otwierał. Wypływała z niego żółta, gęsta ropa o obrzydliwym zapachu. Jedyne, co można było robić, to dezynfekować ranę i osłaniać ją bandażem.

„Byłam zmuszona zmieniać opatrunki w zimie 2 razy dziennie, w lecie natomiast 3 lub więcej razy dziennie. Chociaż zmieniałam je tak często, nie czułam żadnej ulgi. Kiedy zdejmowałam opatrunki, były one przesiąknięte ropą. Gdy ich nie zmieniałam dłużej, ropa spływała wzdłuż nogi, w ranie czułam drażliwe pieczenie, co zmuszało mnie do ponownej zmiany. Najbardziej przykrem dla mnie było to, że wszyscy mnie unikali ze względu na przykry odór wydobywający się z rany. Przez pewien okres czasu nawet byłam zmuszona chodzić do jadalni na posiłki tylko wtedy, gdy już wszyscy wyszli, żeby nie obrzydzać posiłków innym. Początkowo spałam na wspólnej sypialni z innymi pracownicami, później jednak z powodu tego przykrego zapachu oddzielono mnie do małego, osobnego pokoju”1 – opisywała Józefa Parzych.

Mijały lata, a rana wciąż nie chciała się zagoić. Nadeszła wojna, czas, kiedy ludzie walczyli nie tyle o zdrowie, ile o życie, o przetrwanie. Rana rwała, Józefę bolały jelita i pachwina, z bólu podkurczała prawą nogę. Kiedy nie mogła wytrzymać, siostry podawały jej środki przeciwbólowe. Dopiero po wojnie można było pomyśleć o wznowieniu leczenia. Lekarze – z którymi kobieta się konsultowała – nie mieli jednak dla niej dobrych wieści. Ich zdaniem na zabliźnienie się rany nie było już żadnych szans, bowiem na przeszkodzie stała gruźlica. Doktor Albin Kapuściński z Nałęczowa, asystent na Uniwersytecie Lwowskim, przepisał Józefie antybiotyki. Może by i nawet pomogły, ale w tamtym powojennym czasie nie sposób było ich zdobyć. Lekarz zaproponował też operację – przeszczep – nie gwarantując jednak, że się powiedzie. Nie mając gwarancji, kobieta nie zdecydowała się na takie rozwiązanie.

Nic się nie da zrobić?

Wiosną 1948 roku Józefa Parzych poczuła się gorzej. Dostała wysokiej gorączki i znów wylądowała w szpitalu w Garwolinie. Stwierdzono ogólne zakażenie organizmu. W sumie i tak graniczyło z cudem, że przez 15 lat udawało się zapobiec zainfekowaniu się rany, bowiem przetoka była wtedy już tak duża, że „podnosząc jej brzegi, można było widzieć kość biodrową i jelita pokryte cienką błonką”. Badający ją lekarz – dr Krasucki – znów nie miał dla niej dobrych wieści. Przewidywał, że za cztery, no… góra pięć dni Józefie przyjdzie rozstać się z tym światem. Uznał, że jedyną szansą na przeżycie byłaby natychmiastowa operacja. 44-latka nie zgodziła się na nią, a kiedy trzy dni później gorączka nieco spadła, powróciła do Życzyna.

W garwolińskim szpitalu Józefa poznała siostrę Stanisławę Skorupską ze Zgromadzenia Sióstr Służek NMP Niepokalanej. Bezhabitowa zakonnica była tam pielęgniarką i zainteresowała się jej przypadkiem. Podzielała jednak zdanie lekarzy. „Siostra Skorupska powiedziała mi, że nie da się już nic zrobić i że tylko cudownie mogę być uleczona, dlatego radziła mi modlić się o zdrowie za przyczyną świętego, do którego mam największe nabożeństwo. Powiedziałam jej, że mam nabożeństwo do brata Alberta, i wróciwszy do domu, zaczęłam nowennę za jego pośrednictwem, mówiąc, że jeżeli mnie uzdrowi, zobowiązuję się zostać u sióstr albertynek przez całe życie, a jeśli to możliwe, zostać albertynką” – opisywała później Józefa Parzych i dodawała: „Nowennę odprawiałam, czytając modlitwę z obrazka, na którym była fotografia i cząstka z trumny czcigodnego Sługi Bożego Brata Alberta”.

W trakcie odprawiania nowenny – jakieś cztery czy pięć dni po powrocie ze szpitala – Józefa czuła się już na tyle dobrze, że przełożona domu wysłała ją, by towarzyszyła jednej z sióstr w podroży do Kutna. „Przed wyjściem około 5 rano zmieniłam jak zwykle opatrunek – opisywała potem tę majową wyprawę uzdrowiona kobieta. Przetoka jak zawsze wydzielała ropę i cuchnący odór, pamiętam bardzo dobrze, że rana była otwarta. Wzięłam ze sobą opatrunek, który miałam zmienić po przyjeździe do Kutna. Pojechałyśmy pociągiem, miałyśmy miejsca siedzące, przez 5 godzin jazdy nie odczuwałam dolegliwości ze strony rany. Bardzo mnie to dziwiło, przyjechawszy do Kutna, poszłam do osobnego pokoju, zdjęłam bandaże i z wielkim zdziwieniem i radością spostrzegłam, że rana była sucha, a nawet całkowicie zagojona, widać było tylko malutki ciemny punkcik jak główeczka szpilki, którego na następny dzień już nie zauważyłam. Ten punkt był pokryty lekką błoną. Byłam szczęśliwa, nie wierzyłam temu, co zobaczyłam, pierwszą moją myśl z wdzięcznością zwróciłam ku bratu Albertowi”. Wielka rana, która przez 15 lat nie dawała się wyleczyć, zniknęła bez śladu. Doprawdy, wszystkim, którzy wiedzieli o potwornych problemach, z jakimi borykała się Józefa, trudno było w to uwierzyć.

Wiedziała, komu to zawdzięcza

Cudownie uzdrowiona kobieta nie posiadała się z radości. Dobrze wiedziała, komu tę łaskę zawdzięcza. Dziękowała swojemu ulubionemu „świętemu” – a w istocie jeszcze wtedy Słudze Bożemu – bratu Albertowi! Następnego dnia rano pojechała do Garwolina pokazać zagojoną ranę lekarzowi i pielęgniarce. „W szpitalu w Garwolinie najpierw spotkałam pielęgniarkę siostrę Skorupską, która zobaczywszy bliznę po całkowicie wygojonej ranie, okazała swoje wielkie zdziwienie i zawołała lekarza. Lekarz, widząc ranę zabliźnioną zupełnie i suchą, zdziwił się bardzo. Ponieważ (…) wiedzieli, że modliłam się za przyczyną brata Alberta, powiedzieli mi, żebym mu podziękowała za tę wielką łaskę, bo inaczej nie byłabym nigdy uleczona…”.

Po ranie na brzuchu – a także – jak się później okazało po gruźlicy – nie pozostał nawet ślad. Uzdrowienie było natychmiastowe i okazało się trwałe. Zdrowa i szczęśliwa Józefa Parzych pozostała w domu albertynek w Życzynie, bez najmniejszych problemów podejmując się najcięższych prac w pralni i w ogrodzie. W 1976 roku 72-latka została przyjęta do… nowicjatu. Cztery lata późnej złożyła upragnioną profesję wieczystą. „Jest to największa łaska, jakiej udzielił mi brat Albert” – stwierdziła. Cieszyła się nią jeszcze ponad 20 lat! Zmarła w domu zgromadzenia w Kutnie 7 czerwca 2002 roku.

Pisemne zaświadczenia

Zanim siostra Józefa Parzych rozstała się z tym światem, zeznawała w trakcie procesu beatyfikacyjnego brata Alberta zainicjowanego w 1982 roku. Nie tylko ją przesłuchano, ale także poddano dokładnemu badaniu medycznemu. O opinię poproszono też leczących ją specjalistów. Lekarze byli zgodni, że uzdrowienie to jest niemożliwe w porządku naturalnym.

„Doktor Alfred Fiebig leczył mnie na płuca – zeznawała siostra Parzych. – Ten sam doktor badał także i przetokę i przepisał leki zewnętrzne, jak np. lapis – kredę lapisową do zastosowania na brzegi rany. Przepisał mi także kurację wapnem. Doktor Fiebig powiedział mi, że pierwszorzędną przyczyną przetoki jest gruźlica, obejmująca aparat brzuszny, dlatego wg tego, co mówił, rany nie można było w żaden sposób wyleczyć”. Doktor Fiebig potwierdził jej słowa, dodając: „Oświadczam, że Parzych wyzdrowiała w sposób niewytłumaczalny, natychmiast i definitywnie (…)”.

Jeszcze przed procesem, w 1980 roku, stosowne zaświadczenie wydał także dr Albin Kapuściński: „S. Józefa Parzych (…) była przeze mnie leczona i badana w roku 1948. Stwierdziłem wówczas gruźlicę płuc (…) oraz przetokę kałową w bliźnie po laparotomii, przetoka najprawdopodobniej o etiologii gruźliczej (…). W owrzodzonej ranie widoczne były pętle jelit. Przetoka wydzielała obficie treść kałowo-ropną. Konieczne były zmiany opatrunków kilka razy dziennie. Chorą badałem w roku 1956 i wówczas stwierdziłem kompletne zagojenie przetoki, a na skórze brzucha stwierdziłem bliznę po opisywanej przetoce. Gruźlica płuc była w stanie wyleczenia. Stan ten stwierdziłem już w roku 1948, badając pacjentkę dzień po jej natychmiastowym wyzdrowieniu”.

Kiedy cudowność wyzdrowienia potwierdzono także w Watykanie, droga do beatyfikacji Sługi Bożego brata Alberta stanęła otworem. 22 czerwca 1983 roku w Krakowie Ojciec Święty Jan Paweł II ogłosił go błogosławionym.

Pobłogosławiony przez ubogich

Kim był ów niezwykły pomocnik z nieba – brat Albert? Człowiek „dobry jak chleb”, który karierę artysty zamienił na pomoc najuboższym z ubogich, naprawdę nazywał się Adam Chmielowski i wywodził się ze szlacheckiej, ale niezbyt zamożnej polskiej rodziny. Jego ojciec był naczelnikiem komory celnej.

Zrządzeniem Bożej Opatrzności jego ziemski los już od niemowlęctwa związany był z ludźmi ubogimi. Kiedy tuż po porodzie zastanawiano się, czy wątły chłopczyk w ogóle będzie żył, matka postarała się o tzw. błogosławieństwo ubogich. Poprosiła stojących przed kościołem żebraków, by wraz z chrzestnymi trzymali go do chrztu świętego.

Malec wydobrzał, ale kilka lat później znowu poważnie zachorował. Jego matka złożyła wtedy Bogu obietnicę, że jeśli Adaś przeżyje, zawiezie go w dziękczynnej pielgrzymce do cudownego krucyfiksu w opactwie cystersów w Mogile pod Krakowem i – zgodnie z ówczesnym zwyczajem – odzieje na ten czas w zakonny habit. Chłopiec wyzdrowiał – pani Chmielowska ślubu dotrzymała.

Patriota i artysta

Adamowi Chmielowskiemu przyszło żyć w czasach, kiedy terytorium Polski – jego ojczyzny – rozdarte było pomiędzy trzy obce państwa: Prusy (państwo, które wchodzi dziś w skład obecnych Niemiec), Austrię i Rosję. On sam urodził się i uczył na terenie zaboru rosyjskiego.

Kiedy Polacy w czasie powstania styczniowego w 1863 roku podjęli kolejną próbę wyzwolenia swojej ojczyzny, nie pozostał obojętny. Osiemnastolatek dał się poznać jako odważny i waleczny młodzieniec o cechach dowódcy. Niestety, w bitwie z Moskalami pod Mełchowem został ciężko raniony w nogę. Kończyny nie udało się uratować. Po amputacji jego charakterystycznym znakiem rozpoznawczym stała się drewniana noga, zamieniona później na żelazną sztabę. Jako jeniec trafił wtedy do wojskowego szpitala. Uciekł stamtąd… wywieziony w zamkniętej trumnie.

Po upadku powstania Adam Chmielowski kontynuował studia inżynierskie (kształcił się krótko na Politechnice w Gandawie), jednak dość szybko odkrył w sobie zamiłowanie do sztuki. Rozpoczął studia w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, by ostatecznie trafić do Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. To właśnie tam – w stolicy Bawarii, a potem w Paryżu, stał się bardzo religijny. „Czy sztuce służąc, Bogu też służyć można?” – zastanawiał się często. Jeden z jego ówczesnych paryskich współmieszkańców wspominał, że „był głęboko religijny, w każdą niedzielę szliśmy razem do polskiego kościoła”. Chodzili też wspólnie na adoracje Najświętszego Sakramentu do kaplicy ss. Franciszkanek Misjonarek. Chmielowski był również „bardzo miłosierny i nigdy nie ominął biedaka bez dania jałmużny”. Dużo wówczas malował i był w tym naprawdę dobry – jego obrazy zdobywały nawet nagrody.

Ubogi dla ubogich

Dojrzewając duchowo, coraz bardziej zrażał się do świata. Po powrocie do Polski we wrześniu 1880 roku wstąpił do nowicjatu jezuitów w Starej Wsi. Dlaczego? „Już nie mogłem dłużej znieść tego złego życia, którym nas świat karmi; nie chciałem już dłużej tego ciężkiego łańcucha nosić. Świat jak złodziej wydziera co dzień i w każdej godzinie wszystko dobre z serca, wykrada miłość dla ludzi, wykrada spokój i szczęście, kradnie nam Boga i niebo. Dla tego wszystkiego wstępuję do zakonu; jeśli duszę bym stracił, cóż by mi zostało?” – pisał w liście do poznanej w Paryżu wybitnej artystki teatralnej Heleny Modrzejewskiej. Jezuici go nie przyjęli. Przestraszyli się duchowego kryzysu, jaki wówczas przeżywał. Po przezwyciężeniu go wstąpił do Trzeciego Zakonu Świętego Franciszka. Jako brat Albert postanowił podążać wiernie drogą Świętego Franciszka z Asyżu, żyjąc w krańcowym ubóstwie.

Resztę życia spędził w Krakowie, gdzie zajął się pomaganiem nędzarzom. „Chcąc ratować nędzarzy, nie należy obarczać ich napomnieniami ani prawić morałów, będąc samemu sytym i dobrze ubranym: trzeba się stać nędzniejszym od najnędzniejszego, aby go dźwignąć” – uważał. „Im więcej kto opuszczony, z tym większą miłością służyć mu trzeba, bo samego Pana Jezusa w osobie tegoż zbolalego się ratuje”. „Powinno się być dobrym jak chleb, który dla wszystkich leży na stole, z którego każdy może dla siebie ukroić kęs i nakarmić się, jeśli jest głodny” – mawiał i pisał.

Zamieszkał z biedakami w ogrzewalni, ciągnąc po mieście wózek, zbierał dla nich żywność i inne dary. Nadal malował, ale teraz tylko dla zapewnienia utrzymania swoim nędzarzom. Wkrótce dołączyło do niego kilku braci, którzy byli w stanie wytrzymać niezwykle surowe warunki życia i krańcowe ubóstwo. Tak narodzili się albertyni. Do opieki nad ubogimi kobietami brat Albert powołał wkrótce do istnienia żeńską gałąź swojego zgromadzenia.

„Cuda trzeciej kategorii”

Czynił, a raczej wypraszał u Boga cuda, a raczej „cuda” w cudzysłowie. Sam nazywał je cudami trzeciej kategorii. Kiedy on i jego podopieczni nie mieli co jeść, zachęcał ich do wspólnej modlitwy: do Matki Bożej, do Świętego Józefa, odmawiali Ojcze nasz. Pewnego razu po takiej modlitwie doręczono mu list od nieznajomej rosyjskiej księżnej. Arystokratka pragnęła spotkać się z nim, by zobaczyć prawdziwe franciszkańskie życie. „Kolejna ciekawska” – uznał brat Albert, ale spełnił jej prośbę. Dama interesowała się, jak radzi sobie z nakarmieniem wszystkich potrzebujących. Brat Albert odrzekł, że troszczy się o nich Opatrzność, która „lubi podszywać się pod nieznanych dobroczyńców”. Kiedy księżna dowiedziała się następnie, że na wieczorną kolację jeszcze nic nie mają, wręczyła mu plik banknotów. „Teraz zrobimy jadłospis” – dodała.

Kolejny taki „cud” zdarzył się we Lwowie, kiedy albertyni z braku pożywienia myśleli o zamknięciu schroniska. Brat Albert poszedł wtedy do tamtejszej katedry załatwić sprawę z „dużym Chrystusem”. O klęczącego, rozmodlonego brata potknęła się wtedy pewna dama. Przepraszając, rozpoznała w nim brata Alberta. „O! Brat Albert!” – krzyknęła. „Niestety, proszę pani” – odparł. „Dlaczego niestety?” – zapytała. „Dlatego że wszyscy liczą na tego nicponia, a ja nie mogę dać im nawet kapuśniaku” – odpowiedział. Poruszona tym kobieta bez wahania przekazała mu wówczas większą sumę pieniędzy, stanowiącą dziękczynienie za doznaną łaskę.

Obraz cudem odzyskany

W roku 1879 – rok przed wstąpieniem do jezuickiego nowicjatu – brat Albert rozpoczął malowanie jednego ze swoich największych dzieł – obrazu Ecce homo. Ukazał na nim umęczonego i wyszydzonego Chrystusa, prezentowanego tłumowi przez Piłata. Artysta był bardzo przywiązany do tego dzieła, które – oprócz twarzy Chrystusa – nigdy nie zostało ostatecznie dopracowane. Woził je ze sobą wszędzie i często poprawiał. Rozstał się z nim, ofiarowując go ostatecznie proszącemu go o to metropolicie greckokatolickiemu we Lwowie, arcybiskupowi Andrzejowi Szeptyckiemu.

Po śmierci hierarchy, w 1944 roku dzieło trafiło do lwowskiego muzeum. Po wojnie przez długi czas obraz uznawany był za zaginiony. Odkryto go w 1972 roku w Muzeum Sztuki Ukraińskiej i po sześcioletnich pertraktacjach wymieniono za zakupiony obraz olejny ukraińskiego malarza Iwana Trusza. Odzyskanie obrazu siostry albertynki uznały za kolejny cud dokonany za wstawiennictwem brata Alberta. Obraz znajduje się dziś w ołtarzu wybudowanego w latach 80. XX wieku krakowskiego kościoła Ecce Homo. Ecce Homo nie był jedynym obrazem Chmielowskiego o tematyce religijnej – artysta namalował również postać Świętej Weroniki, widzenie Świętej Małgorzaty, roraty. Tworzenie dzieł religijnych uznawał za właściwy cel sztuki.

Brat Albert odszedł jak nędzarz pomiędzy nędzarzami w dzień… Bożego Narodzenia 1916 roku na drewnianej pryczy krakowskiego przytuliska. Na cmentarz odprowadzały go tłumy.

Za wrócone życie podziękować Bogu

Cud, dzięki któremu brat Albert został świętym, był równie spektakularny jak uzdrowienie Józefy Parzych. Wydarzył się w Warszawie 3 maja 1986 roku.

Półtora miesiąca wcześniej, 19 marca 1986 roku na porodówce jednego z warszawskich szpitali przyszło na świat ósme dziecko Barbary i Waleriana Szułczyńskich. Było zdrowe – w oceniającej stan zdrowia noworodków skali Apgar otrzymało 10 punktów na 10 możliwych.

Po pewnym czasie stan zdrowia chłopca nagle zaczął się jednak pogarszać. Pani Barbara zauważyła, że pożółkł. Zdiagnozowano żółtaczkę (ale zwykłą, a nie tę fizjologiczną, którą ma wielu noworodków), pleśniawki jamy ustnej, dużą niedowagę. Niemowlę trafiło do szpitala. Niestety leczenie nie skutkowało, a stan dziecka z godziny na godzinę ulegał pogorszeniu. Dopuszczalny poziom bilirubiny był ośmiokrotnie przekroczony, co mogło w znacznym stopniu uszkodzić mózg. Wywiązały się zagrażająca życiu sepsa, a także zatruwająca mózg mocznica. Narządy dziecka, jeden po drugim, przestawały funkcjonować.

Rodzice podejrzewali, że ciężki stan dziecka może mieć związek z mającą miejsce w tym czasie awarią elektrowni atomowej w Czarnobylu na Ukrainie. Podano mu zresztą antidotum na promieniowanie: jod, na który – jak się okazało – był uczulony, co jeszcze bardziej pogorszyło jego stan.

W tak trudnym dla siebie czasie państwo Szułczyńscy pospieszyli do warszawskiego klasztoru sióstr wizytek, by poprosić o pomoc tamtejszą – zaprzyjaźnioną z rodziną – przełożoną siostrę Marię Klaudię Niklewicz. Tak się złożyło, że matka Klaudia w młodości studiowała medycynę i sama bardzo dobrze się na niej znała. Poza tym, będąc wielką czcicielką bł. brata Alberta, poradziła rodzinie, by modliła się o cud za jego wstawiennictwem. O życie i zdrowie chłopca modliły się także – powiadomione przez nią – siostry albertynki w Krakowie. Razem z wizytkami zaczęły odmawiać nowennę.

Tymczasem w szpitalu stan zdrowia dziecka z godziny na godzinę jeszcze bardziej się pogarszał. 29 kwietnia przeprowadzono kolejne badanie. Stwierdzono niewydolność nerek, wątroby i układu krążenia, ropomocz. Prześwietlenie klatki piersiowej wykazało rozwijające się zapalenie płuc z niewydolnością oddechową. Niemowlę umieszczono pod namiotem tlenowym. Sytuacja stała się beznadziejna i w zasadzie już tylko cud mógł je uratować.

Rodzice malca doszli do wniosku, że nie ma już na co czekać, i umierające dziecko trzeba jak najprędzej ochrzcić. Tak z całym ceremoniałem, bo z wody pani Barbara już go ochrzciła. I to – bojąc się, że zrobiła coś nie tak – kilka razy! Chrzest święty odbył się w szpitalu w nocy z 2 na 3 maja 1986 roku. Konspiracyjnie, bo w czasach komunistycznych w szpitalu wojskowym było to niedopuszczalne. Chrzcił kapelan wojskowy, ojciec kapitan paulin Jan Wolny. Rodzicami chrzestnymi była pielęgniarka oraz przypadkowy mężczyzna, który przyszedł odwiedzić swoje dziecko. Chłopiec otrzymał na imię Albert. Jak brat Albert!

Ojciec Alberta zauważył wówczas, że już w czasie tej ceremonii kolor skóry dziecka zaczął się zmieniać – ziemista twarz pojaśniała (okazało się później, że niemal od razu po chrzcie narządy zaczęły poprawnie funkcjonować).

Późno w nocy pani Barbara odebrała jednak telefon ze szpitala. Dzwoniła pielęgniarka. Nie miała dobrych wieści. Ba! Tragiczne. Powiedziała, że Albercik jest w agonii, a ona kończy dyżur i boi się wyjść.

Następnego dnia pani Barbara przyszła do szpitala z duszą na ramieniu. Weszła na oddział i struchlała. Miejsce, gdzie pod namiotem tlenowym leżał jej syn, było… puste. „Jednak umarł” – przemknęło jej przez głowę. Rozpłakała się. Na szczęście nie było to prawdą. Na korytarzu zobaczyła ordynatora. „Jak mnie dziecko do zdrowia powróciłaś cudem! (…) Teraz możesz iść do świątyń progu i za wrócone życie podziękować Bogu” – na widok kobiety lekarz już z daleka z radością wykrzykiwał fragmenty i parafrazy Inwokacji z polskiej epopei narodowej – Pana Tadeusza Adama Mickiewicza, w której autor pisał o powrocie do życia wymodlonym u Boga za wstawiennictwem Matki Bożej. Pani Barbara nie wiedziała, o co mu chodzi. Ordynator – notabene ateista – przytulił ją wtedy i wyjaśnił, że Albert nagle i niespodziewanie wyzdrowiał. Chłopiec, którego życie od wielu dni wisiało na włosku, nagle stał się… okazem zdrowia.

Zarówno ordynator, jak i pozostali lekarze nie mieli pojęcia, jak to było możliwe, nie potrafili tego wyjaśnić. To było niemal jak… wskrzeszenie.

Niezwykłe uzdrowienie małego Alberta posłużyło jako cud potrzebny do kanonizacji jego błogosławionego imiennika. Mimo trudności ze strony szpitala zebrano i przeanalizowano dokumentację medyczną, przesłuchano świadków.

W listopadzie 1989 roku państwo Szułczyńscy udali się do Rzymu, by uczestniczyć w uroczystości kanonizacji swojego „dobroczyńcy”.

Ciężka choroba z pierwszych miesięcy życia nie wywarła żadnego negatywnego wpływu na dalszy rozwój dziecka. Albert Szułczyński – utalentowany muzycznie i wciąż silnie związany z Kościołem katolickim – jest dziś dorosłym człowiekiem, mężem i ojcem.

 

Tekst pochodzi z albumu „Cuda Wielkich Świętych”, Henryk Bejda. 

Publikacja dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda

1 
Wszystkie zeznania z akt procesowych dotyczące uzdrowienia siostry Józefy Parzych za: „Miesięcznik Rodzin Katolickich. Cuda i Łaski Boże”, nr 2/2005.

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(0)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie

Udostępnij przez

Cel na 2024 rok

Skutecznie demaskujemy liberalną i antychrześcijańską hipokryzję. Wspieraj naszą misję!

mamy: 145 947 zł cel: 300 000 zł
49%
wybierz kwotę:
Wspieram