Czy naprawdę jest tak, jak twierdził Tales, że „śmierć niczym nie różni się od życia”? Albo, że „śmierć nadaje piękno życiu”, jak pisała Małgorzata Musierowicz? Skoro „Byle podmuch może zgasić lampę – trzeba dobrze uważać”, skonstatuje Antoine de Saint-Exupéry. Seneka dopowie, że „przez całe życie należy się uczyć umierać”. Dojrzewanie do przyjęcia prawdy o kresie ludzkiej egzystencji pozwala z pewnością lepiej stawić czoło tej dramatycznej rzeczywistości, w którą do pewnego stopnia wejść mogą postronni. Czego możemy się od nich dowiedzieć? Ci którzy mają dość siły i miłości, by trwać przy umierającym w milczeniu, które przekracza słowa, wiedzą, że nie jest to moment ani straszny, ani bolesny, ale spokojne ustanie czynności życiowych [Elisabeth Kübler-Ross, „Rozmowy o śmierci i umieraniu”].
Do niedawna śmierć była czymś naturalnym. Przychodziła nieoczekiwanie, zwykle za wcześnie. „Wiek nie gra roli, starcy, tak jak młodzieńcy są ponaglani przez pośpiech, zaskakiwani w chwilach roztargnienia, zmuszeni do umierania bez przygotowania, tak jakby nie mieli czasu, by dojrzeć zbliżanie się końca” – pisał Vladimir Jankelevitch. Najlepszym wyjaśnieniem tego zjawiska jest przekonanie większości ludzi, że śmierć nie dotyczy ich osobiście. Wynika ono z naturalnego skądinąd lęku przed wejściem w ten nieznany stan. Stąd przez wieki kształtowały się różnego rodzaju obyczaje mające na celu oswojenie człowieka z tą rzeczywistością. Powstawały nawet traktaty o „sztuce dobrego umierania” – ars bene moriendi.
Na załączonych do nich rycinach widzimy, że wzorcowym modelem odchodzenia z tego świata była śmierć w łóżku, w otoczeniu rodziny. Kiedy nadchodził kres, przy konającym zbierali się najbliżsi, dalsi krewni i znajomi. Ostatnie tchnienie oddawał w otoczeniu tego wszystkiego, co znał. Umieranie było więc częścią życia, tak samo jak narodziny. Dokładnie o takiej sytuacji pisze w słowie wstępnym do swojej książki jedna z założycielek nowoczesnej opieki hospicyjnej, Elisabeth Kübler-Ross. Autorka „Rozmów o śmierci i umieraniu” przywołuje z pamięci zdarzenie, którego jako dziecko była świadkiem.
Wesprzyj nas już teraz!
Pamiętam z dziecinnych lat śmierć zamożnego gospodarza z sąsiedztwa. Spadł z wysokiego drzewa i odniósł śmiertelne obrażenia. Wyraził tylko życie, że chce umrzeć w domu, które oczywiście natychmiast spełniono. Do swojej sypialni wezwał córki i z każdą rozmawiał oddzielnie przez kilka minut. Chociaż bardzo cierpiał, wszystkie sprawy załatwił spokojnie (…). Poprosił również każde z dzieci, by nadal wykonywały jego dotychczasową pracę i wypełniło jego obowiązki. Wezwał też przyjaciół, żeby go odwiedzili po raz ostatni, gdyż chce się z nimi pożegnać. Choć byłam wtedy małym dzieckiem, nie pominął mnie, ani mego rodzeństwa. Pozwolono nam brać udział w przygotowaniach rodzinnych, podobnie jak uczestniczyliśmy w ich żalu. Kiedy umarł, pozostał w zbudowanym przez siebie domu, wśród przyjaciół i sąsiadów, którzy przyszli zobaczyć go po raz ostatni, leżącego wśród kwiatów w miejscu, gdzie żył tyle lat i które tak ukochał – czytamy w jednym z najbardziej ważkich dzieł psychologicznych XX wieku.
Według Kübler-Ross przeżywanie śmierci w ten sposób było wyrazem pogodzenia się otoczenia z fatalnym zdarzeniem. Pomagało rodzinie, której łatwiej było przyjąć wiadomość o utracie ukochanej osoby. Psychiatra zauważyła również, że człowiek odchodzący w obecności najbliższych nie musiał się do niczego dostosowywać. Zamiast środka uspokajającego mógł liczyć na kieliszek ulubionego wina. Kroplówkę zastępowało mu kilka łyżek domowego bulionu. W miejscu całego sztabu ludzi i indywidualnej opieki pielęgniarskiej znajdował się przyjazny krąg. Odczuwające żal dzieci wspólnie z dorosłymi przeżywały żałobę. Poprzez to doświadczenie młody człowiek szybciej dojrzewał.
Odtworzone z pamięci sceny Kübler-Ross konfrontuje ze współczesnym podejściem do tego tematu. Zdaniem uczonej, śmierć uważana jest obecnie za tabu, rozmowy o niej stały się ponure, a dzieci wykluczane są z nich pod pretekstem ochrony przed nazbyt dużym ciężarem, który musiałby unieść. Jak zauważyła, wielki postęp, zdobycze naukowe i wiedza o człowieku wcale nie pomogły przygotować nam siebie i nasze rodziny do tego nieuniknionego zjawiska. Umieramy dzisiaj samotnie i anonimowo. Chory zostaje wyrwany z przyjaznego mu otoczenia, wrzucony w bezduszną krzątaninę personelu szpitalnego, pozbawiony uśmiechu, czułego dotyku, uwagi w słuchaniu. „Może błagać o wypoczynek, spokój i godność, w zamian za to dostanie kroplówki, transfuzje, podłączą go jakieś aparatury albo zrobią mu tracheotomię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Chciałby, żeby choć jedna osoba zatrzymała się choć na jedną minutę, tak by mógł jej zadać choć jedno pytanie – ale zamiast tego kręcić się będzie wokół niego kilkanaście osób, bardzo zajętych rytmem jego serca, tętnem albo czynnością płuc, wydzielaniem gruczołów i wydalaniem moczu i kału, lecz nikt nie będzie traktować go jako istoty ludzkiej” – czytamy.
Autorka książki pt. „Rozmowy…” poświęciła umierającym w szpitalu wiele czasu, chcąc zrozumieć ich troski, obawy i oczekiwania. Według jej opinii zdepersonalizowane podejście do pacjenta wynika z lęku współczesnego człowieka przed własnymi ograniczeniami, bezsilnością, a nade wszystko śmiertelnością.
Spostrzeżenia Kübler-Ross potwierdził w rozmowie z Marią Mazurek i Wojciechem Harpulą o. Marek Donajem. Na łamach książki-wywiadu pt. „Nad życie. Czego uczą nas umierający?” augustianin zauważa, że dzisiejszy świat cierpi na atrofię uważności, istotności, pamięci. „Tymczasem każde spotkanie jest ważne”. Do takiego wniosku kapelan szpitalny doszedł, gdy pewnego dnia na intensywnej terapii usłyszał, jak ktoś mówi: „Nich się ksiądz zatrzyma”, „Niech ksiądz coś powie”. „Zatrzymałem się, nie bardzo wiedziałem, jak się zachować. Co mam powiedzieć, gdy widzę wokół tyle cierpienia? A ja się boję cierpienia – odpowiedziałem i uciekłem”. „Wtedy, 25 lat temu, musiałem skonfrontować się ze swoim lękiem i ucieczką – wspominał. Musiałem sam sobie powiedzieć, czego się boję i dlaczego uciekam od ludzi, którzy mnie potrzebują. Siedziałem w domu, nie mogłem się uspokoić. Wróciłem do szpitala około dwudziestej. Poszedłem do pacjentów i zacząłem z nimi rozmawiać. Otworzyłem się na kontakt z ludźmi, który w szpitalu jest do bólu prawdziwy, bo w obliczu śmierci nie zakładamy żadnych masek”.
Owocem tej przemiany była jego wieloletnia podróż w głąb ludzkiego serca, tak niespokojnego, nieraz zbuntowanego wobec kresu życia własnego lub najbliższych. Spotkania z umierającymi nauczyły kapłana, że „niedobrze być człowiekowi samemu”. Chodzi przede wszystkim o obecność. „Kiedyś nad ranem wezwano mnie do pacjentki. Myślałem, że ta kobieta już odchodzi. A ona po prostu chciała, żebym potrzymał ją za rękę. I to jest najważniejsze. Być. Choćby z trudem przychodziło nam obcowanie z cierpieniem bliskiej osoby”.
Równie ważna jest perspektywa, z jaką patrzy się na śmierć. Refleksja na temat własnego istnienia pojawia się prawie u wszystkich śmiertelnie chorych. Odchodzenie to czas, w którym warto pożegnać się ze światem, rodziną, przyjaciółmi. Docenić to, co się przeżyło. Przypomnieć piękne i dobre chwile, zbilansować całe swoje życie w perspektywie wyborów etycznych. Według wieloletniego spowiednika chorych, ludzie najbardziej żałują zaburzonych relacji, zwłaszcza z najbliższymi, że nie byli wystarczająco dobrzy dla innych. „W chorobie nikt nie żałuje tego, że nie pływał z rekinami, nie jadł homara. Nie został prezesem lub dyrektorem. Gdy pojawia się perspektywa śmierci, nikt nie przywiązuje wagi do spraw, o które w ciągu życia wielu ludzi zabiega”.
Niemal z identycznym stwierdzeniem spotykamy się, czytając rozmowę wspominanych autorów książki z Teresą Weber-Lipiec, specjalistką medycyny paliatywnej i hospicyjnej. Według posługującej przez dekady pacjentom anestezjolog: „Umierający uważają, że nie warto było robić tego wszystkiego, co jest treścią życia zdecydowanej większości ludzi”. Pogoń za pieniędzmi, praca ponad siły, poświęcanie czasu na zdobywanie kolejnej rzeczy, pragnienie życia dostatniego i wygodnego. Wszystko to okazuje się marnością na progu śmierci. „Wiele razy słyszałam od ludzi, którzy wiedzieli, że umrą: Po co goniłem za wyższym stanowiskiem? Jakie ma znaczenie, czy umieram jako kierownik, dyrektor czy prezes? Po co budowałem większy dom? Po co zarywałem noce w pracy? Po co mi te pieniądze?” – mówiła.
Przeświadczenie o tym, że zmarnowali czas, goniąc za materialnymi dobrami i prestiżem towarzyszyło wielu spotkanym lekarzowi pacjentom. Weber-Lipiec powie nawet, iż nie spotkała nikogo, kto na ostatniej prostej życia, czerpałby pociechę z tego, że ma miliony na koncie i tytuł prezesa na wizytówce. Boleli natomiast nad straconym czasem, w którym mogliby smakować życie, pielęgnować relacje, celebrować chwile w zwykłej codzienności. „To od umierających dowiedziałam się, jak ważne jest samo życie” – dodała.
Na pytanie, czy ludziom wierzącym umiera się łatwiej, Weber-Lipiec, sama będąc osobą wątpiącą i poszukującą, zdecydowanie zaświadczyła: „Ewidentnie tak. Osoby głęboko wierzące łatwiej akcentują umieranie i na ogół nie nalegają na stosowanie procedur niewspółmiernych do sytuacji klinicznej. Lepiej znoszą wszelkie niedogodności choroby. Odchodzą spokojnie. Mówiąc osoby wierzące, nie mam na myśli wyłącznie perspektywy religijnej. Mam wrażenie, że w obliczu śmierci nie ma osób niewierzących. Zbliżający się kres budzi transcendencję i duchowość”. W innym miejscu dopowie: „Obcowanie z umierającymi na pewno rozwija moją duchowość i budzi nadzieję, że może nie jesteśmy na tym świecie zupełnie sami’.
Czego uczą nas jeszcze odchodzący z tego świata ludzie? Na ostatek pokazują nam, żyjącym, że śmierć nie jest momentem ani strasznym, ani bolesnym, ale spokojnym ustaniem czynności życiowych. Wiedzą o tym najlepiej ci, którzy, mając dość siły i miłości, trwają przy umierającym w milczeniu, które przekracza słowa.
Anna Nowogrodzka-Patryarcha