Rywalizacja amerykańsko-chińska przybiera obecnie formę wojny handlowej. Dochodzą do tego oskarżenia miotane na arenie międzynarodowej. Czy jednak istnieje znaczące ryzyko przekształcenia się tej rywalizacji w gorącą wojnę? Owszem – wynika to z tak zwanej pułapki Tukidydesa.
„To wzrost potęgi Aten i obawa, jaką zaszczepił on w Sparcie, uczyniły wojnę nieuniknioną” – napisał Tukidydes w „Historii wojny peloponeskiej”. Według wykładowcy Harvardu dr. Grahama Allisona sytuacja, gdy wschodzące mocarstwo zagrażało dominacji dotychczasowej superpotęgi, zdarzyła się w ciągu ostatnich 500 lat 16 razy. Najczęściej – w 12 przypadkach – prowadziło to do wojny. Pocieszające jest, że 3 z 4 przypadków jej uniknięcia wydarzyły się niedawno – w XX wieku. Uniknięcie prowadzącej do wojny „pułapki Tukidydesa” (również termin Allisona) okazuje się zatem trudne, lecz możliwe.
Wesprzyj nas już teraz!
Wśród znanych z historii przypadków pułapki Tukidydesa wymienia się między innymi wzrost potęgi napoleońskiej Francji, stanowiący zagrożenie dla Wielkiej Brytanii (Brytyjczycy zmiażdżyli francuską flotę w 1805 roku). Kolejny casus – przemiany za dynastii Meji w Japonii. Dynastia ta skutecznie modernizowała japońską ekonomii, rzucając wyzwanie rosyjskiej oraz chińskiej dominacji. Sytuacja ta doprowadziła do wojen rosyjsko-japońskich oraz chińsko-japońskich. Wskutek tych wojen Japonia uzyskała dominującą pozycję we wschodniej Azji, zauważa Graham Allison [theatlantic.com].
Wojny udało się uniknąć w przypadku rywalizacji amerykańsko-sowieckiej. Wówczas dominującym mocarstwem okazały się Stany Zjednoczone, jednak ZSRR deptał im po piętach. W 1949 roku wyprodukował bombę atomową, a w 1957 roku wystrzelił pierwszego satelitę w kosmos. Co więcej, w latach 1950-70 sowiecki PKB rósł w tempie 7 procent rocznie. Mimo szybszego wzrostu Sowieci nie wyprzedzili Amerykanów pod względem PKB. Jednak na początku lat 70. XX wieku objęli przewodnictwo pod względem wydatków na cele zbrojeniowe i produkcji żelaza oraz stali. Choć dochodziło do kryzysów (takich jak kubański kryzys rakietowy z 1962 roku) oraz wojen zastępczych (Korea, Wietnam, Afganistan), to uniknięto otwartej wojny. Historycy przypisują to odstraszaniu atomowych, oddaleniu geograficznemu, a także porozumieniom nuklearnym, takim jak traktat SALT z 1972 roku. Ostatecznie sowiecka tyrania zawaliła się w 1991 roku pod własnym ciężarem [belfercenter.org].
Powtórka zimnej wojny?
Dziś sytuacja z zimnej wojny się powtarza, lecz mocarstwem zagrażającym dominującej pozycji Stanów Zjednoczonych nie jest już ZSRR, lecz Chiny. Widać to między innymi w ich działalności na arenie instytucji międzynarodowych. Jak zauważa Hal Brands na łamach Bloomberga, Chiny wciąż kultywują leninowską tradycję postrzegania wszystkich interakcji jako walki o władzę. „Ich cel to umiejscowienie się w centrum ważnych międzynarodowych sieci, nie tyle w celu wzmocnienia globalnego zarządzania, co w celu umocnienia własnej zdolności kształtowania globalnych reguł. Pekin zdaje sobie sprawę, że ta rywalizacja o tworzenie zasad i kształtowanie norm stanowić będzie centralny front walki o globalne przywództwo w XXI wieku” – twierdzi publicysta Bloomberga.
Obecnie jednak Chiny nie ograniczają się jednak do dawnej strategii przejmowania wpływów w starych instytucjach. Tworzą bowiem nowe. Przykład pierwszy z brzegu: Nowy Bank Rozwoju. Stworzyły go Chiny wraz z partnerami z krajami BRICS – reprezentującymi tak zwane rynki wschodzące (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny). Formalnie instytucja jest egalitarna. Jednak jak zauważa Steven Keithley na łamach „The Diplomat”, pewne kwestie budzą tu wątpliwości. Chodzi tu między innymi o miejsce siedziby (Szanghaj) i największy udział Chin w tworzeniu bankowej rezerwy dla tegoż banku.
Jednak chińskie dążenia wychodzą daleko poza kwestie finansowe. Świadczy o tym choćby zorganizowanie przez Chińczków Conference on Interaction and Confidence Building in Asia (CICA). Mimo braku formalnego charakteru organizacja ta może stać się środkiem rozpowszechniania chińskiej potęgi. Jak jednak zauważa Steven Keithley chińskie wpływy wychodzą daleko poza kwestie finansowe. Świadczy o tym choćby zorganizowana przez Chińczków Conference on Interaction and Confidence Building in Asia (CICA). Mimo braku formalnego charakteru organizacja ta może stać się środkiem rozpowszechniania chińskiej potęgi.
Słusznie zatem Graham Allison w swej książce „Destined for War” przypomina o słowach Napoleona „pozwólcie Chinom spać, a gdy się obudzą, to wstrząsną światem”. Teraz gdy już Chiny się obudziły, świat drży w posadach. Z kraju rolniczego Państwo Środka stało się czołowym graczem światowej polityki, zagrażającym Stanom Zjednoczonym.
Według danych zgromadzonych przez historyka gospodarczego Angusa Maddisona Chiny wyprzedzały średnią z 30 współczesnych krajów Europy zachodniej (lub ich terytorialny odpowiednik) w całym okresie od 1 roku po Chrystusie do 1850 roku. W okresie od 1 do 1000 roku przegrywały jednak z Indiami. Od około 1500 roku wyszły na pierwsze miejsce w skali globalnej. Europa zachodnia wyszła więc na prowadzenie w 1850 roku, a Stany Zjednoczone jeszcze później. Choć dane z dawnych okresów są przybliżone, to ukazują, że przez długie stulecia zatem to Azja zajmowała pozycję dominującą.
Z drugiej jednak strony przewaga Azji w tym Chin nad Europą przez co najmniej 1850 lat była stosunkowo niewielka. Gdy zaś na czoło wyszedł Zachód, to jego przewaga okazała się nieporównywalnie bardziej znacząca. Wszystko za sprawą dokonanego na zachodzie uprzemysłowienia, stanowiącego zdaniem ekonomisty i autora „Pożegnania z jałmużną” Gregory’ego Clarka jedyne istotne wydarzenie z punktu widzenia historii gospodarczej świata. W 1820 roku przewaga Chin nad zachodnią Europą pod względem całkowitego PKB wynosiła 1,5 do 1. Tymczasem w 1900 roku Europa zachodnia wyprzedzała już Chiny 3-krotnie, a przewagę nad Chinami uzyskały także Stany Zjednoczone. W 1978 roku przewaga Europy zachodniej nad Chinami była już niemal 5-krotna, a przewaga USA nad Państwem Środka nawet większa. Choć zatem przez większość historii świata (przynajmniej po Chrystusie) dominowała Azja, to jednak bezprecedensowy wzrost dobrobytu i liczby ludności dokonał się w Europie [dane za ggdc.net/maddison].
Dlaczego jednak do industrializacji nie doszło w Chinach? Niewykluczone, że dlatego, iż około 1500 roku zdecydowały się one zamknąć na świat. Spalono okręty, a nawet samo zainteresowanie podróżami morskimi stało się podejrzane. Zdystansowano się od zachodniej technologii, choć ta często stanowiła jedynie udoskonalenie chińskiej (vide zegar). Przekonał się o tym w 1793 roku brytyjski pierwszy hrabia Maccartney, który w XVIII wieku udał się na dwór chińskiego władcy i zaoferował wszelkiej maści użyteczne gadżety – od niemieckiego planetarium po pompy powietrza. Chiński władca nie okazał zainteresowania żadnym z nich – zauważa historyk Niaill Ferguson w „Cywilizacji”.
To zamknięcie się Chin na zewnętrzny świat i technologię przyczyniło się prawdopodobnie do długotrwałego niedorozwoju tegoż kraju. Jednak w 1978 roku Chiny zdecydowały się na zerwanie ze ślepym stosowaniem zasad socjalizmu w gospodarce. Twórca reform gospodarczych Deng Xiaoping postanowił zerwać z ideologiczną ciasnotą umysłową i otworzyć się na fakty. Odrzucając maoizm, odrzucił również zamknięcie się na świat z czasów dynastii Ming.
Efekty reform okazały się powalające. W 1978 roku 90 procent Chińczyków żyło w skrajnym ubóstwie. Z kolei w 2004 roku – jedynie 1 procent. W osłupienie wprawia też porównanie relacji PKB. W 2004 roku PKB w Chinach (uwzględniający siłę nabywczą) wynosił 5760 miliardów dolarów, a w USA 12 275 miliardów dolarów. Tymczasem już w 2014 roku Chiny wyszły na prowadzenie (pod warunkiem uwzględnienia parytetu siły nabywczej). Chiński PKB wyniósł 18 228 miliardów dolarów, a amerykański 17 393 miliardy. Z kolei według prognoz w 2024 roku PKB Chin wyniesie 35 596 dolarów, a ten amerykański jedynie 25 093 dolary [belfercenter.org/ Harvard University]. Choć przeciętny Chińczyk wciąż będzie żył na niższym poziomie od przeciętnego Amerykanina (co pokazuje wskaźnik PKB per capita), to Chiny jako państwo stały się już teraz # 1 pod względem:
– liczby użytkowników internetu – w 2008 roku
– produkcji samochodów – w 2009 roku
– zużycia energii – w 2010 roku
– posiadania najszybszego komputera świata – w 2010 roku
– wniosków patentowych – w 2011 roku
– wytwarzania smartfonów – w 2012 roku
– liczby miliarderów – w 2015 roku
– największej klasy średniej – w 2015 roku
– badań nad sztuczną inteligencją – w 2016 roku
Ponadto w 2015 roku chiński import wyniósł 73 proc. amerykańskiego, a eksport – 151 proc. Rezerwy budżetowe tego kraju wynoszą zaś – bagatela – 3140 proc. amerykańskich [belfercenter.org].
Chińczycy tradycyjnie uważający swój kraj za centrum cywilizacji uznają to za powrót na należne im miejsce. Ponadto – jak zauważa były premier Australii Kevin Rudd [TED Talks] – Chiny są po prostu wściekłe. Twierdzą, że przez około sto lat zachód ich upokarzał. Chodzi tu o wojny opiumowe (pokonanie Chin przez zachodnie mocarstwa), a także bezpośrednie przypadki upokorzeń, takie jak napisy w Szanghaju w latach 20. i 30. XX wieku „zakaz wstępu psom i Chińczykom”. Do tego dochodzi chińskie przekonanie o pogardzie Zachodu względem Chin i zachodniej arogancji.
Obecny wyścig amerykańsko-chiński ma twarze dwóch przywódców. To od nich jak na razie zależy w znacznej mierze spełnienie się (lub nie) pułapki Tukidydesa). Jak zauważa Graham Allison [National Post] różnica osobowościowa między Donaldem Trumpem i Xi JInpingiem jest ogromna. Niemniej łączą ich również wspólne cechy: dążenia do uczynienia własnego narodu wielkim, wzajemne obwinianie drugiego państwa o przeszkadzanie w realizacji celu, duma z własnych talentów przywódczych, uznawanie siebie samego za odgrywającego główną rolę w ożywianiu narodu, dążenie do radykalnych zmian i trącąca populizmem propaganda antykorupcyjna.
„Stany Zjednoczone i Chiny postrzegają się jako wyjątkowe i wyższe od innych, jednak mają całkiem odmienne koncepcje porządku światowego” – twierdzi dr Graham Allison [w wywiadzie dla „Asahi Shimbun”]. „Chińczycy wierzą w harmonię poprzez hierarchię zarówno w kraju, jak i za granicą. Aby zobaczyć, w jaki sposób chcą uporządkować Azję, zobaczcie, jak kształtują własne społeczeństwo. Dla odmiany Amerykanie zachęcają inne potęgi do akceptacji międzynarodowego porządku opartego na zasadach. Jednak w oczach Chińczyków chodzi o porządek, w którym Amerykanie ustanawiają zasady, a inni ich przestrzegają” – dodaje dr Allison.
Warto dodać, że porządek chiński to nie tylko konfucjańska hierarchia, lecz także zmodyfikowany marksizm – dopuszczający elementy kapitalizmu i wzbogacony o najnowszą technologię i narzędzia do inwigilacji. Kontrola państwa nad komunikacją przyjmuje coraz nowsze oblicza za sprawą tak zwanego systemu kredytu społecznego. Zbiera on dane dotyczące naruszeń przepisów ruchu drogowego, sposobów korzystania z mediów społecznościowych, wyników na uczelni i w pracy oraz konsumpcji artykułów żywnościowych, a nawet przyjaźni. System sprzyja także donosicielstwu. W sukurs władzy przychodzą wszędobylskie kamery.
Allison twierdzi, że niezbędna jest nowa strategiczna wizja relacji amerykańsko-chińskich. Dzięki wyobraźni i mądrości przywódców państw uniknięcie pułapki Tukidydesa staje się możliwe. Jednak bez niezbędnych działań sytuacja stanie się jeszcze poważniejsza [South China Morning Post].
Oby jednak zachodnie elity polityczne potrafiły działać dwutorowo. Nie tylko w celu uniknięcia wojny, lecz także w celu uniknięcia zdominowania świata przez Czerwonego Smoka – o ile to jeszcze możliwe.
Marcin Jendrzejczak
Polecamy także nasz e-tygodnik.