22 kwietnia 2023

Kościół otwarty i „wielka sobota chrześcijaństwa”

(Wikimedia Commons)

O „Wielkiej Sobocie Chrześcijaństwa” piszą od pewnego czasu publicyści związani z tak zwanym „Kościołem otwartym”. Ma to być metafora pozornej śmierci Kościoła i potrzeby Jego zmartwychwstania. A skoro ciało zmartwychwstałego Chrystusa, choć to samo, było już ciałem o innych właściwościach, katolicy otwarci zachęcają, by i Kościół radykalnie się zmienił. I dopiero wtedy zmartwychwstanie. Czy jednak nie powinno być inaczej? Czy Kościół nie zmartwychwstanie dopiero wtedy, gdy na powrót radykalnie zwróci się ku Prawdzie i Tradycji?

Jeszcze kilka lat temu mówienie o kryzysie w Kościele było domeną nielicznych środowisk w Polsce – w których prym wiódł między innymi nasz portal PCh24.pl. Powszechnie zaś obowiązywała zupełnie inna narracja – znacznie częściej mówiło się o „nowej wiośnie Kościoła”, o sukcesach Nowej Ewangelizacji. Dziś, po dziesięciu latach pontyfikatu papieża Franciszka, wpisanie w wyszukiwarkę hasła „kryzys Kościoła” da nam dziesiątki tysięcy wyników, odsyłając już nie tylko do mediów konserwatywnych, ale i do mediów lewicowych czy liberalnych, a także do mediów katolickich. I to zarówno do oficjalnych periodyków, jak i katolików przywiązanych do Tradycji ale właśnie i mediów tzw. Kościoła otwartego. To tam pojawiają się koncepcje „popołudnia chrześcijaństwa” czy „długiej Wielkiej Soboty Kościoła”.

To dość zdumiewające, wszak cała neomodernistyczna koncepcja polegała na tym, żeby zatrzeć różnice między chrześcijaninem a człowiekiem jako takim, między Kościołem a ludzkością. Dotychczas w tego typu środowiskach dominowało przekonanie, że trzeba znieść podstawową różnicę między tym, co przyrodzone a tym, co nadprzyrodzone. Więc im mniej jest dzisiaj Kościoła instytucjonalnego, mniej jest realnych chrześcijan, tym dla tych środowisk powinno być lepiej. Kościół przedstawiali bowiem zawsze jako problematyczne źródło podziału świata, a skoro Kościół może zniknąć, to zostanie czysta ludzkość i w związku z tym wszyscy będą szczęśliwi. I to się udało. Dzisiejszy Kościół – zdecydowana większość ludzi nim zarządzających – prowadzi nas właśnie w tym kierunku. Czemu więc dziś środowiska katolików otwartych piszą o Wielkiej Sobocie, zamiast o Wielkiej Nocy? Skąd pojawiło się u nich pojęcie „kryzysu Kościoła”?

Wesprzyj nas już teraz!

Chodzi oczywiście o coraz częściej podejmowany temat molestowania seksualnego w Kościele – wielkiego grzechu części ludzi naszej wspólnoty. A także nieumiejętność poradzenia sobie z tym problemem. Ale to nie wszystko – otóż liberalni katolicy coraz częściej utyskują na to, że zmiany wprowadzane po Soborze Watykańskim II nie poszły tak daleko, jak by tego oczekiwali, a także, że kolejni papieże (co ciekawe, z Franciszkiem włącznie) okazali się zbyt mało zdeterminowani by przeprowadzać wszystkie zalecenia „Ducha Soboru”.

Nowy Sobór Trydencki?

Jednym z najważniejszych środowisk strojących instrumenty orkiestrze piszącej o tych sprawach po polsku od lat pozostaje oczywiście pismo, a od niedawna również i portal, „Więzi”. W jednym z ostatnich numerów tego periodyku pojawiły się teksty właśnie o „wielkiej sobocie”, jak i nawet wezwania do „nowego Soboru Trydenckiego”. Ów postulat zorganizowania „nowego Trydentu” nie jest oczywiście związany z walką o czystość doktrynalną Kościoła i przeciwstawieniem się dzisiejszym mentalnym protestantom wewnątrz naszej wspólnoty. Chodzi o inny aspekt tamtego wielkiego soboru – o przeorganizowanie Kościoła na taką skalę, na jaką Pius V wraz z biskupami swoich czasów przeorganizowali pogrążony i wówczas w kryzysie katolicyzm.

Zbigniew Nosowski – szef „Więzi – wyjaśnia, że „reformowanie Kościoła nie może być celem samym w sobie. W pierwszym rzędzie chodzi o odradzanie chrześcijaństwa w sobie i wokół siebie. Dlatego należy skupiać się przede wszystkim na odradzaniu katolickości, a nie ratowaniu katolicyzmu jako światopoglądu czy ideologicznego fundamentu”. Słowa te zawarte są już we wstępie to tekstu redaktora naczelnego „Więzi”, a ja wciąż zachodzę w głowę, dlaczego tak ważne jest dla niego oddzielanie tych dwóch kwestii – wiary katolickiej od katolickiego światopoglądu. Wszak jedno wynika z drugiego. Wiara w Chrystusa i w konieczność przestrzegania potwierdzonych przezeń przykazań, przez stulecia kształtowała społeczeństwa i zbudowała, nieidealny owszem, ale jednak najbardziej teocentryczny w dziejach chrześcijaństwa system społeczny, christianitas. O postulatach powrotu do niej liberalni katolicy nie chcą nawet słyszeć.

Wiara wspólnotowa, ale nie publiczna?

A przecież każde Przykazanie Boże, łącznie z miłością bliźniego, implikuje światopogląd. A z niego może wynikać i to, co ze wstrętem odrzucają neo-moderniści, a więc ów „ideologiczny fundament”. Wynika on również z odpowiedniego pojmowania tych przykazań oraz odpowiedniego pojmowania miłości – a od interpretacji tychże jest przecież Kościół. Gdy wierzymy w „nie zabijaj”, chcemy nie zabijać się nawzajem. Gdy wierzymy w „nie kradnij” chcemy nie tylko nie być okradani, ale też chcemy zabezpieczyć innych przed byciem okradanymi. Gdy wierzymy w „nie pożądaj” chcemy kształtować społeczeństwa w taki sposób, by ludzie wzajemnie nie wodzili się na pokuszenie swoimi wdziękami. Gdy wierzymy w „czcij ojca swego i matkę swoją” to pragniemy szacunku dla tradycji w naszych państwach, miastach i wspólnotach, a także odpowiedniego szacunku dla ludzi, którzy młodość mają już za sobą.

Kształt społeczeństw wynika z wiary w Boga, z jej kształtu, z formacji ale i z dyscypliny kościelnej. Weźmy choćby przykład udzielania Komunii Świętej. Oto wraz z upadkiem pobożności eucharystycznej (zanikiem wiary w realną obecność Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie) upada też tradycyjna moralność. To fakt sprawdzalny empirycznie – wystarczy tylko spojrzeć na kraje, w których jeszcze pięćdziesiąt, trzydzieści czy piętnaście lat temu Kościół był potęgą, a jego członkowie chcieli walczyć o zachowanie podstawowych wolności i wartości moralnych. Tam, gdzie praktyka Komunii na rękę się rozprzestrzeniła, tam radykalnie malała liczba osób przychodzących na Msze, a przy okazji padały też definicje małżeństwa, rodziny, nienaruszalności ludzkiego życia na jego początku i u jego końca, a nawet tożsamości płciowej człowieka. Dlatego też kwestia Komunii Świętej i wynikającej z niej pobożności, a co za tym idzie, mniej lub bardziej tradycyjnej moralności (której zmienianie stanowi przecież oczywisty czynnik przemian społecznych), choć na pierwszy rzut oka wydaje się jedynie wewnętrzną sprawą Kościoła, w rzeczywistości może wpłynąć na kondycję całego polskiego społeczeństwa. 

Jaka „rewitalizacja”?

Oczywiście, w wielu kwestiach ze Zbigniewem Nosowskim można się zgodzić, jak choćby w tej, że chrześcijanie nie powinni pokładać nadziei w człowieku, ale w Bogu, gdyż ludzie mogą nas zawodzić, a Bóg nie. Można zgodzić się także z tym, że Bóg przemawia do ludzi, do swego Kościoła właśnie poprzez kryzysy. A kryzysów tych w historii było bez liku – i rzeczywiście, Kościół przetrwał. Nawiązując do „nowego Soboru Trydenckiego” redaktor Więzi pisze, że „nie chodzi tu tylko o reformy struktur kościelnej władzy. Trzeba zejść do istoty wiary, zrewitalizować chrześcijaństwo, a nie tylko zreformować Kościół. Czyli uruchomić procesy podobne do katolickiej reformy potrydenckiej, będącej odpowiedzią na reformację”. Nosowski cytuje też ks. Tomasa Halika piszącego, że „próby reformatorskie nie mogą pozostać na poziomie zmian instytucjonalnych struktur i kilku akapitów w katechizmie, kodeksie prawa kanonicznego czy podręcznikach moralności. Skuteczność reformy i żywotność Kościoła zależą od tego, czy uda się ponownie dotrzeć do duchowej głębi i egzystencjalnego wymiaru wiary”. Tu znów – pełna zgoda z obydwoma autorami. Pozostaje jednak ogromna różnica w pojmowaniu przez katolików otwartych a katolików bezprzymiotnikowych zarówno „rewitalizacji chrześcijaństwa” jak i „duchowej głębi i egzystencjalnego wymiaru wiary”.

Zbigniew Nosowski pokusił się o szkic projektu owej „eklezjalnej reformy”. Jest on rozpisany na kilka stron w 4. numerze „Więzi” z 2022 roku (odsyłam do źródła), postaram się go zrelacjonować w kilku krótkich punktach. Oto według redaktora „Więzi”:

  1. Fundamentem jest, by pozostający w Kościele w dobie apostazji byli w stanie zaproponować odchodzącym „doświadczenie Kościoła jako modlitwy i miłości”.
  2. Konieczne jest odkrycie „twarzy Chrystusa” na nasze czasy i pobudzanie duchowości, być może nawet mistycznej, u wszystkich chrześcijan.
  3. Ważna jest praca nad wspólnotowym wymiarem chrześcijaństwa jako głównym zakorzenieniem dla wyznawców Chrystusa.
  4. Konieczne jest porozumienie liturgiczne i wypracowanie nowego etapu reformy liturgicznej tak, by połączyć różne wrażliwości.
  5. Postulatem musi być wysiłek doktrynalny polegający na stworzeniu nowej teologii kapłaństwa urzędowego (brak sakralizacji, dyskusja nad celibatem, nowa wizja biskupstwa na wzór służby nie monarchii), nowej teologii sakramentów (ograniczyć ich liczbę lub powołać do życia… sakrament ubogich).
  6. Niezbędny jest wysiłek nowej wizji duszpastersko zorientowanego życia Kościoła, odpowiedź na pytanie co dalej z parafiami terytorialnymi, czy powołać świeckich asystentów pastoralnych, czy proboszcz musi pozostawać menadżerem parafii.
  7. Istnieje konieczność nawrócenia estetycznego Kościoła.
  8. Ważnym wydaje się powołanie do życia instytucji kontrolnych – jak rzecznik praw osób skrzywdzonych w Kościele.
  9. Konieczne jest rozdzielenie władzy w Kościele – gdyż w rękach biskupa jest dziś władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza.
  10. Niezbędny wydaje się aspekt transparentności wewnętrznego życia Kościoła.

Wszystkie te punkty brzmią bardzo ładnie, pod niektórymi można się podpisać, ale czy ich realizacja rzeczywiście doprowadzi do zmartwychwstania katolickości? Do zmartwychwstania Kościoła po owej „długiej wielkiej sobocie”? Nie sądzę. Dlaczego? Otóż dlatego, że – mimo niewątpliwie dobrych chęci – źle rozłożono tu akcenty.

Rzeczywiste fundamenty

Owszem, Kościół stoi dziś w obliczu nowego wyzwania, z którym powszechnie w historii się nie spotykał. Nie musi dziś świadczyć o Bogu miłosiernym i nawracać ku niemu społeczeństw posiadających jakąkolwiek duchowość (najczęściej w historii była to duchowość pogańska), ale musi walczyć z dojmującą falą apostazji oraz świadczyć o Bogu w dobie bezprecedensowo szeroko rozplenionego ateizmu. Ale by to zrobić, konieczne jest świadczenie nie tylko o miłości, wspólnocie i modlitwie, bo tego typu ofertę posiadają również organizacje i wspólnoty zupełnie od Kościoła różne. I mowa nie tylko o instytucjach religijnych. Otóż fundamentem „nowego Trydentu”, jeżeli rzeczywiście miałby zostać przeprowadzony, powinno raczej być odkrycie na nowo i uporządkowanie w łonie samego Kościoła kim JEST a kim nie jest Jezus Chrystus. Co mówił naprawdę i co to oznaczało, a czego nigdy nie powiedział. Od kilkudziesięciu lat, ze szczególnym uwzględnieniem epoki rozwoju mediów społecznościowych, chrystologia Kościoła pogrążona jest w największym w dziejach kryzysie – można wręcz odnieść wrażenie, że każdy kapłan zna i głosi innego Chrystusa. Podczas gdy On JEST tylko jeden. Owszem, potrzebny jest tu ogromny wysiłek doktrynalny, aby posprzątać bałagan ostatniego stulecia, w imię słów świętego Pawła przestrzegających, że gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy – niech będzie przeklęty! (Ga 1, 8).

Jeśli trwa Wielka Sobota Kościoła, to przede wszystkim dlatego, że ludzie Kościoła od dziesięcioleci zabijają prawdziwego Chrystusa, próbując Go podmienić na jakąś inną wersję, na „lepszy model”, wzorowany na wyobrażeniach protestantów czy innych heretyków. To Chrystus, jedyny, jest naszym skarbem, jest naszą Drogą, Prawdą i Życiem – i to Jego powinniśmy głosić by okazać miłość wszystkim ludziom na całym świecie. Nie ma innej drogi.

Jaka pobożność, jaka duchowość?

Jeśli „nowy Trydnet” ma się rzeczywiście kiedyś zrealizować, należałoby także pobudzić pobożność i życie duchowe u katolików, którzy w Kościele pozostają – tu zgoda. Ale trzeba, aby owi katolicy na powrót dowiedzieli się, że ów najcenniejszy skarb – Chrystusa – mogą spotkać każdego dnia w Najświętszym Sakramencie. Że jest on tam ukryty realnie i substancjalnie. Że z miłości doń wynika, że należy mu się jednocześnie najwyższy szacunek. Do tego potrzeba jednak słynnego już „pastoralnego nawrócenia” – ale pojmowanego w ten sposób, że kapłani znów zaczną wierzyć w Najświętszy Sakrament. Wiemy bowiem, że tam gdzie są święci kapłani, tam są i odpowiednio uformowani wierni. To powinien być nasz najwyższy priorytet. Wspólnotowość bowiem nie jest celem samym w sobie, ani wartością samą w sobie – gromadzimy się i doświadczamy miłości, którą potrafimy prawdziwie zdefiniować (nierzadko wbrew dzisiejszemu światu) właśnie dzięki Chrystusowi, a nie dlatego, że jesteśmy po prostu „dobrymi ludźmi”.

Jednym z pierwszych kroków dla ponownego rozwoju katolickiej duchowości – o której wspomina Nosowski – musi być posprzątanie bałaganu wywołanego przez posoborową reformę liturgii. Dziś bowiem każdy kapłan odprawia po swojemu, a Najświętszy Sakrament traktowany jest w kościołach jak niepotrzebny artefakt, równy obrazowi czy innemu świecznikowi. W sposób oczywisty najprostszym rozwiązaniem byłby powrót do Mszy w dawnym rycie, Mszy tak wielu wieków i wielu świętych Kościoła.

I nie – nie chodzi tu o to, że gdy ustanowimy na powrót Mszę w rycie nazywanym dziś nadzwyczajnym, to wszystkie inne problemy świata katolickiego magicznie znikną. Nic bardziej mylnego, choć to takie właśnie myślenie zarzuca się przecież nierzadko tradycjonalistom. Ale taki zarzut mogą stawiać wyłącznie ci, którzy nie wiedzą jak mocno różnią się „stara i nowa” Msza. Jak mocno skupiona na sacrum, na Bogu, jest Msza w dawnym rycie, a jak mocno odstaje od niej to, co liczni kapłani wyprawiają z nowymi rubrykami na całym świecie. Skoro chcemy pobudzić na nowo duchowość, musimy wracać do sacrum. A liturgia jest przecież źródłem i szczytem życia chrześcijańskiego, nie trzeba tu wymyślać niczego nowego. Chyba, że uznajemy, że cała przeszłość Kościoła jest tylko sympatyczną bajką, a jego nowa duchowość skupiać ma się na quasi-mistycznym indywidualnym rozpoznawaniu Chrystusa jako swego prywatnego przyjaciela, co w żaden sposób nie jest katolickie, ale za to doskonale upodobni nas do protestantów.

Żeby tego uniknąć, a także żeby wrócić do prób pobudzania pobożności, nie wolno nam także spychać na margines doświadczeń setek tysięcy ludzi kierujących się tak pogardzaną dzisiaj pobożnością maryjną, która to pobożność wychowała przecież najpiękniejszych świętych w dziejach świata. Matka Boża – jako Matka Kościoła, Królowa Wyznawców i Zwierciadło Sprawiedliwości oraz jako ta, która zmiażdży głowę Węża – musi pozostać naszą Hetmanką w walce z własnym grzechem, ale i w walce o triumf Chrystusa w duszach innych ludzi.

Ochronić sakramenty

Z tekstu Zbigniewa Nosowskiego wynika – dostrzegalna także w dokumentach synodalnych wielu episkopatów – usilna potrzeba redefinicji kapłaństwa i szerzej – sakramentów. To nic nowego – wszak abp Stanisław Gądecki już kilka lat temu nazwał próby (ostatecznie udane) „zalegalizowania” Komunii dla rozwodników „zamachem na co najmniej trzy sakramenty”.

Zupełnie nie mam pojęcia na czym miałby polegać „sakrament ubogich”, sądzę że ten kuriozalny pomysł w ogóle nie wymaga komentarza. Warto jednak podkreślić, że sakramenty święte są dziś w Kościele, jak widać, zagrożone. Należy więc chronić ich za wszelką cenę, choć oczywiście o otoczce niektórych z nich, należy rozmawiać. Nie wolno jednak bagatelizować niezwykle niebezpiecznego trendu, charakterystycznego dla wszystkich rewolucjonistów – tak jak Luter widział grzechy ludzi Kościoła i postanowił zlikwidować Kościół, tak jak rewolucjoniści francuscy widzieli grzechy arystokracji i postanowili zlikwidować arystokrację, tak jak bolszewicy widzieli nadużycia kapitalistów i postanowili zlikwidować kapitalizm a przy tym własność i wolność, tak rewolucjoniści w Kościele widząc nadużycia niektórych kapłanów próbują zlikwidować kapłaństwo i sprawowane przez kapłanów sakramenty. Tymczasem grzechy indywidualne, owszem należy tępić, ale błędy naprawiać. A nie, niczym jakobini, ścinać całą instytucję na gilotynie. Rozumienie kapłaństwa, jego wyjątkowości w Kościele jak i w społeczeństwie, zostało dziś całkowicie wypaczone. Powrót do tego, jak przez wieki rozumiał je Kościół (polecam w tej materii opublikowane przez nas teksty Filipa Obary i Filipa Adamusa) jest jedynym lekarstwem na kryzys, wynikły zresztą pośrednio z postanowień Soboru Watykańskiego II czyniącego z kapłanów błaznów kreatywności za stołem ołtarzowym.

Powrót Świętej Inkwizycji

Trudno też nie zgodzić się ze Zbigniewem Nosowskim, że Kościół potrzebuje nowych instytucji kontrolnych. Owszem, ale tu znów brakuje doprecyzowania tego, o kontrolę czego dokładnie chodzi. Autor „Więzi” pisze głównie o sprawach dotyczących molestowania seksualnego – w porządku, niech Kościół takie instytucje ustanowi. Ale niech przyzna także, wbrew politycznej poprawności, co jest głównym źródłem tego obrzydliwego zjawiska. Niech nie tylko zakaże wstępu do seminariów duchownych homoseksualistom, ale niech także ustanowi instytucje – choćby na wzór Świętej Inkwizycji – która zboczeńców będzie z Kościoła usuwać, a za promocję pederastii w kazaniach, książkach i wypowiedziach prasowych wymierzać będzie odpowiednią, surową karę.

Wróćmy też do przestrzegania ludzi – przestrzegania wynikającego przecież z miłości i troski o duszę drugiego człowieka – przed tym co w świecie jest złe. A złe jest w nim nie tylko to, że ludzie są biedni, i że podróżują za lepszym życiem, że są wobec siebie nieuczciwi i że wyrzucają śmieci do lasu. Złe w tym świecie są także wielkie idee filozoficzne budujące na ziemi prawdziwe struktury grzechu, promujące grzech, wychwalające grzech i walczące z prawdą o grzeszności. Tak jak rodzic wychowuje dziecko, tak Kościół-Matka musi wychowywać swe dzieci, pokazując nie tylko to co dobre i pełne miłości, ale także przestrzegając przed tym co złe, niebezpieczne, od czego należałoby się trzymać z daleka.

No i wreszcie nawrócenie estetyczne – o którym wspomina Nosowski. Tu trudno się nie zgodzić – dzisiejsza estetyka „katolicka” woła o pomstę do nieba. Warto przy tym jednak przypomnieć, że mamy już sprawdzone wzorce w kulturze i sztuce, które sami – jako katolicy – wymyśliliśmy. Odejście od nich, jak od wstydliwej „mocarstwowej” przeszłości pozostaje prawdziwą przewiną ludzi Kościoła, za której – mimo szalejącej kultury meaculpizmu – nikt nas nadal nie przeprosił.  

Które przykazanie jest najważniejsze?

To, oczywiście z grubsza, najważniejsze sprawy, którymi pilnie musiałby zająć się Kościół, gdyby rzeczywiście Pan Bóg przygotował dla nas plan zmartwychwstania. Dzień przed swym własnym zmartwychwstaniem Chrystus wstąpił do piekieł. Dla wielu z nas krzywdy jakie wyrządza się w Kościele Chrystusowi – temu w Niebie i temu, którego symbolizuje każdy z naszych bliźnich – mogą stanowić pewne lustrzane odbicie piekła. Nie zapominajmy jednak co stanowi obowiązujący Katechizm: otóż Przed przyjściem Chrystusa Kościół ma przejść przez końcową próbę, która zachwieje wiarą wielu wierzących. Prześladowanie, które towarzyszy jego pielgrzymce przez ziemię odsłoni „tajemnicę bezbożności” pod postacią oszukańczej religii, dającej ludziom pozorne rozwiązanie ich problemów za cenę odstępstwa od prawdy. Największym oszustwem religijnym jest oszustwo Antychrysta, czyli oszustwo pseudomesjanizmu, w którym człowiek uwielbia samego siebie zamiast Boga i Jego Mesjasza, który przyszedł w ciele.

Ale ten sam Katechizm stanowi także, że Kościół wejdzie do Królestwa jedynie przez tę ostateczną Paschę, w której podąży za swoim Panem w Jego Śmierci i Jego Zmartwychwstaniu. Królestwo wypełni się więc nie przez historyczny triumf Kościoła zgodnie ze stopniowym rozwojem, lecz przez zwycięstwo Boga nad końcowym rozpętaniem się zła które sprawi, że z nieba zstąpi Jego Oblubienica. Triumf Boga nad buntem zła przyjmie formę Sądu Ostatecznego po ostatnim wstrząsie kosmicznym tego świata, który przemija.

Oby poranek zmartwychwstania dla Kościoła nastąpił prędko. I obyśmy byli nań gotowi, abyśmy – z pomocą Bożą – potrafili wcześniej tak ożywić naszą wspólnotę, aby na ten moment przygotować mogła jak największą liczbę dusz na całym świecie.

Postulat miłości bliźniego, piękny, niezwykle ważny i bardzo mocno podnoszony dziś przez katolicki mainstream, wynika z innego postulatu – z konieczności umiłowania Boga. Wszak to On sam na całe wieki aż do końca świata określił które przykazanie jest najważniejsze mówiąc: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. (Mt 22, 37-38). A dopiero potem dodał: Drugie podobne do niego to: Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego (Mt 22, 39). Przykazania te się oczywiście nie wykluczają, ale to drugie zawsze musi wynikać z pierwszego. Podobnie jak i reforma Kościoła czy „rewitalizacja katolickości”.

Krystian Kratiuk

Zobacz także:

KRYSTIAN KRATIUK. Wielki Czwartek wtedy i dziś. Sen apostołów, sen biskupów…

 

KRATIUK: Wielki Piątek wczoraj i dziś. Męka Chrystusa, męka Kościoła…

 

Zmierzch „Ducha Soboru”. Czy moderniści wychowają kolejne pokolenie?

 

Kapłaństwo – powołanie ponad inne. Oczywistość, której nie mogą przełknąć „postępowcy”  

 

 

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij
Komentarze(17)

Dodaj komentarz

Anuluj pisanie