„Zagranica” w mentalu najważniejszych polskich polityków odgrywa bardzo ważną rolę. Żenujące licytowanie się na minuty spędzone w towarzystwie prezydenta USA, wyczekiwanie na słowa uznania płynące z Brukseli, a nawet marzenie o spotkaniu z prezydentem Ukrainy – oto jakiej legitymacji poszukują dla siebie nasi liderzy polityczni.
Niebezpiecznie zaczyna przypominać to XVIII-wieczną Polskę, której elity polityczne stały się przedmiotem gry dwóch wielkich, agresywnych mocarstw: Prus i Rosji. Słabą Rzeczpospolitą uczyniono wówczas narzędziem w rękach Moskwy i Berlina. Prusacy podsycali stan anarchii w naszej Ojczyźnie przy pomocy oddanych jurgieltników, podobnie jak imperium ze Wschodu, którego kolejni ambasadorowie tworzyli wśród naszej szlachty wzajemnie się zwalczające stronnictwa.
Nie była to jakaś perfidna zabawa. Zarówno Imperium Rosyjskie jak i Prusy z ziem Rzeczpospolitej czynili sobie arenę wzajemnych targów, by tutaj właśnie poszukiwać punktu ciężkości w równoważeniu interesów. Krótko mówiąc, wiek XVIII to kolejne starcia na naszych ziemiach pruskich jurgieltników z moskiewskimi sługusami.
Wesprzyj nas już teraz!
Polskie elity nie tyle dawały się wówczas rozgrywać, ile – pogrążone we własnym egoizmie patrzącym wzrostu osobistej fortuny – same poszukiwały protektorów na zewnątrz.
Podsumowanie praktyk, zaprowadzanych przez wrogie mocarstwa na terenie XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej znajdujemy w celnych skądinąd uwagach kierownika polityki międzynarodowej Imperium Rosyjskiego, Aleksandra Bezborotko, który – o czym przypomina Andrzej Nowak w książce „Polska i Rosja” – uznał, iż Polaków można zmienić jedynie za pomocą kłamstwa, terroru i donosu.
O ile te dwie pierwsze metody wymagają przetrącenia Polakom kręgosłupów za pomocą przemocy i propagandy o tyle do tej ostatniej wystarczy uległość i chęć zysku – obojętnie czy w postaci pękatej kabzy czy zaspokających pychę stanowisk.
Skutki tamtej polityki mocarstw wobec Polski są nam doskonale znane: na 120 lat utraciliśmy swoją Ojczyznę. A jak to wygląda dzisiaj?
Dał przykład Tusk
Współcześnie polscy politycy zdają się kompletnie nie przejmować tym, jakie skutki dla Polski może mieć ich poddańcza postawa wobec zagranicy. Łatwo bowiem można założyć, że jeśli ktoś coś dostaje (czytaj: zyskuje poparcie silnego partnera z zagranicy), to zaciąga swoisty dług, który prędzej czy później trzeba będzie spłacić.
W obecnej kampanii wyborczej „zagranica” odgrywa ważną rolę, ale – nie zapominajmy – równie dużą odgrywała w kampanijnym wyścigu po mandaty do parlamentu. Wówczas punkt ciężkości spoczywał na Brukseli, a Tusk – niczym Donald Trump obiecujący pokój na Ukrainie w 24 godziny – zapewniał, że pieniądze z KPO załatwi w dzień po wyborach.
Bruksela, rzecz jasna, podejmowała tę grę. Co więcej, już po odsunięciu PiS-u od władzy, lider KO stawiany był przez europejskie elity jako wzór do naśladowania, wszak utarł nosa wrednym populistom.
Przyklaskiwali temu niektórzy polscy politycy i publicyści, dumni, że zagranicą zostaliśmy docenieni, jako kraj, który pozbył się zagrażającego demokracji PiS-u. A w imię obrony przed powrotem pisowskiego demona tolerowano – a tolerancja ta trwa do dziś – kolejne, jawne łamanie prawa przez październikową koalicję. Wszystko oczywiście w otulinie patriotycznej narracji. Ale czy na pewno Berlinowi, Paryżowi czy Brukseli chodzi o Polskę? Czy raczej – zaryzykujmy – o utrzymanie władzy, która może nieco bardziej sprzyjać ich interesom? Tego pytania raczej nie stawiali sobie ani politycy koalicji, ani usłużne im media.
Nie dziwi zatem, że marzenie o powtórzeniu podobnego manewru z „poparciem zagranicy” powróciło w trakcie obecnych wyborów prezydenckich. Co ciekawe nie tylko do szerokorozumianego obozu rządzącej koalicji, ale też do PiS a nawet – w pewnej mierze – do szczycącej się antysystemowością Konfederacji.
Na pociechę – Zełenski
Największy kłopot ma Rafał Trzaskowski, wszak porażka Kamali Harris w starciu z Donaldem Trumpem poważnie nadwątliła „zagraniczną legitymację” obecnego włodarza Warszawy. Gdyby nad Potomakiem wygrała czarnoskóra demokratka, najprawdopodobniej zdążyłaby już wysłać czytelny sygnał, że „jej kandydatem” na prezydenta RP jest przedstawiciel KO.
Wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że partia Donalda Tuska również ma kręćka na punkcie Ameryki. Dość przypomnieć ministrów obecnego rządu, którzy na wyprzódki robili sobie fotografie z… ambasadorem USA w Polsce, Markiem Brzezinskim, chętnie odwiedzając go w ambasadzie i zdając sprawę ze swojej dziejowej misji polegającej na walce z populizmem.
To oczywiście na pozór wydaje się być zabawne, ale trzeba pamiętać, że takie podejście polskich polityków ośmiela też Amerykanów. Były rzecznik MSZ, Łukasz Jasina opowiadał w książce „Ostatni etap”, że minister spraw zagranicznych w rządzie PiS, Zbigniew Rau, zaraz po tragedii w Przewodowie (to miejscowość na którą spadła „zabłąkana” rakieta z terytorium ukraińskiego, zabijając dwóch Polaków), otrzymywał od Brzezinskiego znaczące sms-y: „Don’t do anything without conultation”.
Trzaskowski, choć nie obnosi się tak bardzo z proamerykańską manią jak niedoścignieni w tym politycy PiS, z całą pewnością oddałby wiele za wsparcie amerykańskiego prezydenta. Niestety, wybór Trumpa oznaczał jedno: o żadnym wsparciu nie ma mowy. Kandydat KO może zatem pochwalić się rozmową z Joe Bidenem w lutym 2023, gdy głowa amerykańskiego państwa odwiedziła Polskę. Spotkanie przypuszczalnie załatwił Trzaskowskiemu Sikorski, i choć Biden poświęcił prezydentowi Warszawy zaledwie okruchy swojego czasu, to obecny lider prezydenckich sondaży licytował się w mediach, że rozmowa trwała nie kilkadziesiąt sekund, ale kilka minut. Doprawdy, szacunek.
Trzaskowski nie może też powtórzyć wspomnianego manewru Tuska z kampanii parlamentarnej w 2023 roku i uwiarygadniać się za pomocą brukselskich elit, bo Polacy są coraz bardziej eurosceptyczni i krytycznie nastawieni do wielu rozwiązań proponowanych przez Unię Europejską, jak Zielony Ład.
Pozostają mu jedynie zapewnienia, że jest w stanie porozumieć się z Donaldem Trumpem i… as z rękawa wyjęty przez premiera Donalda Tuska, czyli możliwość spotkania z prezydentem Ukrainy, Wołodymirem Zełenskim. Brzmiało to jak nieco rozpaczliwie rzucona deska ratunku, wszak Zełenski stracił już „efekt Dalajlamy” i o zdjęcie z nim politycy przestają zabiegać, a w Polsce, w wielu kręgach, wcale nie jest specjalnie popularny.
Wydaje się zatem, że sztab Trzaskowskiego przyjął zasadę, że jeśli chodzi o pieczątkę „zagranicy” na kandydaturze ich szefa, to ważne, by jakaś się pojawiła, niekoniecznie musi być okazała.
Kto śni amerykański sen?
Swój amerykański sen śni z kolei PiS. Zapadł nań, niczym na tajemniczą chorobę, tuż po wyborze Donalda Trumpa na prezydenta. I tak trwa w przekonaniu, że tegoroczne wybory prezydenckie będą takie, jak wybory w Ameryce. Dlatego prezes PiS szukał „polskiego Trumpa”. Kiedy okazało się, że polski Trump nie istnieje, a ten który mógłby nim być, jest trochę zbyt wyrazisty, politycy PiS wpadli w jakiś stan entuzjastycznego wyczekiwania na poparcie ze strony Waszyngtonu dla Karola Nawrockiego.
Krążyły nawet informacje, że Trump przyjedzie do Polski i w jakiś sposób wyróżni Nawrockiego, a wywiad z nim przeprowadzi sam Elon Musk. Nic takiego na razie się nie zapowiada, a ostatnie posunięcia Trumpa względem Rosji wywołują w elektoracie PiS raczej konsternację, skutecznie studząc entuzjazm wobec jego prezydentury.
PiS zatem zachowuje się jak porzucona żona, wyczekująca z napięciem na dźwięk szczękającego klucza w zamku, zapowiadającego powrót utraconego męża. Tyle, że mąż bawi już w ramionach innej kobiety.
Co ciekawe, nadzieje na amerykańskie poparcie pojawiły się nawet w szeregach Konfederacji, przekonującej od lat wyborców, że ich celem jest twarde reprezentowanie polskich interesów. Konfederaci rozochocili się zapewne dowiedziawszy się o poparciu, jakiego Elon Musk udzielił AfD w czasie kampanii przed elekcją w Niemczech. Niezawodny Przemysław Wipler dumał sobie później, niczym Tuwimowski Dyzio Marzyciel o pojawieniu się łakoci na niebie, że Musk mógłby poprzeć również i Konfederację. W sukurs przyszedł mu Krzysztof Bosak, również widzący w szefie Tesli promyk nadziei na wzmocnienie „Konfy”.
Marzenia te rozwiał ostatecznie Sławomir Mentzen, który albo wyczuł niezręczność całej sytuacji, albo po prostu ocenił, że na takie poparcie szanse i tak są niskie. Dość powiedzieć, że uciął te niepokojące spekulacje zapewniwszy, iż nie chce, aby obce państwa ingerowały w polskie wybory. Nie sądzę jednak, by zapatrzony w Donalda Trumpa Mentzen oparł się powabowi Waszyngtonu, gdyby ten zechciał nominować właśnie jego na swojego gubernatora pięćdziesiątego pierwszego stanu na kontynencie europejskim.
Być może powyższych spekulacji w ogóle by nie było, gdyby pięć lat temu wybory prezydenckie wygrał przegrywający dzisiaj z kretesem Szymon Hołownia. Tajemnicą poliszynela jest, że jego ówczesną kandydaturę wprost określano przymiotnikiem „amerykańska”. Spiritus movens tamtej kampanii był przecież Michał Kobosko, były szef warszawskiego biura Atlantic Council, wpływowego amerykańskiego think-tanku związanego z demokratami i zajmującego się umacnianiem więzi pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi.
Za co?
To jednak zaledwie spekulacje. Faktem jest natomiast, że polscy politycy nie potrafią wyzbyć się mani udowadniania, iż posiadają bliskie relacje z najważniejszymi politykami tego świata. Niestety, takie postepowanie pada też na podatny grunt. Gros Polaków nisko ocenia polską klasę polityczną, stąd w mniemaniu kolejnych polityków nieco powagi dodaje im fotografia z kimś kto uosabia majestat wielkiego świata.
Obawiam się też, że obok głupoty jest w tym także wiele cynizmu. Nie wierzę, by takie gesty nie wiązały się z jakąś formą korupcji politycznej. Znów wracamy do tematu zaciągniętej pożyczki, którą w końcu trzeba będzie spłacić. Uczył nas tego nieprzenikniony Don Vito Corleone, przypominając, że za wyświadczoną przez niego przysługę będzie i jemu należała się jakaś przysługa w przyszłości. Nominacja Donalda Tuska na szefa Rady Europejskiej zdaje się być tutaj arcywymowna. Wiemy, że nie byłoby to możliwe bez wsparcia Angeli Merkel. Czy zatem nominacja ta nie była nagrodą? A jeśli tak to za co?
Choć niewątpliwie wydaje się dzisiaj, że wiele jeszcze dzieli nas od utraty państwa, trudno nie dostrzegać w postępowaniu naszych polityków podobieństwa do wyczynów elity I Rzeczpospolitej w ostatnim wieku jej istnienia.
Tomasz Figura