W 2025 roku – obok Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska – pojawił się trzeci poważny gracz w polskiej polityce: Grzegorz Braun. Słynący z happeningów lider Konfederacji Korony Polskiej okazał się znacznie bardziej przenikliwym politykiem niż rezonerski Sławomir Mentzen. Obok wejścia Brauna do poważnej gry warto odnotować, rzecz jasna, ważną wygraną Karola Nawrockiego w wyborach prezydenckich. I powiedzieć kilka słów o tym, dlaczego nie musi ona zakończyć się rekonkwistą ze strony polskiej prawicy.
Zacznijmy jednak zgodnie z zaleceniami dietetycznymi Roberta Lewandowskiego, czyli od deseru. A tym jest niewątpliwy sukces Grzegorza Brauna, który zdołał w ciągu kilku miesięcy – wbrew wszystkim i wszystkiemu – zbudować sobie dość stabilny i wierny elektorat. Jeżeli 2026 rok potwierdzi skuteczność jego działań, to – obok Kaczyńskiego i Tuska – będzie trzecim polskim graczem, który zrozumiał, o co chodzi we współczesnej polityce. Nie jest ona dzisiaj ani sztuką kreowania wizerunku, jak wydawało się Hołowni, ani też zaprawioną populizmem refleksją nad tym, jak dokonać radykalnej zmiany systemowej, jak chcieliby Bosak z Mentzenem. Jest raczej umiejętnością budowania w wyborcach poczucia identyfikacji, komponentem ich imaginarium, odpowiedzią na obawy, lęki i ważne pytania, jakie stawiają sobie wobec rewolucyjnych zmian, za którymi przestaliśmy nadążać.
Wesprzyj nas już teraz!
I Grzegorz Braun nie tylko to rozumie, ale też potrafi robić, tak jak od lat robią to Tusk z Kaczyńskim, co dało im rząd dusz w polskiej polityce, czyniąc ich de facto niezatapialnymi.
Błazen Brzechwy
Brauna zatopić dzisiaj właściwie nie sposób. Niektórzy sądzili, że końcem jego kariery stanie się słynny już incydent z gaśnicą, inni przeczuwali, że polityczny grobowiec czeka go po stwierdzeniu, że komory gazowe w Auschwitz nie istniały. Nic z tego. Braun zdaje się prowadzić politykę, jakby był w transie. Nienawiść liberalnego salonu zamiast go niszczyć, dodaje mu energii. On zaś karmi się nią i przerabia na kolejne punkty poparcia.
Co więcej, Grzegorz Braun jest niczym niepokorny błazen z wiersza Jana Brzechwy. Poeta opowiada w nim historyjkę króla, stanowiącego poważną uciążliwość dla swojego otoczenia, wszak wchodząc do zamku, nie zmienia obuwia, brudząc błotem posadzkę. Wszyscy panicznie boją się zwrócić mu uwagę i tylko jeden błazen, poproszony by powiedział coś zabawnego, potrafi odpowiedzieć bezczelnie monarsze: „Niech król wpierw nogi wytrze”. Obnażona słabość króla spotyka się z poklaskiem jego otoczenia, ale i ostatecznie z aprobatą samego króla. Za swoją szarżę jednak błazen równie dobrze mógł zapłacić szyją. Tak się jednak nie stało. Pomimo chamskiego wybryku, osiągnął pewien cel: nauczył króla szacunku dla cudzej pracy.
Wybryki Brauna, choć nierzadko oburzają i łamią społeczne normy, obliczone są na konkretny cel. Albo pozbawiają nas wykreowanego wstydu z powodu rzekomego antysemityzmu, który Polakom zarzucany jest od lat przez część elit III RP, albo znów pozwalają zaszokować Polskę okrucieństwem procederu aborcyjnego, jak za sprawą akcji w Oleśnicy. Owszem, wszystkie te występki były przekroczeniem pewnych granic – prawa, dobrego obyczaju, kultury osobistej. Trudno jednak nie zauważyć, że istotnie wpłynęły na opinię publiczną.
Sprawa „lekarki” z Oleśnicy ośmieliła zresztą polityków, stroniących zazwyczaj w kampaniach od jasnych deklaracji światopoglądowych, do opowiedzenia się zdecydowanie po jednej ze stron. Kandydaci na prezydenta – wszak tamto wydarzenie miało miejsce jeszcze w czasie trwania wyborczego wyścigu – musieli zabrać głos, by powiedzieć jasno, co myślą o absolutnie wstrząsającym procederze tzw. późnych aborcji.
Rok 2025 może być zatem dla Grzegorza Brauna przełomowy. Polityk pokazał, że jest nie tylko świetnym mówcą, ale też przede wszystkim inteligentnym politykiem, a to nie zawsze idzie ze sobą w parze.
Nawrocki – nadzieja na lifting PiS-u?
Braun ma jeszcze jedną cechę, której w ostatnich latach brakowało wszystkim właściwie politykom, poza Tuskiem i Kaczyńskim: doskonale rozumie polską duszę. A to pozwala mu również mierzyć w polskie słabości i umiejętnie rozgrywać nasze kompleksy. Te wynikają między innymi z braku zaufania do państwa oraz z dojmującego poczucia jego słabości. Historia nauczyła nas, że sprawne i silne państwo mieliśmy wiele wieków temu, a w najnowszych czasach albo budowaliśmy chybotliwe twory, nie mające czasu okrzepnąć, albo para-państwo nad Wisłą urządzali nam towarzysze ze Wschodu. III RP też nie spełniła pokładanych nadziei – jest słaba instytucjonalnie, za to chętnie ingeruje w wiele sfer naszego życia, dokonując w nich nierzadko skutecznej destrukcji. Nie wspominając już o latach 90., kiedy to propaganda sukcesu elit III RP rozmijała się z silnym poczuciem zawodu, iż po upadku totalitarnego tworu zapanowała w Polsce kompletna wolna amerykanka, na której zyskiwali beneficjenci transformacji.
Braun doskonale wyczuwa tę emocję i wykorzystuje ją, głosząc hasło „ukrainizacji Polski”. Coś, co na pozór wydaje się absurdalne – jakim to sposobem obywatele państwa będącego kulturową sklejką, mogą zdominować państwo było nie było jednak stojące na silnych fundamentach historii i wspólnotowego bytu? – stało się bardzo nośne. I z pewnością przysporzyło Braunowi kolejnych punktów procentowych.
Czy talent polityczny wybitnego reżysera dokumentalisty przetrwa kolejne stres testy, w tym konkurencję ze strony Konfederacji czy Karola Nawrockiego? Trudno wyrokować, ale z pewnością jest to talent w demokratycznych standardach imponujący. Wszak jest w nim świadomość własnego elektoratu, głęboka wiedza na temat procesów społecznych i polskiej duszy a wreszcie: pragmatyzm, który dał się we znaki, gdy Braun przehandlował z PiS cenne poparcie dla Nawrockiego w zamian za możliwość utworzenia koła poselskiego. Musiał to być dobry targ ze strony lidera „koroniarzy”, wszak Jarosław Kaczyński jest wyjątkowo trudnym partnerem i bywa, że nie zwykł dotrzymywać umów, jeśli mu się to na dłuższą metę nie opłaca. Co takiego, oprócz rzeczonego poparcia, ustalił Braun z liderem PiS, że ten po wyborach „podarował” mu posła i powiększył partyjną reprezentację w Sejmie – nie wiadomo.
Faktem jest, że to między innymi poparcie Brauna otworzyło drzwi do pałacu prezydenckiego Karolowi Nawrockiemu, kolejnemu politykowi, który dokonał w mijającym roku wielkiej rzeczy: z niemal nieznanego szerzej urzędnika zdołał przedzierzgnąć się w bardzo sprytnego i twardego politycznego gracza, który zablokował marsz do władzy liberałowi Rafałowi Trzaskowskiemu.
Być może brakuje mu jeszcze doświadczenia i finezji, ale jak dotąd Nawrocki z podziwu godnym uporem realizuje kolejne cele. Najpierw niczym taran parł do zwycięstwa w wyborach prezydenckich. Wylano na niego wiadro pomyj, brudami obsmarowywano i jego, i jego bliskich, a on otrzepywał się i szedł dalej. Sądzę, że ta pewność siebie, z jaką potrafił sparować kolejne ataki sprawiała, że wielu wyborców zwątpiło w ich wiarygodność. A te nastroje z kolei napędzały jeszcze Nawrockiego – najpierw w pierwszej turze wyborów a potem w drugiej, gdy przyszło mu mierzyć się z „pewniakiem” Rafałem Trzaskowskim. Zrobił dokładnie to, co miał zrobić: ustał i zdyskontował odchył polskiego społeczeństwa na prawo.
Fascynujące było oglądać, jak kandydat Nawrocki zmieniał się na naszych oczach w prezydenta Nawrockiego. Od nieco sztywnego urzędnika po wojownika, który gdy raz wyczuł krew i lęk przeciwnika, rzucał mu się do gardła, walcząc o swoje jak oszalały. Po wyborach również pokazał, że rozumie politykę lepiej niż setki przejawiających podobne ambicje próżniaków w naszym kraju. Wiedział doskonale, że kampania wyborcza jest jedynie teatrem, nierzadko brutalnym, ale jednak teatrem, po którym nadchodzi moment na prawdziwe negocjacje, targi, ucieranie stanowisk.
Dlatego w wygłoszonym po zaprzysiężeniu przemówieniu, zadeklarował zamknięcie tematu wyborczej walki i wezwał rząd Tuska do negocjacji. Zrezygnował z najgorszego doradcy w polityce, czyli szybkiej zemsty i pozostał w tym konsekwentny. Bo choć twardo wetuje wiele ustaw, to jednak potrafi te weta uzasadnić. Nie wszystkie uważam za dobre, niektóre – chociażby te blokujące deregulacje – były niepotrzebne, ale nie można odmówić panu prezydentowi rzetelności w komunikowaniu swoich decyzji.
Wreszcie stał się też rzecznikiem konserwatystów. Zablokował chociażby niebezpieczną reformę polskiej edukacji, niektóre przywileje dla imigrantów z Ukrainy czy tzw. ustawę wiatrakową. Dobrą decyzją było również zastopowanie podwyżki podatku cukrowego oraz akcyzy na alkohol.
Nawrocki pokazał też, że bardzo szybko się uczy. Nie tylko w kampanii wyborczej. W polityce międzynarodowej porusza się coraz sprawniej a jedna z pierwszych wizyt, w którą wyruszył do Waszyngtonu, okazała się sukcesem. Za cenne należy uznać też niedawne spotkanie z prezydentem Ukrainy Wołodymyrem Zełenskim. Jak się wydaje, dokonano wówczas pewnego resetu w relacjach obydwu polityków. Warto zatem śledzić, w jaki sposób Nawrocki będzie teraz podchodził do tak ważnej i newralgicznej dla Polski z wielu powodów kwestii ukraińskiej.
Trzeba też przyznać, że były prezes IPN szybko nabywa umiejętności politycznego gracza. Wydaje się, że w przeciwieństwie do Andrzeja Dudy, zyskał respekt zarówno Jarosława Kaczyńskiego, jak i premiera Donalda Tuska. Nie należy tego mylić z sympatią, ale wyraźnie obydwaj liderzy biorą pod uwagę polityczną rolę i znaczenie Nawrockiego, czego nie można było powiedzieć o stosunkowo miękkim Andrzeju Dudzie.
Nawrocki świetnie wykorzystuje swój miodowy czas. Wie doskonale, że mając po drugiej stronie rząd popierany przez zupełnie inną grupę wyborców niż ta, której zawdzięcza swój wybór, korzysta maksymalnie z tego, że może zgłaszać postulaty i pomysły, za które nie poniesie żadnej odpowiedzialności. I robi to, stając się de facto pałacową opozycją.
Czy sukces Nawrockiego zapowiada pokoleniową zmianę w polskiej polityce? Na pewno, choć nie będzie to raczej wydarzenie, do którego dojdzie z dnia na dzień. To proces rozłożony na wiele lat, głównie z powodu sztywnego stanowiska twardo okopanych na swoich stanowiskach przywódców dwóch największych partii. To oni za dwa lata stoczą kolejny już wielki pojedynek, którego wynik nadal – wbrew pozorom – pozostaje wielką niewiadomą.
Na kogo padnie?
Tym, co mogło najbardziej zaskoczyć obserwatorów polityki w 2025 roku, było też nagłe odrodzenie Donalda Tuska. I to odrodzenie, do którego doszło bez żadnej efektownej zagrywki. Kiedy jego obóz wydawał się być kompletnie rozbity po zwycięstwie Karola Nawrockiego, niektórzy oczekiwali jakiegoś wielkiego ruchu z jego strony. Oczywiście najwierniejsi z wiernych utrzymywali, że niebawem ich lider wskoczy w nowy „tuskobus” i – podobnie jak to zrobił podczas kampanii wyborczej 2011 roku – odbuduje samodzielnie poparcie dla strony rządowej.
Nic bardziej mylnego. Tusk nigdzie nie zamierzał jechać. Wybrał się zaledwie kilka ulic od swej siedziby w Alejach Ujazdowskich do redakcji Onetu, gdzie udzielił wywiadu dwóm niezbyt poważnym, za to sympatyzującym z nim dziennikarzom – Piotrowi Kędzierskiemu i Jakubowi Wojewódzkiemu. I tam swój byt w polityce uzasadnił krótko: możecie mnie nie lubić, możecie uważać, że nic nie robię, ale jeśli mnie nie będzie, do władzy dojdą Kaczyński i Bąkiewicz. I to w zasadzie wystarczyło, by powoli zyskiwać przewagę nad rozpędzoną po wygranej Nawrockiego PiS-owską prawicą.
Czego to dowodzi? Tego, że Tusk dysponuje ogromnymi zdolnościami reglamentowania społecznego prestiżu. Podobnie jak Braun i Kaczyński, rozumie tę część Polaków, którą rozumieć musi, by trwać w polityce i osiągać w niej sukcesy. Nie widzi potrzeby realizowania żadnych stu konkretów. Po 2023 roku zabrał się za konsumowanie przystawek a wchłonąwszy je, wskazał na siebie jako jedynego gwaranta powstrzymania „faszyzmu”. Mało? Koszmarnie mało, ale wystarczyło. Przynajmniej na razie.
Niewątpliwie wybory parlamentarne '2027 będą kolejnym starciem pomiędzy Tuskiem i Kaczyńskim, chyba, że w międzyczasie wydarzy się coś, co zmusi któregoś z wymienionych do rezygnacji z politycznego zaangażowania. Ale rok 2026 i następujący po nim 2027 będą także latami stopniowego rozluźniania żelaznego uścisku, w jakim tkwią obydwie czołowe partie. Kto na tym zyska? Papiery mają tutaj i Braun, i Mentzen z Bosakiem, i Nawrocki. To między nimi rozstrzygnie się zapewne, kto zostanie beneficjentem stopniowego upadku duopolu. Ale to już opowieść, jaką snuć można w kolejnych latach.
Tomasz Figura