Nigdy nie przepadałem za horrorami. Uważam, że granie na strachu widza to tani chwyt na tanią rozrywkę. Ale czy w tym gatunku na pewno nie kryje się nic więcej? Otóż, oglądając film Demeter, doszedłem do wniosku, że motyw walki z paranormalnym złem wyraża podskórny lęk człowieka przed uznaniem prawdy o naturze dobra i zła oraz o konsekwencjach grzechu pierworodnego.
W ubiegłym roku ukazała się nowa filmowa odsłona słynnego motywu Drakuli z powieści Brama Stokera. Autorzy Demeter dokonali prymitywizacji motywu Drakuli, co wypada jeszcze bardziej tandetnie w polskim tłumaczeniu. Oryginalny tytuł brzmi bowiem Ostatni rejs Demeter (The Last Voyage of Demeter), co brzmi znacznie bardziej literacko niż polska wersja… Demeter: przebudzenie zła. Ale cóż, na polskie masakrowanie tytułów niejeden już narzekał i bez większego skutku…
W każdym razie Drakula w tym filmie hrabiego z Transylwanii nawet nie próbuje udawać, lecz został przedstawiony na modłę typowo horrorową – jako obleśnego potwora z ohydną facjatą i grubymi, spiczastymi paznokciami na długich, kościstych palcach.
Wesprzyj nas już teraz!
Ale mniejsza z tym, ponieważ w filmie – przy całej jego miałkości, którą odzwierciedlają niskie oceny – całkiem wartka akcja toczy się przy obecności elementów wiary. Na początku rejsu widzimy, jak kucharz pokładowy pyta chłopca, czy wie, kto to jest św. Mikołaj, a główny bohater (czarnoskóry lekarz Clemens, który najął się na statku) wtrąca się i mówi „patron żeglarzy”. Wtedy szef kuchni – w którego obecności obowiązuje zakaz wzywania imienia Pańskiego nadaremno – komentuje: No proszę, nie jesteś poganinem. Dzięki Bogu choć za to, po czym żegna się znakiem krzyża.
Główny bohater jest agnostykiem i zastanawia się nad sensem świata. Wyznaje, że chciałby rozgryźć, dlaczego przy takiej ilości dobra, na świecie występuje też zło. Jakże naiwne, a zarazem pociągające dla człowieka, który nie chce rozumieć świata przez pryzmat prawdy o zranionej grzechem pierworodnym naturze! Clemens mówi: Nie wierzę w przesądy, tylko w naukę i naturę… i w św. Mikołaja, bo Joseph pożałowałby mi strawy.
Twórcy wprowadzają przy tym niesłychanie wymowny podział: jeszcze przed rejsem, na widok skrzyni z demonicznym znakiem część członków załogi (w domyśle: którzy wierzą w Boga i w osobowe zło) rezygnuje z rejsu pomimo dobrego wynagrodzenia i uciekają, życząc pozostałym, by Bóg miał ich w opiece. Reszta albo lekceważy zagrożenie z powodów ideologicznych, jak wspomniany lekarz, albo kieruje się myśleniem „praktycznym”, uznając bajania o demonach za materiał do prześmiewczych przyśpiewek marynarskich. Krótko mówiąc: ci, którzy wierzą, uchodzą z życiem, a na tych, którzy lekceważą osobowe zło, czeka upiorna niespodzianka. Tak samo w życiu, cnota roztropności nakazuje unikać zła, a zignorowanie jej wskazań ma swoje konsekwencje.
Kiedy potwór wkracza do akcji, pełne namysłu napięcie zaczyna ustępować typowo horrorowej jatce. Twórcy walczą o utrzymanie balansu pomiędzy tandetną masakrą a wątkiem refleksji filozoficzno-teologicznej. Należy zauważyć, że gdyby byli lepiej przygotowani w tym drugim obszarze, to efekt mógłby być znakomity! W filmie brakuje też kunsztu (i prostoty!) wykonania dawnych horrorów, jak choćby Coś Johna Carpentera.
UWAGA SPOJLER: Ostatecznie przesłanie jest absurdalne, a przynajmniej paradoksalne, ponieważ bohater nie nawraca się, tylko przyjmuje, że bestia jest z piekła, ale będzie z nią walczył metodami wyłącznie przyrodzonymi, nie odwołując się Boga. Nawet Quentin Tarantino miał więcej otwartości na dwie strony duchowej walki, gdy W od zmierzchu do świtu wkładał w usta jednego z bohaterów pytanie skierowane do byłego pastora czy jest pozbawionym wiary kaznodzieją czy też… mean m**********n’ servant of God? Choć ostatecznie w Demeter padają też słowa na temat diabła, więc film nie przechyla się całkiem w stronę horroru klasy B, lecz pozostawia raczej wrażenie niewykorzystanego potencjału.
Poza wszystkim mamy też do czynienia z przepisywaniem historii na modłę „równościową”, skoro głównym bohaterem jest Murzyn wykształcony na wydziale lekarskim w Cambridge, który jest najbardziej „światłą” (w sensie oświeceniowym) postacią na pokładzie i nikt z prymitywnych żeglarzy przez cały czas nie robi mu przytyków do koloru skóry…
Dlaczego lubimy bać się zła?
Niezależnie od klasy artystycznej filmu o ostatnim rejsie okrętu Demeter, ważny jest sam motyw i to, co mówi on na temat ludzkiej natury.
Po pierwsze, zwróćmy uwagę, że powieść Stokera zatytułowana Drakula powstała pod koniec XIX wieku, gdy czytelnicy przeżywali okres wzmożonej ekscytacji motywem walki dobra ze złem toczącej się w mrocznych i niepokojących okolicznościach. Moment nieobojętny dla samego zjawiska, gdyż elity intelektualne były już w dużej mierze wyzute ze zdrowych pojęć antropologicznych i moralnych po okresie tzw. oświecenia, a przebrzmiewający romantyzm zabierał do grobu swą magiczność, ustępując bardziej wyrafinowanych, ale też bardziej nasyconym złem formom.
Jak uczy nas klasyczna antropologia, człowiek zawsze pragnie jakiegoś dobra, nawet jeżeli zło uważa za dobro. Nasza wyobraźnia, która została oderwana od katolickiej nauki, zaczęła domagać się różnych personifikacji zła, dzięki którym stanie się ono wyraziste i jednoznaczne. Nadanie takiemu złu cech paranormalnych było zabiegiem mającym przykuć uwagę, ale też wzmocnić pożądany efekt artystyczny – satysfakcję płynącą z poczucia solidarności przeciwko złu.
Wobec zła, które objawia się jako tajemniczy potwór rozrywający ludzi na strzępy bądź wysysający ich krew, wszyscy uczestnicy akcji automatycznie stają się dobrzy. Rodzi się między nimi poczucie nieodpartego gatunkowego pokrewieństwa. Przełamuje się bariera Hobbes’owskiego człowiek człowiekowi wilkiem. Jest to jednak odurzająca utopia, gdyż w rzeczywistości nie istnieje coś takiego jak „uniwersalne” dobro ponad podziałami (utopię tę próbują nam narzucać rozmaite organizacje międzynarodowe).
Jeżeli zaś mówimy o Drakuli z 2023 roku jako personifikacji demonicznego zła, to podstawowy błąd polega na tym, że ów demon atakuje fizycznie, a o aspekcie duchowym jest niewiele, o moralnym zaś nic. Tymczasem w rzeczywistości zły duch atakuje nas przede wszystkim za pośrednictwem moralności (przez grzech), a pomocą w moralnym „skorumpowaniu” człowieka mogą być pomyślność materialna czy też pozorna korzyść psychofizyczna (przyjemność).
W tego typu motywach literackich czy filmowych mamy do czynienia z charakterystycznym uproszczeniem. Tworzymy przerażający i wywołujący mocne skojarzenia obraz zła, aby móc ustosunkować się do niego jednoznacznie, bez „balastu”, jaki narzuca nam prawda filozoficzna czy religijna. Nagle wszelkie różnice światopoglądowe czy moralne przestają mieć znaczenie. Ateista podaje rękę wierzącemu, przykładny ojciec rozpustnikowi i wszyscy walczą ze złem.
Jest w tym ciekawy fenomen ludzkiej natury, która nadal pragnie dobra, ale niewyposażona w wiedzę na temat grzechu i odkupienia – nie może tego dobra efektywnie praktykować, więc ucieka w fantazje artystyczne. Tymczasem to właśnie grzech pierworodny jest odpowiedzią na dylematy głównego bohatera filmu Demeter. Natomiast wiedza na temat pochodzenia zła oraz łaski Bożej, w której musimy koniecznie trwać, żeby poradzić sobie z ponadludzkim złem, to broń, bez której nie zwyciężymy.
W tym sensie gatunek, jakim jest horror czy thriller o walce z paranormalnymi personifikacjami zła – choć bywa inspirujący i dobry artystycznie – jest ukoronowaniem tej obłości ideowej, w której chce żyć człowiek, który pozbył się rozumu (odniesienia do filozofii realistycznej) oraz religijnych źródeł poznania dobra i zła. Dlatego gatunek ten rozwinął się właśnie pod koniec XIX wieku i przeżywa swój ponowny rozkwit w naszych czasach.
Filip Obara
Dekonstrukcja po katolicku: Czy filmy science-fiction uśpiły naszą czujność?
Kult przeciętności teraźniejszością kina. Jaka będzie przyszłość?