Międzynarodowa obsada, rozmach, dbałość o autentyczny przekaz – tak promowany był mini-serial „Biblia” zrealizowany przez Lightworkers Media dla amerykańskiego The History Channel. Produkcja okazała się być dużym sukcesem, przyciągając uwagę także polskich telewidzów. Równocześnie, prezentowane wątki historii Zbawienia potraktowane zostały swobodnie a zarysowane obrazy nadprzyrodzoności budzą uzasadnione pytania.
Samo podjęcie takiego projektu musi budzić słowa uznania. „Pasja” Mela Gibsona dobitnie pokazała antychrześcijańskie nastawienie wielu środowisk, tak filmowych, jak i krytyków. Wytworzonego wokół tego filmu klimatu nie zmienił jego komercyjny sukces, ani pozytywny odbiór ze strony widzów. Producenci i reżyserzy serialu postanowili nie powtarzać tych „błędów” oferując widzowi historię potraktowaną wybiórczo i zgodnie z wymogami polit-poprawności.
Wesprzyj nas już teraz!
Scenariusz serialu oparto na najpopularniejszych w Stanach Zjednoczonych protestanckich przekładach Pisma świętego. W prace zaangażowano oczywiście „ekspertów”: tele-ewangelistów Joela Osteena i Thomasa Dextera Jakesa – uważającego, iż trzy osoby Trójcy świętej są jedynie aspektami, sposobami przejawiania się Boga, co zostało potępione już w III wieku. Wśród doradców odnajdujemy pastora Ricka Warrena – gwiazdę, autora poradników i założyciela jednej z najliczniejszych grup ewangelikalnych w Stanach. Odnajdujemy też rabina, co dziwi, biorąc pod uwagę to, w jaki sposób potraktowany został Stary Zakon.
Na czym polega problem z serialem „Biblia”? Jak głosi jedna z reklam, jego celem jest „rozrywka” i „inspiracja” widzów poprzez zaprezentowanie… zupełnie nowej perspektywy. Nie jest to jedynie zabiegiem marketingowym. Historia Noego przedstawiona została przez narratora jako „nowy początek”, obraz bojaźni Bożej, prezentowanej przez Abrahama i Mojżesza, został zupełnie zaciemniony. Aniołowie przedstawieni zostali w sposób zupełnie nowy, oczywiście, głęboki szacunek jakim otaczano wysłanników Boga także został pominięty. Za to scena obrony Lota, w której anioł z bronią w ręku rozprawia się z mieszkańcami Sodomy, została nakręcona zgodnie z regułami dalekowschodniego kina akcji. Rozwiązłość i homoseksualizm, jako przejawy głębokiego upadku skutkującego karą, zostały starannie pominięte. Podobnie „plany” mieszkańców Sodomy względem gości Lota. Lista odejść od biblijnej historii jest długa: zafałszowana została historia Dawida, Jeremiasza, Izajasza – który według autorów scenariusza żył w tym samym czasie, co Daniel; trzech mędrców; kuszenia Chrystusa, czy wskrzeszenia Łazarza.
Z kolei w scenie zwiastowania trudno szukać tradycyjnych wyrazów nadprzyrodzoności, podobny zabieg towarzyszy sposobowi, w jaki przedstawiona została osoba Zbawiciela. Jan Chrzciciel zapowiada… społecznego reformatora! Na podobne tropy natrafiamy w scenie powołania św. Piotra i w wątkach, w których padają wskazania na naturę Chrystusa i Jego misji. Nie natrafiamy za to na sceny wyraźnie świadczące o boskim autorytecie, nadprzyrodzonej władzy danej Mesjaszowi i jego uczniom. Sposób, w jaki do odgrywanej roli podszedł Diogo Morgado każe jak najszybciej zapomnieć o zaprezentowanej przez niego hippisowskiej kreacji. Portugalski aktor sam tłumaczył, że przygotowując się do tej roli zwyczajnie ćwiczył się w myśleniu o wszystkich „z miłością”. Obraz ten uzupełnia scena Ostatniej Wieczerzy, oczywiście pozbawiona głębszych eucharystycznych i zbawczych wskazań.
A to tylko początek. Autorzy scenariusza starannie unikali fragmentów Pisma „kontrowersyjnych” moralnie i społecznie dla amerykańskiego, ewangelikalnego widza. Niewolnicy przedstawiani są jako „słudzy”, postaci zaprezentowane zostały w sposób jednowymiarowy a ekranizowana historia bynajmniej nie ukazuje wyraźnie sensu Bożego planu wobec ludzkości, niewierności i upadku Izraelitów, ani tajemnicy grzechu w historii, czy natury Odkupienia. Dziwi też lekceważenie, z jakim potraktowano historię kobiet na kartach Starego Testamentu. Z kolei rola Marii Magdaleny została starannie wyeksponowana.
Kwestie te nie uszły uwadze krytyków. Otrzymujemy niezdarny skrót, przesłodzoną mieszankę tego, co w historyczne i święte – zauważa Allison Keene, dziennikarka „The Hollywood Reporter”. Dodaje przy tym, że aniołowie w stylu ninja są z jednym z tych rażących dodatków, które były zupełnie zbędne. Adaptacja ta miała być zgodna – kontynuuje – z „duchem” Biblii. Jak można się teraz domyślać, „duch” ten został dość swobodnie uzgodniony z gwiazdami ewangelikalizmu.
Serial został zrealizowany w sposób bliski popkulturowym konwencjom, prezentując natężenie politycznej poprawności porównywalne jedynie z klimatem „wegetariańskiej komuny z Berkeley” – wtórował Glenn Garvin z „Miami Herald”. Zwracał przy tym uwagę na sposób, w jaki scenarzyści wybrnęli z „problemu”, jakim było dla nich przedstawienie historii Sodomy i Gomory. „Biblia” w wersji „The History Channel” stała się reality show. „Wszyscy – wierzący, niewierzący, osoby ceniące sobie dobre opowieści lub seriale – zasługują na coś lepszego” – podsumowuje Alan Yuhas na łamach „The Guardian”. Niestety, nie można się z nim nie zgodzić.
Mateusz Ziomber