Tak, jestem pewien – pomyślałem sobie paręnaście miesięcy temu. Oświadczyłem się. I zaręczyłem. Wraz z narzeczoną postanowiliśmy uczynić wszystko, by nasza wspólna droga do małżeństwa była radosna i przykładna. Niestety, instytucje i ludzie, których napotkaliśmy na tej drodze, swoją postawą zdają się wskazywać, iż ich cel jest przeciwny – zniechęcić młodych ludzi do zawarcia sakramentalnego związku.
Pierwsze kłody rzuciliśmy sobie pod nogi sami – tak ironicznie można skomentować decyzję dotyczącą oddzielnego mieszkania przed ślubem. Mieszkając w innych domach oraz w różnych miastach, staliśmy się dla urzędów i instytucji kościelnych kłopotliwymi gośćmi.
Wesprzyj nas już teraz!
Najpierw były przygotowania – nauki przedmałżeńskie i poradnie życia rodzinnego. Katolickie informatory oraz diecezjalne strony internetowe pełne są informacji na temat długości, terminów i kosztów kursów przygotowujących do sakramentu małżeństwa. Próżno jednak szukać tam szczegółów takiego programu, choćby tematyki poruszanej na kursach. Ale to tylko małe zaniedbanie w porównaniu z brakiem innej, fundamentalnej informacji – każdy, kto odbył podobny kurs w szkole średniej – na lekcjach religii lub poza nimi – jest z tych nauk zwolniony. Efekt tego masowego zaniedbania jest taki, iż tysiące młodych ludzi tracą czas i pieniądze, by uczęszczać na kurs, który zapewne już znają z liceum.
Wybraliśmy kurs intensywny i przyspieszony, do odbycia w 2 dni weekendu. Bo tylko w te dni tygodnia narzeczona i ja mogliśmy wygospodarować więcej czasu. Kiedyś było inaczej, był wolny czas i pewna swoboda, ale ostatnie miesiące przed ślubem to praca, praca i jeszcze raz praca. Wiadomo, nie każdy ma bogatych rodziców, wielu samodzielnie chce zarobić na swój ślub i swoje wesele. Po naukach przedmałżeńskich – zmagania w katolickich poradniach życia rodzinnego. Te z kolei dzielą się zasadniczo na 2 rodzaje: poradnie, które nie prowadzą rezerwacji i trzeba w nich wysiedzieć po kilka godzin, czekając na konsultacje oraz poradnie prowadzące rezerwacje i oferujące astronomicznie długie terminy oczekiwania – w nich także trzeba poczekać, gdyż niemal zawsze umówionego dnia jest opóźnienie.
Wielogodzinne przesiadywanie w poradniach było jednak błogostanem w porównaniu z utrapieniem, jakie stanowi zawarcie zgodnego z wymogami umowy konkordatowej małżeństwa pomiędzy dwojgiem ludzi, pochodzących z innych miast i parafii. Dołóżmy do tego jeszcze ślub w kościele innym niż macierzysty pani lub pana młodego, i nasza cierpliwość zostanie wystawiona na ciężką próbę.
Czy słyszeliście o tym, że każda para narzeczeńska musi najpóźniej trzy miesiące przed terminem ślubu wypełnić ankietę złożoną z szeregu pytań, którą formalnie nazywa się protokołem rozmów kanoniczno-duszpasterskich? Większość par nie ma o tym pojęcia. Jeśli nawet dowiemy się istnieniu takiego protokołu, nie próbujmy w materiałach diecezjalnych szukać informacji o wymogu dochowania wspomnianego terminu.
Do spisania protokołu potrzebny jest jeszcze szereg formalności, a wśród nich wyciąg z księgi chrztu, poświadczenie otrzymania sakramentu bierzmowania (tak, tak – ta mała książeczka, którą prawie każdy gdzieś zgubił) i świadectwo z ostatniej klasy szkoły średniej z zapisaną oceną z religii. Ale nawet mając to wszystko, niczego nie załatwimy bez Urzędu Stanu Cywilnego. Tam pozyskać trzeba zaświadczenie o braku przeciwwskazań do zawarcia małżeństwa poza urzędem. Koszt tej wątpliwej przyjemności to 84 zł. Oczywiście, nikt takiego zaświadczenia nie wymaga od ludzi, którzy chcą zawrzeć tylko związek cywilny, niesakramentalny.
Zaświadczenie z polskiego USC uzyskuje się, pokonując przeszkody nieznane w ustrojach nieprzeżartych etatyzmem. Jeśli zaświadczenie ma wystawić urząd w miejscowości pani młodej, wówczas trzeba czekać 14 dni roboczych. A więc dwa razy stawić się w tym samym urzędzie (by złożyć wniosek o wydanie zaświadczenia i później je odebrać) i trzeci raz przyjechać do panny młodej, by spisać protokół w parafii. W świetle ustawy o aktach stanu cywilnego, którą w 2014 roku nowelizowano pod hasłem „uproszczenia procedur” wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Na potrzeby ustawy powstał bowiem elektroniczny system ewidencji dokumentów potrzebnych do wydania tego typu zaświadczeń – w tym przypadku aktów urodzenia. Narzeczeni, udając się do wybranego urzędu, mieli wspomniane zaświadczenie otrzymywać od razu, po okazaniu dokumentów tożsamości, wypełnieniu wniosku i weryfikacji ich danych w systemie. Tak miało być wedle ustawy. A jak wygląda rzeczywistość?
Dzwonię do urzędu A:
– Czy możemy przyjść z narzeczoną i otrzymać na miejscu zaświadczenie o braku przeciwwskazań do zawarcia małżeństwa?
– To zależy od tego, czy będzie w tym nowym systemie Pana akt urodzenia.
– Czy może Pani to sprawdzić?
– Nie mogę, proszę udać się do tego Urzędu Stanu Cywilnego, który ma Pana akt urodzenia i zapytać. Albo pobrać od nich odpis aktu i przynieść do nas.
Dzwonię zatem do urzędu B:
– Czy może Pani sprawdzić występowanie w elektronicznym systemie mojego aktu urodzenia?
– Takich informacji nie udzielamy telefonicznie, a jedynie na miejscu.
Jadę do urzędu B. Proszę o sprawdzenie mojej osoby w systemie informatycznym. Nie figuruję. A więc w świetle tego, co zarejestrowano w komputerach należących do siedzib urzędów stanu cywilnego, ja w ogóle się nie urodziłem. Urzędniczka mówi, iż akt urodzenia mają tylko w wersji papierowej i mogą wydać do niego odpis, ale… w terminie 7 dni roboczych i po opłaceniu 22 zł w kasie urzędu. Pytam czy to jedyna droga do załatwienia w urzędzie B sprawy za jednym razem. Słyszę odpowiedź: wszystkie formalności powinien za mnie załatwić urząd A. Najwyżej poczeka Pan te 14 dni. Odpowiadam, iż nie chcę czekać 14 dni roboczych i ponownie jechać do narzeczonej, tylko dlatego, że urząd A nie załatwia tej sprawy „od ręki”. Urzędniczka rozkłada ręce, twierdząc, że to urząd A nie wykonuje zapisów ustawy.
Mam w ręku odpis aktu urodzenia. Jadę do narzeczonej, razem idziemy do miejscowego urzędu. Przedkładamy wszystkie dokumenty. Odpowiedź? „Wszystko się zgadza, dokumenty odbierzecie Państwo pojutrze”. Dlaczego pojutrze a nie dzisiaj – tego już nikt nam nie wyjaśnia.
Uzyskaliśmy papiery z USC. Znów wybrałem się w podróż i idziemy do parafii narzeczonej. Tam, po spisaniu protokołu, dostajemy dokument do przedłożenia w mojej parafii, celem zamówienia zapowiedzi przedślubnych. Jadę z tym dokumentem do swojej parafii. Proboszcz przyjmuje zapowiedzi. Mijają trzy tygodnie, wygłoszono trzy zapowiedzi. Po zapowiedziach mam obowiązek uzyskać od mojego proboszcza zaświadczenie i jego oryginał przedłożyć w parafii narzeczonej. Tamtejszy proboszcz nie chce słyszeć o przesłaniu skanu lub zdjęcia dokumentu.
Proboszcz parafii narzeczonej, otrzymawszy dokument, wystawia licencję. Z licencją jadę do parafii, w której chcemy wziąć ślub. Ta parafia wystawia delegację, którą muszę zanieść do duszpasterza z owego kościoła.
W tym momencie udało nam się dopełnić formalności koniecznych do zawarcia normalnego małżeństwa. Nasuwa się pytanie: czy tak ma wyglądać droga dwojga narzeczonych do wstąpienia w ten jakże ważny sakrament? Tych wszystkich problemów nie doświadczylibyśmy, gdyby nasz ślub ograniczyć tylko do urzędu. Nie byłoby też problemu, gdyby narzeczona mieszkała wraz z narzeczonym lub – powiedzmy umownie – niedaleko jego parafii. Tylko dlaczego te wszystkie trudności pojawiają się właśnie przed dwojgiem kochających się ludzi, którzy w zgodzie z prawem Bożym chcą stworzyć rodzinę? I czy nad powyższą udręką pochylą się kiedyś ci duchowni hierarchowie oraz świeccy urzędnicy, którym tak bardzo zależy na upraszczaniu procedur stwierdzających nieważność małżeństwa?
Benedykt Witkowski