Partia Razem prowadzi batalię z alkoholizmem poprzez… zakaz sprzedaży alkoholu na stacjach benzynowych i podniesienie jego ceny. W ten sposób po cukrze i papierosach, alkohol stał się kolejnym wrogiem numer jeden, z którym będziemy bohatersko walczyć zamordystycznymi metodami.
Co ciekawe w sukurs radykalnie lewicowemu ugrupowaniu przyszli niektórzy kapłani i publicyści, dumnie nazywający siebie katolickimi. To zaskakujące, bo wiąże się z absolutnie totalistycznym działaniem: przekonaniem, że za pomocą przepisów prawnych uczynimy świat na tyle sterylnym, iż wyeliminujemy z niego wszelkie zło. W tym konkretnym przypadku mówimy o złu alkoholizmu.
W kontekście celu, którym ma być, jak rozumiem, ograniczenie spożycia alkoholu, nie jest też jasne dlaczego tak ważne jest akurat podniesienie jego ceny. Po pierwsze, wcale nie sprawi to, że alkohol stanie się niedostępny, a po drugie, uzależniają się nie tylko ubożsi, ale także zamożni. Tych zawsze będzie stać, by kupić butelkę czegoś mocniejszego. Krótko mówiąc: nie ma w tym żadnej logiki. Wystarczy zresztą przypomnieć, w jaki sposób alkoholicy „radzili sobie” gdy za komuny wprowadzano częściową prohibicję, poszukując substytutu chociażby w kosmetykach takich jak woda brzozowa.
Wesprzyj nas już teraz!
Podniesienie ceny napojów alkoholowych doprowadzi zatem do tego, że państwowa kasa wzbogaci się o kolejne monety, za to niewiele zmieni się, jeśli chodzi o skalę uzależnienia Polaków. Natomiast jedno jest niebezpieczne: jeśli zaczniemy oczekiwać od państwa protekcjonalnego podejścia do obywateli, musimy się liczyć z tym, że wkroczy ono w nasze życie z impetem. I sukcesywnie będzie zagarniać naszą prywatność.
Dobro wspólne czyli co?
Państwo to nie jest instytucja przypominająca koncert życzeń: tu sobie zażyczę interwencji, ale tam to już nie. Tu proszę pomóc lub zakazać, ale z innego obszaru mojego życia proszę się wynosić. Tak zdają się myśleć niektórzy publicyści przekonani o tym, że można modelować tę instytucję dowolnie, podług własnych pragnień. Wszystkiemu przyświeca oczywiście mgławicowa idea dobra wspólnego, stanowiąca świetne uzasadnienie każdej głupoty. Problem z dobrem wspólnym polega jednak na tym, że ktoś musi je zdefiniować. Może to zrobić publicysta lub jakiś polityk. Konsekwencje tego będą jednak opłakane. Polityk demokratyczny zdefiniuje je tak, jak definiują to jego wyborcy, a publicysta zwykle tak, jak mu wygodnie. Czyli skrajnie subiektywnie. Czego dowodów zresztą nie brakuje także przy okazji dyskusji o ograniczaniu dostępu do alkoholu.
Mamy zatem jedynie dwa modele funkcjonowania państwa w przestrzeni publicznej: z radykalnie ograniczoną interwencją w życie obywateli, obwarowaną przejrzystymi przepisami prawnymi lub „wolną amerykankę” czyli sytuację, gdy państwo rozbudowuje stopniowo swoje kompetencje czyniąc prawo całkowicie nieprzejrzystym i doprowadzając do kompletnego chaosu.
Burger ministra
Świetnym przykładem takiego działania jest opłata cukrowa, czy po prostu podatek od zawartości cukru w napojach. Tu kolejny raz użyto – podobnie jak w przypadku alkoholu – idei dobra wspólnego. Chodzi przecież o to, by ludzie nie jedli tyle cukru, bo od tego, jak wiadomo, wszyscy tyją. A kto tyje tego trzeba leczyć a wreszcie: szybciej umiera. Ot, szlachetna troska rządu o nasze samopoczucie. Mocno promował wprowadzenie podatku cukrowego minister Niedzielski. Jak to zwykle bywa, gdy ktoś na wyścigi chce być bardziej ideologiczny niż sama ideologia, szef resortu zdrowia wygłupił się na Twitterze postem, w którym pokazał plakat nowego zestawu z McDonald’s, gdzie zamiast coca-coli była butelka wody. To, że obok tej butelki stał ogromny burger nie przeszkodziło ministrowi od zdrowia, by chwalić się prozdrowotnymi sukcesami podatku cukrowego.
Jak skończyła się zabawa z tym podatkiem, wiedzą ci, którzy czytali zasady, na jakich został wprowadzony. To kolejna skomplikowana danina, której wysokość oblicza się w zależności od poziomu cukru w napoju. Nie będę tutaj podawał tych wyliczeń, bo właściwie nie ma to większego znaczenia. Prawo podatkowe zyskało kolejną skomplikowaną regułę, ku rozpaczy przedsiębiorców.
Nie łudźmy się, że ograniczenie sprzedaży alkoholu czy podniesienie ceny tak zwanych napojów wyskokowych komukolwiek się przysłuży. Dla polityków to kolejna szansa, by sięgnąć mackami nieco dalej. To, obok wpływów do budżetu, danie możliwość manipulacji nastrojami społecznymi. Zaś publicyści, popierający to rozwiązanie, są dobrodusznie naiwni. Przynajmniej w tę naiwność chciałbym wierzyć. Natomiast ucierpią jak zwykle normalnie obywatele, traktowani en masse jak tępe bydło, które trzeba zaganiać kijem gdzie trawa wyższa.
Tomasz Figura