Od roku 1985 z rozporządzenia papieża Jana Pawła II kontynentowi europejskiemu patronują w Niebie święci Cyryl i Metody, którzy – jak czytamy w poświęconej im encyklice „Slavorum apostoli” tegoż papieża – „trwają w pamięci Kościoła razem z wielkim dziełem ewangelizacji, jakiego dokonali”. Ciśnie się na usta uwaga, iż dzieło to byłoby bez porównania większe i owocniejsze, gdyby nie stanęła mu na przeszkodzie zakompleksiona germańska buta.
Przykro patrzeć, jak giną narody. Niemiło nawet wspominać te, które zmiotły z powierzchni ziemi bezlitosne wichry historii. Smutkiem napawa na przykład myśl o licznym ludzie słowiańskim żyjącym w wieku IX na wielkim obszarze od Donu po granice Jutlandii i od Jeziora Ładoga aż po wybrzeże Dalmacji, któremu nie dane było rozwinąć się z luźnej rodziny pokrewnych plemion w jeden naród. Choć posiadali większość cech definiujących narody, jak wspólny język, spójne terytorium i zbliżone modele życia społeczno-gospodarczego, zabrakło im jednego – świadomości narodowej. Zabrakło im spoiwa kulturowego, które może się skutecznie rozwinąć jedynie na bazie religii.
We wczesnym średniowieczu pomiędzy chrześcijańskim od dawna Wschodem a chrześcijańskim od niedawna Zachodem rozlewało się ogromne morze pogaństwa etni słowiańskiej. Była to duchowa próżnia, gotowa na wypełnienie duchem nie tylko Chrystusowym, ale też islamskim (wszak Arabowie czaili się u wschodnich wybrzeży Morza Czarnego), a nawet judaistycznym (z Chazarami przecież żyła Słowiańszczyzna po sąsiedzku). Kościół nie mógł sobie pozwolić na pozostawienie tego pola misyjnego w stanie nieobsianym ziarnem prawdziwej wiary.
Wesprzyj nas już teraz!
Toteż z wolna przenikali na owe tereny misjonarze zarówno z Konstantynopola, jak i z Akwizgranu. Słowianie rychło nauczyli się bać tych przychodzących z Zachodu. Sasi bowiem zanadto przejęli się zewnętrznym podobieństwem, jakie łączy krzyż z mieczem. Zasadniczo trudno się temu dziwić – sami zostali ochrzczeni żelazną pięścią Karola Wielkiego i wychowani na prostym kodeksie śmierci za wszystko: ofiarę złożoną bożkom, morderstwo, niedotrzymanie postu…
„Augustyński ideał państwa Bożego został przekształcony drogą prymitywnego uproszczenia w coś, co niebezpiecznie przypominało chrześcijańską wersję islamu z Karolem jako wodzem wiernych. Było to takie samo utożsamienie religii i polityki, taka sama próba narzucenia moralności drogą prawa i rozszerzania wiary przy pomocy wojny” – zauważa wybitny historyk katolicki Christopher Dawson.
Ewentualny zarzut o anachroniczność powyższej obserwacji obalają świadectwa współczesnych Karolowi, którzy już wówczas podnosili krytykę jego metod chrystianizacyjnych. Nawet Alkuin – twórca podstaw cezaropapizmu zachodniego – z przerażeniem i odrazą komentował poczynania Franków w Saksonii: „Według świętego Augustyna, wiara przychodzi z woli, nie z przymusu. Jak można zmusić człowieka do wiary, skoro nie wierzy? Można go przymusić do chrztu, nigdy do wiary”.
„Okrutny naród saski przyjął wiarę w prawdziwego Boga” – triumfalnie donosił Karol Wielki w liście do papieża Hadriana. Ale też dobrze przyswoił sobie lekcję chociażby z Verden, gdzie jednego dnia frankijscy woje ścięli lekką ręką – bagatela – cztery i pół tysiąca saskich jeńców. Sam przymuszony do chrztu przez przedstawicieli wyższej cywilizacji, nauczył się, że na tym właśnie ma polegać niesienie wiary poganom.
Apostołowie Słowian
Władca słowiańskiego państwa wielkomorawskiego, książę Rościsław, wyniesiony na tron przez króla wschodniofrankijskiego Ludwika Niemca w roku 846, cztery lata później postanowił uniezależnić się od swego protektora. W celu osłabienia frankijskich wpływów na swym terytorium wygnał zeń łacińskich księży, przybyłych głównie z Ratyznony, Passawy i Regensburga. Pragnąc jednak zachować chrześcijański charakter państwa poprosił papieża o przysłanie w ich miejsce innych księży, którzy poprowadzą dalej dzieło chrystianizacji. Wobec braku odpowiedzi ze Stolicy Apostolskiej Rościsław skierował taką samą prośbę do Konstantynopola: „Dla ludzi naszych, którzy wyrzekli się pogaństwa i trzymają się zakonu chrześcijańskiego, nie mamy nauczyciela takiego, który by w naszym własnym języku prawdziwą wiarę chrześcijańską wykładał. Poślij więc nam biskupa i nauczyciela takiego”.
Patriarcha Konstantynopola wybrał do tego zadania profesora uniwersytetu konstantynopolskiego Konstantyna (powszechniej znanego pod imieniem Cyryl, przybranym po wstąpieniu do zakonu na krótko przed śmiercią). Ten zaś wraz ze swym starszym bratem Metodym, który miał mu towarzyszyć w wyprawie, z miejsca zabrał się za jej przygotowanie. Podchodząc do sprawy z pełnym profesjonalizmem, zaczął od przetłumaczenia na język Słowian, którym się biegle posługiwał, niezbędnych do pracy misyjnej tekstów ewangelicznych. W tym celu stworzył alfabet oddający cechy charakterystyczne mowy słowiańskiej, który nazwał gałgolicą (od słowiańskiego słowa głagol, czyli „słowo” lub „litera”). Warto zwrócić uwagę na fakt, iż alfabet oparty na fonetyce dialektu sołuńskiego, czyli używanego w okolicach Tesaloniki (nazywanej przez Słowian Sołuniem), skąd pochodzili Konstantyn i Metody, zostanie bez trudu zrozumiany na Morawach i w Panonii, co dowodzi, iż cała Słowiańszczyzna mówiła wówczas jednym językiem.
W roku 863 Konstantyn-Cyryl i Metody wyruszyli do Wielkich Moraw, gdzie książę Rościsław przyjął ich z wielką radością i szacunkiem. Nie przeszkodziło im to jednak dostrzec, że chrześcijaństwo nie zawsze bywa mile widziane przez miejscową ludność. Przyczynę tego stanowiło zachowanie misjonarzy niemieckich, którzy – jak czytamy w „Żywocie Metodego” – „nie sprzyjali jej, ale podstępy knuli”. Niebagatelną rolę w rozdźwięku słowiańsko-germańskim odgrywała wzajemna obcość kulturowa, na której szczególnie cierpiało głoszenie kerygmatu. A przecież Słowo Boże musi dotrzeć do każdego w sposób dlań zrozumiały – i nie ma na świecie języka szczególnie predestynowanego do tego zadania. Bracia sołuńscy poszli więc „za ciosem” i przełożyli na słowiański liturgię kościelną.
Ułatwiło to niepomiernie pracę misyjną – odbiór Dobrej Nowiny znacząco się poprawił. Jednakowoż – jak wskazuje „Żywot Konstantyna” – „gdy rozrastała się nauka Boża, od początku zazdrosny, przeklęty diabeł, nie mógł znieść tego dobra, ale wszedłszy w naczynia swoje zaczął podburzać wielu.” Przeciwko poczynaniom Cyryla i Metodego bowiem ostro zaprotestowali misjonarze niemieccy, zdaniem których w trzech tylko językach: łacinie, grece i hebrajskim wypada w piśmie chwalić Pana Boga. Oskarżyli więc braci o herezję.
– Samiście heretycy! – grzmiał na to Konstantyn-Cyryl, który górował nad swymi adwersarzami wiedzą i szerokością horyzontów myślowych. – Toż to czysty pilacjanizm! Czyż to nie Piłat tak „wywyższył” te trzy języki umieszczając je na tabliczce przybitej do Chrystusowego krzyża?!
„Czyż deszcz od Boga nie pada na wszystkich równo? A słońce czyż nie tak samo na wszystkich świeci? Czyż nie oddychamy wszyscy powietrzem jednakowo? Jakżeż więc nie wstydzicie się uznawać tylko trzy języki, a wszystkim innym ludom i językom kazać być ślepymi i głuchymi? Powiedzcie mi, czy Boga uważacie za tak słabego, że tego dać nie może, czy za tak zawistnego, że nie chce? My przecież znamy wiele ludów, które znają pismo i Bogu chwałę oddają, każdy w swoim własnym języku; wiadomo, że są to Ormianie, Persowie, Abazgowie, Iberowie, Sugdowie, Gotowie, Awarowie, Tursowie, Chazarowie, Arabowie, Egipcjanie, Syryjczycy i wiele innych” (czytamy w „Żywocie Konstantyna”).
Nur für Deutsche
Miał rację Konstantyn-Cyryl – łacina (która notabene weszła do oficjalnego kultu Kościoła dopiero w III wieku po Chrystusie i w której ani jedna jota, ani jedna kreska nie została napisana w oryginalnym tekście Pisma Świętego), ani też greka nie były jedynymi językami uznanymi przez Kościół w jego liturgii. Ówczesny Kościół katolicki pełnił przecież służbę Bożą w języku syryjskim, koptyjskim, ormiańskim, etiopskim, celtyckim, a nawet germańskim. Dlaczego nie mogłaby do tego grona dołączyć mowa Słowian, skoro święty Paweł w liście do Filipian wyraźnie naucza, „aby wszelki język wyznał, że Jezus Chrystus jest Panem, ku chwale Boga Ojca” (Flp 2, 11)? Wszelki, a zatem i słowiański. Tak rozumował równie uczony co świątobliwy apostoł z Tesaloniki.
Niestety racjonalne rozumowanie Konstantyna zderzyło się z niedouczeniem jego germańskich adwersarzy. Niedouczeniem – dodajmy – wzmocnionym charakterystyczną dla przedstawicieli tego ludu butą, która nie pozwalała im pogodzić się z faktem, iż z ówczesnej Tesaloniki widać było nieporównanie szerszy horyzont niż z ówczesnego Frankfurtu. Za pozorną żarliwością niemieckiego duchowieństwa kryły się najzwyklejsze kompleksy marnych neofitów. Niemcy bowiem, przekonani do chrześcijaństwa bardziej młotkiem niż Słowem, ani w ząb nie rozumieli uniwersalizmu katolickiego, za to doskonale dostrzegli możliwość wprzęgnięcia struktur Kościoła we własne ekspansywne plany. Zresztą historia wkrótce wykaże dowodnie ich wszystkie próby tworzenia świata nur für Deutsche.
Objawi się to chociażby w niechęci do ich własnego cesarza Ottona III, który będąc bardziej Grekiem niż Niemcem daleko wykraczał mentalnie poza ich ciasny nacjonalizm i zamyślił sobie – Gott bewahre! – w swój imperialny projekt włączyć na równych prawach słowiańskich podludzi. Z ulgą więc wrócą po jego przedwczesnej śmierci (czy aby na pewno naturalnej…?) do swego ulubionego Drang nach Osten. Po czym zawłaszczą cesarstwo, nazywając go – prawem kaduka – Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, i skalają ideały zakonów rycerskich, formując szeregi Zakonu Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego. A to wszystko w rozkwicie średniowiecza, któremu przekonanie, że naród jest najwyższą wartością i najważniejszą formą uspołecznienia, było krańcowo obce! Później zresztą wcale nie będzie lepiej: od luterańskiej rewolty po deklarację, iż nie są filią Rzymu…
Triumf sołuńskich braci
Ale wróćmy do braci sołuńskich, na których tymczasem spadła prawdziwa lawina oskarżeń i intryg ze strony duchowieństwa frankońskiego, wobec czego postanowili oni odwołać się do papieża. Cyryl i Metody bowiem, choć pochodzili z Bizancjum, nie żywili najmniejszej wątpliwości, gdzie bije serce Kościoła i gdzie pracuje jego głowa. Zabrawszy więc ze sobą grupę uczniów ruszyli do Rzymu. Po drodze jednak zatrzymali się w Panonii, w Księstwie Błatneńskim rządzonym przez księcia Kocela, który przyjął ich tak życzliwie, iż postanowili zatrzymać się tam na pół roku, podczas którego to okresu zdołali zdziałać na polu ewangelizacyjnym jeszcze więcej niż podczas swego trzyletniego pobytu w państwie wielkomorawskim.
Misja chrystianizacyjna Słowian nabierała przyspieszenia, gdy bracia sołuńscy zawitali do Stolicy Świętej. Oddali słowiańskie księgi liturgiczne w ręce papieża Hadriana II, który poświęcił je i złożył w bazylice Matki Bożej Większej, gdzie odśpiewano nad nimi liturgię świętą. „Potem zaś kazał papież dwu biskupom, Formozjuszowi i Gondrychowi, wyświęcić uczniów słowiańskich. Jakoż zostali wyświęceni i zaraz odprawili liturgię w kościele świętego apostoła Piotra w języku słowiańskim, a na drugi dzień w kościele świętej Petroneli, na trzeci w kościele świętego Andrzeja, a następnie w kościele wielkiego nauczyciela całego świata, apostoła Pawła, gdzie całą noc śpiewali sławiąc Boga po słowiańsku” („Żywot Konstantyna”).
Rzym udzielił Cyrylowi i Metodemu pełnej aprobaty. „Ten jeden zwyczaj zachowujcie” – zastrzegł Ojciec Święty – „aby przy Mszy Świętej czytać najpierw lekcję i Ewangelię po łacinie, a potem po słowiańsku, aby się spełniło słowo Pana, że chwalić będą Pana wszystkie narody, a w innym miejscu, że wszyscy głosić będą różnymi językami wielkie dzieła Boże” („Żywot Konstantyna”).
Z rzymskiej perspektywy widać było najszerzej. Widać było chociażby zbierającą się na wschodnim horyzoncie chrześcijaństwa burzę w postaci schizmy Focjusza. W takiej sytuacji jakże potrzebny był pewny sojusznik na Wschodzie, który by skutecznie przeciwdziałał rozłamowym poczynaniom zarozumiałych Bizantyjczyków patrzących z rosnącą niechęcią na Kościół rzymski. Rolę owego sojusznika, równoważącego wpływ Bizancjum na całość Christianitas mógłby z powodzeniem odegrać „trzeci świat” słowiański. Tym bardziej że ryt słowiański powstał w znacznej mierze na bazie liturgii zachodniej, a jego twórcy, choć wywodzili się z greckiego kręgu kulturowego, wyraźnie ciążyli ku Rzymowi.
Teutońska furia
Papież Hadrian II zatem powołał do życia nową prowincję kościelną z liturgią słowiańską poprzez wyłączenie Wielkich Moraw i Panonii spod jurysdykcji frankońskiej i wyświęcenie Metodego na arcybiskupa tych ziem z siedzibą w Sirmium (Konstantyn bowiem podczas pobytu w Rzymie nagle zachorował i wkrótce zmarł). Diecezja sirmeńska została nie tyle utworzona ex nihilo, co odtworzona – stanowiła bowiem, do chwili zdobycia Sirmium przez Awarów w roku 582, część wikariatu Ilirii bezpośrednio podległego papieżowi. A jej nowy włodarz – starszy brat sołuński, do tej pory pozostający jakby w cieniu młodszego – wkrótce dał się poznać jako człowiek nie mniej wielkiego ducha i nieustępliwej woli. Z wykształcenia prawnik, przed wstąpieniem do klasztoru, skąd go na wyprawę misyjną zabrał młodszy brat, zarządca jednej ze słowiańskich prowincji Imperium Romanum, w klasztorze opat, nie bał się stanąć do otwartej konfrontacji z knującymi przeciw niemu biskupami bawarskimi. Wściekle przez nich zaatakowany na synodzie w Ratyzbonie, że bezprawnie naucza na podległym im terenie, odparował śmiało:
– Gdyby to był wasz teren, to bym go z daleka omijał, ale ta ziemia należy do świętego Piotra! To wy powodowani pychą i chciwością wychodzicie poza swoje granice wbrew prawu kościelnemu!
Nie mieli na to kontrargumentów, więc odwołali się do niezawodnego ultimae rationis – trybunał biskupów skazał Metodego na uwięzienie. Przesiedział na wyspie Reichenau na Jeziorze Bodeńskim sprawie trzy lata, zanim z wielkim trudem udało się papieżowi Janowi VIII (następcy Hadriana II) uwolnić go stamtąd.
„Zuchwalstwo twoje przewyższa srogość i dzikość każdego tyrana” – pisał Ojciec Święty w liście do biskupa salzburskiego Adalwina. „Dręcząc naszego współbrata Metodego kaźnią więzienia, znęcając się nad nim przez to, iżeś go trzymał pod gołym niebem wystawionego na ostrość dokuczliwej zimy i słoty, odrywając go od rządzenia Kościołem jemu powierzonym, posunąłeś się do tego szaleństwa, że go kazałeś zawlec przed sąd biskupów i chłostać nawet chciałeś biczem, gdyby cię inni nie byli od tego odciągnęli. Czyż to, na Boga, są uczynki godne biskupa?!”
Podobnie rugał papież biskupa fryzyjskiego Annona: „Na brata twego, Metodego, z ramienia Stolicy Apostolskiej pełniącego u pogan funkcję arcybiskupa wydałeś pseudowyrok i wtrąciłeś go do więzienia, odciągając go od pełnienia służby Bożej. Nadto, nie tylko nie doniosłeś o prześladowaniu i uwięzieniu twego brata w biskupstwie, lecz w Rzymie, gdy byłeś o niego przez naszych pytany, kłamliwie powiedziałeś, że los jego jest ci nieznany, chociaż wszystkich zadanych mu przez was udręczeń tyś był podżegaczem”.
Ale ani stanowcze papieskie nakazy, ani suspensy spadające na niemieckich hierarchów nie skłoniły ich do uwolnienia Metodego. Doprowadziła do tego dopiero osobista interwencja wysłanego w tym celu do Niemiec legata papieskiego Pawła z Ankony.
Zmaganie i klęska
Metody powrócił więc na Morawy, gdzie zastał niekorzystny klimat polityczny. Książę Świętopełk, który obalił Rościsława, sprzyjał duchowieństwu niemieckiemu, nie rozumiejąc, że uniezależnienie się od niemieckiego protektoratu na niewiele się w dłuższej perspektywie zda, jeżeli Kościół w jego państwie pozostanie niemiecki. Duchowieństwo niemieckie z miejsca zaczęło intrygować przeciwko arcybiskupowi Sirmium. Mnożyły się oskarżenia, donosy, fałszywe listy, oszczerstwa, nawet usiłowania fizycznych ataków. Starszy brat sołuński nie dawał się jednak zastraszyć i niestrudzenie kontynuował dzieło misyjne wśród Słowian, dodatkowo pokrzepiony bullą Jana VIII, potwierdzającą wszystkie postanowienia Hadriana II. Czytamy w niej, iż „nie jest na pewno przeciwne wierze lub nauce Kościoła śpiewać Mszę w języku słowiańskim albo czytać Ewangelię i lekcję z Nowego i Starego Testamentu dokładnie przełożone i wyjaśnione oraz śpiewać oficjum, ponieważ Ten, kto jest Stwórcą trzech głównych języków: hebrajskiego, greckiego i łacińskiego, stworzył też wszystkie inne języki dla czci i chwały”.
Nieustanne zmagania wyczerpywały jednak z wolna siły apostoła, który spodziewając się rychłej śmierci mianował swoim następcą jednego ze swych najdawniejszych uczniów imieniem Gorazd. Kiedy zmarł (w roku 885), odprawiono nad nim nabożeństwo żałobne w trzech językach: łacińskim, greckim i słowiańskim, i – jak napisał wybitny polski slawista Tadeusz Lehr-Spławiński – „był to ostatni bodaj moment, kiedy te trzy języki rozbrzmiewały w kościele morawskim jako równouprawnione. Śmierć Metodego rozpętała bowiem burzę, która zmiotła w krótkim czasie liturgię słowiańską z obszaru państwa wielkomorawskiego. Niemiecko-łacińskie duchowieństwo pod przewodem Wichinga [narzuconego Metodemu przez Niemców biskupa pomocniczego – przyp. JW.] podniosło zaraz głowę i rzuciło się do zajadłej walki przeciwko idei Metodego. Gorazd nie zdołał wcale objąć tronu arcybiskupiego”.
Zabrakło wiernego sojusznika i opiekuna Słowian w osobie papieża Jana VIII, który umarł trzy lata wcześniej, otruty i dobity młotem przez swego krewniaka. Zaczynało się „ciemne stulecie” i wiek pornokracji w Kościele. Dla Kościoła słowiańskiego czas był szczególnie ciemny. Papież Stefan V, który zasiadł na Stolicy Apostolskiej niespełna pół roku po śmierci Metodego, potępił liturgię słowiańską i zakazał jej sprawowania pod karą ekskomuniki. W konsekwencji tego aktu uczniowie Cyryla i Metodego opuścili Wielkie Morawy i powędrowali do Bułgarii, gdzie za ich sprawą doszło wkrótce do wielkiego rozkwitu życia zakonnego i ostatecznej chrystianizacji państwa bułgarskiego. Niestety jednak pozbawiony wsparcia papieskiego Kościół słowiański wkrótce rozpłynie się tam w morzu prawosławia, i w roku 1054 wskutek wielkiej schizmy wschodniej na zawsze oderwie się od Kościoła katolickiego. Na Zachodzie zaś ulegnie latynizacji, czyli de facto germanizacji.
Co by było, gdyby…?
Warto sobie dobrze uświadomić, jakie owoce mogłaby przynieść misja Cyryla i Metodego, kontynuowana niestrudzenie przez ich uczniów, gdyby nie została stłamszona w zarodku? Bezkresny obszar Słowiańszczyzny od morza Czarnego i Adriatyku po Bałtyk i Morze Północne wyznający wiarę Chrystusową pod przewodnictwem Rzymu. „Gdyby zwyciężyła polityka Mikołaja I i jego następców Hadriana i Jana VIII – zauważa Christopher Dawson – „powstałaby zapewne na Bałkanach i w krajach naddunajskich nowa słowiańska prowincja chrześcijańska, niezależna od państwowych Kościołów cesarstwa bizantyjskiego i cesarstwa karolińskiego”. Prowincja jakże potrzebna papiestwu jako siła, na której mogłoby się ono oprzeć w narastającym konflikcie z coraz bardziej schizmatyckim Konstantynopolem, jak również w przyszłym zmaganiu o prymat z zachodnim cesarstwem. Kościół Zachodu przyjąłby oblicze nie germańskie lecz romańsko-słowiańskie. Tymczasem – jak pisze czeski bizantynolog, ksiądz František Dvorník – „dzieło Metodego stworzone na terenie patriarchatu rzymskiego, które miało być środkiem związania Słowian ze Stolicą Apostolską, przysłużyło się Kościołowi bizantyjskiemu i związało Słowian nie z Rzymem ale z Bizancjum”. Taki był skutek poczynań niemieckich biskupów, którzy uważali się za bardziej rzymskich niż sam papież.
Ale nie skupiajmy się wyłącznie na Wschodzie. Pomyślmy również o zachodnich rubieżach Słowiańszczyzny – o zamieszkujących je Połabianach, którzy uporczywie trwali w pogaństwie praktycznie aż do XII wieku, z nieprzejednaną wrogością odnosząc się do wiary Chrystusowej, która w ich doświadczeniu przybierała twarz Henryka Lwa czy Albrechta Niedźwiedzia. O ileż łatwiej byłoby ich ochrzcić i przekonać do Ewangelii, gdyby nieśli ją im pobratymcy mówiący tym samym językiem, a nie bezduszni zdobywcy zainteresowani nie ich dobrem duchowym, lecz możliwością ich zniewolenia. Można beztrosko zawyrokować, że sami sobie winni, iż nie pojęli na czas (jak nasz Mieszko I), że dla chrześcijaństwa nie ma w Europie alternatywy, że czas pogaństwa definitywnie się skończył, że w ostateczności kto nie posłucha Słowa Bożego, ten posłucha miecza, ale nie będzie to sąd sprawiedliwy, bo obraz chrześcijaństwa, jaki im nieśli niemieccy margrafowie, zraziłby najżarliwszego entuzjastę.
Gdyby więc przetrwał Kościół słowiański, jego misjonarze prędzej czy później (w rzeczy samej raczej prędzej niż później) dotarliby nad Łabę i Hawelę, a wówczas sprawy najprawdopodobniej potoczyłyby się analogicznie jak na Morawach, w Panonii czy w Bułgarii i wkrótce od Warny aż po Hamburg rozciągałaby się Wielka Rzesza Słowiańska. I to ona rozdawałaby karty w tym regionie starego kontynentu. A może i szerzej.
Jerzy Wolak