Inwazja kulturowych barbarzyńców – wandali dewastujących osiągnięcia swoich poprzedników aby wykorzystać ich dzieła by narzucić społeczeństwu swoją anty-kulturę – nie jest zjawiskiem, nad którym można przejść obojętnie. Na upadku Disneya, owszem, tracą pracownicy i akcjonariusze tej firmy, ale nieporównywalnie więcej tracimy my, publiczność.
To nie jest artykuł, który planowałem napisać. Myślałem o recenzji „Życzenia”, najnowszej animacji Disneya, ale ostatecznie nie poszliśmy do kina. Dawno już minął czas, gdy bez wahania, tak po prostu odważylibyśmy się wziąć dzieci na film Disneya, bez uprzedniego sprawdzenia go. I choć nieraz zdarzało mi się iść samemu na taki film tylko dla napisania recenzji, tym razem uznałem, że to już nie ma sensu. Po co? Mam pisać, że znowu ta sama trucizna, tylko trochę mocniejsza? Że da się oglądać, ale poziom jakości dalej zniżkuje? A kto by to chciał czytać? Disney stopniowo przestaje dla nas istnieć. Ale została po nim pustka.
Wesprzyj nas już teraz!
E tam, znowu coś o jakimś bojkocie, pomyśli sobie niejeden czytelnik; że nie oglądają Disneya, bo homo-coś-tam i myślą, że kogoś to obchodzi, a przecież publiczność i tak wali drzwiami i oknami. Nie da się zaprzeczyć – nazbyt często jest tak, że katolicy krytykują tego czy innego współczesnego twórcę, a świat się śmieje, bo przecież ostatecznie i tak wiadomo, że obejrzą; że i tak dzieci znajdą się w tej strefie wpływów, a rodzice – poza garstką oszołomów – i tak ostatecznie zapłacą gotówką za indoktrynację swoich dzieci. Parafrazując szydercze porzekadło rodem z Ameryki – liberałowie nie muszą rodzić własnych dzieci, bo przecież i tak wychowają twoje.
Tyle że nie. Ten czas minął.
Już nie ten Disney, nie te dochody…
Dla tej wytwórni kończący się rok był jednym z najgorszych – a była to, jak na ironię, setna rocznica powstania. Przy czym Disney dziś to nie tylko ich własne produkcje – to spółki zależne, jak Lucasfilm, Marvel Comics, 20th Century Fox, czy też Pixar. Oznacza to iż w samym tylko roku 2023 odpowiadał za chociażby takie filmy jak Indiana Jones i Artefakt Przeznaczenia, „Marvels”, „Mała syrenka”, „Między nami żywiołami”, „Ant-Man i Osa: Kwantomania”, czy wreszcie „Życzenie”. Nie ma sensu szczegółowo analizować danych finansowych tych filmów; niektóre przyniosły dochód, ale zauważalnie mniejszy niż oczekiwano. Inne z trudem zdołały zwrócić swoje budżety, a jeszcze inne – kłania się zwłaszcza „Indiana Jones” – przyniosły katastrofalne w swej skali straty. Wspomniane zaś na wstępie „Życzenie” – film stanowiący element celebracji stulecia studia Disneya i odnoszący się w swojej fabule do piosenki When You Wish Upon a Star, która od 1940 roku stanowi wręcz ikonę wytwórni – spotkało się z porażającą obojętnością publiczności na całym świecie. Koniec końców, analitycy szacują, iż strata w kinach wyniosła być może nawet miliard dolarów.
To jednak nie wszystko: przecież wiele produkcji, w tym kilka seriali w uniwersum Gwiezdnych Wojen, Disney wypuszczał na swojej platformie streamingowej Disney+. Tu nie było lepiej. Wprawdzie trudno uzyskać realne dane oglądalności z platform takich jak Disney+, pewne jest iż nie ma się czym chwalić – seriale takie jak „Ahsoka”, „The Mandalorian” (sezon 3), „The Bad Batch” (sezon 2), czy też „Willow”, nie podbiły serc publiczności. Szczątkowe informacje, które wyciekają z firmy sugerują zaś, iż tendencja jest spadkowa z roku na rok. Kolejne produkcje spotykają się rosnącą apatią i niechęcią, nawet jeśli dany serial akurat okaże się udany jakościowo.
Spośród największych porażek, szczególnie godny wyróżnienia jest „Willow”. Bazujący na niemal zapomnianym filmie fantasy z lat 80., serial ten od początku miał dosyć niepewną przyszłość. Wydawało się jednak, iż w dobie szczytowej popularności fantastyki, udana produkcja z poważnej wytwórni powinna rokować sukces. Niestety, efekt był gorszy niż zły – był tragiczny. Idiotyczne, nowoczesne dialogi, niesympatyczne postaci i wciskane przy każdej okazji „progresywne” wątki – wszystko to razem sprawiło, iż jakkolwiek serial ma garstkę swoich gorących orędowników, to przeważająca większość publiczności porzuciła go po pierwszym odcinku. Ostatecznie, zaledwie cztery miesiące po premierze ostatniego odcinka, uznano, iż serial tak źle sobie radzi, że nie ma sensu ani go kontynuować ani nawet dalej go udostępniać. Całość usunięto z dystrybucji, aby móc odpisać sobie straty od podatków.
Ale rok 2023 nie był przecież jakimś wypadkiem przy pracy. Gdzieś na przestrzeni ostatniej dekady Disney zdołał zniszczyć swoją reputację. Nie tylko zaniżył jakość swych utworów, ale – przede wszystkim – zraził rodziców dziecięcych produkcji oraz fanów swoich bardziej dojrzałych marek poprzez obsesyjną promocję lewicowych antywartości.
Kto dziś ufa Disneyowi?
Przy okazji filmu „Życzenie” wśród analityków mediów zaczęły się pojawiać anegdotyczne historie, jakoby potencjalni widzowie – zwłaszcza w Stanach – pytali sprzedawców biletów w kinach: „czy na ten film można bezpiecznie zabrać dzieci?” Nie: „czy ten film jest dobry?”, ale właśnie: „czy można go pokazać dzieciom?”.
Faktem jest, iż od przeszło dziesięciu lat w wytwórni Disneya, właśnie w produkcjach dedykowanych najmłodszym pojawiały się – początkowo subtelne, a potem coraz mniej – rozmaite treści z gatunku „nie dla dzieci”. Oczywiście, jednym z najbardziej powszechnych elementów są wątki homoseksualne. Warto przy tym zauważyć, iż nawet w krajach, gdzie sodomia powszechnie jest tolerowana czy nawet traktowana jako coś „normalnego”, rodzice bynajmniej nie uważają, iż to wytwórnia filmowa ma wtajemniczać ich dzieci w tak delikatne tematy.
Jeszcze zaś bardziej uderzający stał się inny motyw związany z płcią – niesamowicie nachalny feminizm w swoim nowoczesnym, mizoandrycznym wydaniu, gdzie żeńskie postaci są projektowane jako pozbawione wszelkich wad, przewyższające mężczyzn w każdym możliwym aspekcie, podczas gdy samych mężczyzn przedstawia się albo jako niekompetentnych, albo dosłownie złych i odpowiedzialnych za wszystkie grzechy świata. Zwłaszcza jeżeli są biali – bowiem kolejnym toksycznym elementem była właśnie chorobliwie rozumiana „różnorodność”, gdzie bohaterów się „koloruje”, podczas gdy zło oczywiście jest „białe”.
Elementy te, wciskane coraz nachalniej, nie były bynajmniej wypadkiem przy pracy. Publikowane w ostatnich latach dokumenty i nagrania pracowników Disneya pokazują ponad wszelką wątpliwość, iż agenda ideologiczna stała się celem sine qua non, jeśli nie dla zarządu, to przynajmniej dla szeregowych pracowników firmy – i że przynajmniej ci pracownicy są gotowi poświęcić nawet przychody ze swego dzieła, byle tylko nie ustąpić. Trudno, żeby było inaczej: skoro uważają, iż ich obowiązkiem jest zwalczać wszelkiej maści „zaprzaństwo”, to przecież nie mogą uznawać jakichkolwiek kompromisów.
Do przyczyn upadku Disneya można by doliczyć jeszcze kilka innych, bardziej powszechnych plag współczesnego Hollywood – jak chociażby ordynarne tchórzostwo kreatywne, oznaczające, iż wytwórnia chorobliwie trzyma się starych marek, a boi się nowości. Faktycznie, trudno się dziwić, iż coś tak wtórnego jak aktorska adaptacja animowanej „Małej syrenki” nie spotyka się z aż takim aplauzem jak pierwowzór. Podobnie, trudno się dziwić, iż kolejne, nazbyt częste produkcje z serii „Gwiezdnych Wojen”, nie pobudzają widzów tak jak wówczas, gdy filmy ukazywały się raz na kilka lat. Wreszcie, nie jest niespodzianką, że wytwórnia wypluwająca kolejne propozycje jak z fabrycznego taśmociągu, aby zapewnić sobie nieustanny strumień nowości na potrzeby Disney+, musi ciąć na jakości. Nota bene: szał platform streamingowych dziś przekłada się na znacznie szerszy kryzys finansowy w Hollywood, gdyż jak się okazało, dochody z subskrypcji nie są w najmniejszym stopniu porównywalne z dochodami z sprzedaży płyt DVD, które subskrypcja skutecznie uśmierciła.
Ale jednak w przypadku Disneya, a szczególnie jego produkcji nastawionych na dziecięcą część publiczności, najważniejszy jest czynnik ideologiczny. Nie jest przecież bowiem dla nikogo niespodzianką, iż to konserwatywni rodzice mają dzieci; i że w momencie, gdy Disneyowska „wcale-nie-tajna homo-agenda” (niemal dosłowny cytat wysoko postawionej pracowniczki wytwórni) stała się – no, właśnie, nad wyraz jawna – to rodzice zaczęli porzucać wytwórnię.
Czy znajdzie się alternatywa?
W tym miejscu można by skwitować z ponurą satysfakcją – czyż to nie piękne, że świat jednak karze za zło? Że wytwórnia bajek dla dzieci, która tak długo była uznawana wręcz za zawsze bezpieczną „niańkę” dla dzieci, zaczęła tracić widzów, gdy tylko okazało się, iż serwuje im truciznę? Przy czym, dopóki Disney pogrąża się w ideologicznym obłędzie, pozostaje życzyć wytwórni jak najgorszych wyników. A pogrążać się będzie musiał, gdyż „postępowość” stała się trwałym elementem kultury firmy – osoby o bardziej konserwatywnych poglądach albo same odchodziły, albo były wręcz przepędzane. To bynajmniej nie pomogło jakości – bo nowi, młodzi twórcy, których głównym atutem nie są zdolności czy doświadczenie, ale płeć i kolor skóry, okazują się też po prostu mniej kompetentni. Więc o ile nie zbuntują się akcjonariusze, Disney będzie dalej zniżkował. Jednak gdyby akcjonariusze wymusili zmianę kierunku, to realnie trudno wyobrazić sobie powrót firmy do zdrowia, bo w jaki sposób zmusić „liberalnych” managerów, żeby zatrudniali „zacofanych” ideologicznie pracowników; i dlaczego ci ostatni mieliby chcieć podejmować pracę w tak toksycznej atmosferze?
Więc owszem, z upadku Disneya można czerpać pewną satysfakcję. Ale przecież produkcje tego studia na przestrzeni stu lat stały się niesamowicie ważnym elementem kultury, zwłaszcza dziecięcej. Można się zżymać, że baśnie w wygładzonej, przesłodzonej disneyowskiej formie to nie to samo co baśnie Grimmów czy Andersena, ale jednak – w epoce filmu, kultury audiowizualnej, akurat Disney stanowił dla wielu dzieci wprowadzenie do świata baśni. To niezliczeni bohaterowie jego filmów, ale też obrazów należących od kilkunastu lat do Disneya Lucasfilmu czy Marvela, inspirowali zwłaszcza chłopców, pokazując im dobre wzorce męskości (z kobiecością akurat już od dawna był problem). Toteż inwazja kulturowych barbarzyńców, wandali dewastujących osiągnięcia swoich poprzedników aby wykorzystać ich dzieła by narzucić społeczeństwu swoją anty-kulturę, nie jest zjawiskiem, nad którym można przejść obojętnie. Na upadku Disneya, owszem, tracą pracownicy i akcjonariusze tej firmy, ale nieporównywalnie więcej tracimy my, publiczność.
Kto więc zajmie pustkę po Disneyu? Czy pojawi się na scenie jakaś wytwórnia zdolna zawalczyć o tę niszę – i jednocześnie, dostatecznie porządna, aby warto było jej kibicować? Pomimo iż na logikę, dostarczanie mediów z tradycyjnymi wartościami powinno być oczywistością, skoro to konserwatywni rodzice posiadają większe rodziny, trudno tu niestety o nadmierny optymizm. W dobie, gdy pozyskanie pieniędzy giełdowych – nawet w Polsce, a co dopiero w Stanach – jest coraz bardziej uzależnione od spełniania „postępowych” norm ESG, każda duża wytwórnia będzie popychana w tym samym kierunku co Disney. Dla nowych, małych firm zaś, walka o miejsce na rynku będzie jak biblijny pojedynek Dawida z Goliatem. Ale przecież – pamiętajmy – to Dawid ostatecznie wygrał…
Jakub Majewski