25 czerwca 2020

Stalin, Mao, Kim i „wszelka możliwa broń”. Niekończąca się wojna koreańska

(źródło: wikimedia.org)

Wybuch wojny koreańskiej w największym stopniu obciąża w Stalina. Chociaż pomysł samej kampanii powstał w umyśle Kim Ir Sena, to jednak gdyby nie zgoda Gruzina, który zresztą uzależnił ją od zgody Mao Zedonga, konflikt ten w ogóle by nie wybuchł – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit (UJ).

 

Jestem z pokolenia, które pamięta jeszcze istnienie takiego kraju jak Jugosławia, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Podobno żyją jednak jeszcze ludzie pamiętający czasy, kiedy istniało państwo Korea bez podziału na Koreę Północną i Południową.

Wesprzyj nas już teraz!

Mam przyjemność przyjaźnić się z Panem profesorem Antonim Cetnarowiczem,  specjalistą od byłej Jugosławii. Swego czasu donosił mi on, że zaczął się błyskawicznie uczyć języków obcych. W latach 90. XX wieku wpisywał w CV znajomość języka serbo-chorwackiego. Po kilku latach okazało się jednak, że to dwa różne języki.

 

Wkrótce Prof. Cetnarowicz opanował także język bośniacki, a potem czarnogórski, ponieważ z powodu drobnych różnic zostały one wyodrębnione jako osobne języki.

To jednak nie była Jugosławia jest, jak to wcześniej ustaliliśmy, tematem naszej rozmowy tylko Korea. Rzeczywiście żyją jeszcze ludzie urodzeni w zjednoczonej Korei, mimo że w zasadzie od początku XX wieku istniała „pod kroplówką”, a potem była kolonią japońską.

 

Jedno jest faktem: Korea przeżyła różne koleje losu, często bardzo nieszczęśliwe. Zdarzały się w jej historii inwazje Chińczyków, Mongołów, Japończyków i innych groźnych ludów. Nie zawsze było pięknie, ale Korea nigdy do 1945 roku nie była podzielona.

 

Jak więc powstała zjednoczona Korea, która przez wieki była… No właśnie czym? Chińską dzielnicą? Chińską prowincją? Chińskim województwem?

Proszę nie przesadzać i nie obrażać Koreańczyków, którzy są na tym punkcie wrażliwi. Wielu Koreańczyków z Południa uważa, że los Korei jest podobny do losu Rzeczypospolitej.

 

Często porównuje się Koreę do krewetki między dwoma wielorybami. Chodzi o wieloryba chińskiego oraz mniejszego, ale bardziej żarłocznego wieloryba japońskiego.

 

Przez lata kraj ten pozostawał w zasięgu cywilizacji konfucjańskiej, ale na pewno nigdy nie był chińską prowincją. Korea była wprawdzie w różnym stopniu od Chin uzależniona, ale przeważnie było to uzależnienie dość miękkie, żeby nie powiedzieć symboliczne.

 

Kilka razy Korea uległa bardzo nieprzyjemnej inwazji japońskiej m.in. w wieku XVI, inwazji, którą prowadził sławny Hideyoshi Toyotomi, zanim Japonia pogrążyła się w bardzo długiej, 250-letniej izolacji.

 

Japończycy powrócili do Korei z bardzo dużym hałasem pod koniec XIX wieku, potem anektowali kraj, zdetronizowali cesarza, a jego następcę wywieźli do Japonii żeniąc go z Japonką i traktując jako… japońskiego arystokratę. Do tego należy dodać złośliwą i brutalną japonizację, której szczytem był nakaz przyjmowania przez Koreańczyków nazwisk wzorowanych na nazwiskach japońskich. Bądź co bądź, ale jednak Rosjanie w Polsce nigdy nie uciekli się do podobnego chwytu.

 

Wszystko pękło jak bańka mydlana w ostatnich dniach sierpnia roku 1945. Co ciekawe: Korea była położonym najdalej od ówczesnego frontu pacyficznego zakątkiem imperium japońskiego i do ostatnich chwil lata 1945 nie zdawano w niej sobie sprawy, że Japonia przegrywa wojnę i leży na wszystkich frontach.

 

Po II Wojnie Światowej nastąpiło to, co znamy dzisiaj. Amerykański oficer George Lincoln potrzebował, jak się potem przechwalał, mniej niż 10 minut, żeby spojrzeć na mapę Korei i wyznaczyć linię rozbrojenia Japończyków przez Amerykanów i Sowietów. To nie miało być nic istotniejszego. Chodziło o rozbrojenie armii cesarskiej. Był to sławny równoleżnik 38 – obecnie jedna z najbardziej nadzianych różnymi złowrogimi środkami bojowymi linii demarkacyjnych na ziemi.

 

Dlaczego Korea jest aż tak „apetycznym kąskiem” w geopolitycznej rozgrywce? Dlaczego tak wielu zależy na sprawowaniu kontroli nad tym półwyspem?

Korea jest jedynym punktem na Ziemi, w którym stykają się interesy aż czterech wielkich mocarstw: Chin, Rosji, Japonii oraz Stanów Zjednoczonych, których wojska stacjonują w Korei Południowej.

 

Jeżeli do tego dodamy jeszcze fakt, że Korea Południowa jest swoistym mocarstwem gospodarczym, jeżeli zauważymy, że Korea Północna ma broń nuklearną, jeżeli dodamy, że w pobliżu znajduje się kraj o liczącym się potencjale wojskowym, który w każdej chwili może sobie bombę atomową sfabrykować, czyli Republika Chińska na Tajwanie, no to zobaczymy beczkę prochu z bardzo licznymi i tlącymi się lontami.

 

Takiej sytuacji nie ma nigdzie na świecie, nawet w rejonie Bliskiego Wschodu.

 

Wróćmy do 38 równoleżnika. W ciągu 10 minut wyznaczono linię, która kilka lat później stała się granicą dwóch skrajnie różnych światów – komunistycznego i kapitalistycznego?

Był to początek tego, trwającego kilka lat procesu. W jakiejś mierze można to zestawić z tym, co uczyniono w Jałcie odnośnie podziału Niemiec. Zachód nie spodziewał się wówczas, że wyznaczono tam de facto coś innego niż sektory okupacyjne, a naprawdę, jak się później okazało – linię dzielącą Europę na pół.

 

W Korei było nieco inaczej. Amerykanie po prostu z lenistwa chcieli się jak najszybciej stamtąd wycofać i zostawić cały bałagan samym Koreańczykom do posprzątania. W założeniu Organizacja Narodów Zjednoczonych miała objąć patronatem przyszłe wybory w Korei, a następnie kraj ten miał pożeglować swoim własnym kursem.

 

Tak się jednak nie stało…

Tak jest, a powodem była eskalacja zimnej wojny. Zapowiadane przez ONZ wolne wybory rzeczywiście się odbyły, ale tylko na terenie Korei Południowej. Związek Sowiecki nie dopuścił przedstawicieli tej organizacji na teren Północy. W ten sposób na południu powołano rząd pretendujący do miana ogólnonarodowego, na czele którego stanął Li Syng-man alias Syngman Rhee.

 

To był polityk z piękną kartą niepodległościową, krewny ostatniej koreańskiej dynastii, wychowanek amerykańskich uniwersytetów i szef rządu emigracyjnego, który od roku 1919 działał bez większych sukcesów, poza moralnymi, na terenie Chin. W każdym razie był dość powszechnie rozpoznawalny w kraju. 

 

W tym samym czasie komuniści na północy robili to samo, co w PRL – dokonywali likwidacji pierwszego i drugiego garnituru szerzej znanych i zasłużonych „czerwonych bohaterów”, których zastąpili wyciągnięci ze stalinowskiego kapelusza osobnicy pod przywództwem człowieka o najbardziej koreańskim nazwisku Kim – wówczas kapitana Armii Czerwonej. W ten sposób pojawiła się dynastia Kimów, która na Północy rządzi do dzisiaj.

 

Co ma Pan na myśli mówiąc, że Kim Ir Sen został wyciągnięty ze stalinowskiego kapelusza?

Kim Ir Sen był sprawdzonym komunistą o długim stażu. Jako trzydziestokilkulatek nie mógł pochwalić się żadnymi większymi osiągnięciami. Wybrano go na władcę komunistycznej Korei właśnie dlatego, że był takim „panem nikt”. To samo możemy powiedzieć o Bolesławie Bierucie – postaci nieznanej nikomu przed II Wojną Światową, której nie kojarzyli bliżej nawet towarzysze z Komunistycznej Partii Polski.

 

W ZSRR historycznych liderów koreańskich komunistów najczęściej rozstrzeliwano, dzięki czemu mógł wkroczyć Kim. Powiem szczerze, że nie ma sensu rozwodzić się nad biografią tego człowieka. W zasadzie nawet jego zmyślony życiorys jest w jakiejś mierze bardziej istotny od tego co on rzeczywiście robił, bo jest to duży przyczynek do dziejów propagandy w Korei Północnej.

 

Kim Ir Sen rzeczywiście dowodził małym partyzanckim oddziałkiem i to nie w samej Korei, tylko na pograniczu Korei i okupowanej przez Japończyków Mandżurii, skąd dostał się na teren ZSRR. W 1941 roku pod Chabarowskiem przyszedł na świat jako obywatel sowiecki potomek Kim Ir Sena, który został zapisany w dokumentach przez tamtejszych biurokratów jako Jurij Ilsungjewicz Kim. Bardziej jest znany jako ojciec obecnego dyktatora – Kim Dzong Il.

 

Po latach Kim ojciec i Kim syn pojawili się w Korei, gdzie rozpoczęła się ich wielka, na miarę koreańską, kariera.

 

Skąd wiemy tyle o Kim Ir Senie? Tak jak Pan powiedział dużo popularniejszy jest jego zmyślony życiorys o „zesłańcu niebios”, „półbogu” etc.

Prawdę znamy, o dziwo, dzięki Sowietom, pod których parasolem, o czym już mówiliśmy Kim Ir Sen znajdował się przez znaczną część swojego życia.

 

Była to swoista złośliwość ze strony KGB, która gdy tylko słyszała rozmaite przechwałki o tym jak Kim w czasie II Wojny Światowej zwyciężył imperializm japoński, przepędził okupantów z Korei etc., miała wielką radość w dawaniu do zrozumienia, że w okresie, o którym mówi, po prostu fizycznie nie było go w Korei.

 

Dokumenty, w których możemy to przeczytać są dostępne również za sprawą Borysa Jelcyna, który po rozpadzie ZSRR jako prezydent Rosji nawiązał pełne stosunki dyplomatyczne z Seulem. Chciał w ten sposób wyciągnąć od Korei Południowej pieniądze, ponieważ Rosja była wtedy bankrutem. Aby to zrobić, oprócz miłych uśmiechów zaoferował Koreańczykom z południa paki dokumentów na temat ich północnego sąsiada, które w ten sposób zostały objawione światu.

 

Jak wyglądała sytuacja w Korei przed śmiercią Stalina. Czy Chiny i ZSRR współdziałały, aby doprowadzić do „zjednoczenia Korei” pod panowaniem Kima?

Napisano na ten temat mnóstwo bzdur…

 

Między innymi to, że Amerykanie tak długo czekali z interwencją, ponieważ bali się, iż Chińczycy wyślą do Korei 10 mln swoich żołnierzy.

Kiedy mieli to zrobić? W latach 50.?

 

Tak.

Aż trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek otwartym kodem mógłby mówić podobne rzeczy.

 

Sprawa jest niezbyt skomplikowana, choć aby ją poznać musieliśmy czekać do lat 90., kiedy poznaliśmy obezwładniające dowody źródłowe. Do tego czasu snuto rozmaite przypuszczenia i teorie spiskowe oparte na północnokoreańskich fantazjach, które momentami biły na łeb, na szyję propagandę ZSRR.

 

W rzeczywistości Korea Północna aż do śmierci Stalina miała podobną suwerenność jak PRL, czyli właściwie żadną. To stacjonujący tam ambasador sowiecki wydawał rozkazy nie tylko komunistom północnokoreańskim, ale także południowokoreańskiej czerwonej agenturze podporządkowanej właśnie Moskwie.

 

Wybuch wojny koreańskiej w największym stopniu obciąża w Stalina. Chociaż pomysł samej kampanii powstał w umyśle Kim Ir Sena, to jednak gdyby nie zgoda Gruzina, który zresztą uzależnił ją od zgody Mao Zedonga, konflikt ten w ogóle by nie wybuchł.

 

Zręczność Kim Ir Sena polegała na tym, że po śmierci Stalina pozbył się on z Północy zarówno ZSRR jak i Chin. Póki jednak Gruzin żył, o żadnej samodzielności nie mogło być mowy.

 

Więc skąd się biorą te opowieści, że Chiny wysłałyby do Korei milion miliardów żołnierzy i rozniosły Amerykanów w pył?

Wybuch i przebieg wojny koreańskiej jest rzeczą dobrze zbadaną. Wiemy jak dokładnie to wszystko wyglądało. Dla Amerykanów był to na pewno szok, ponieważ wojska tego kraju musiały się kilkakrotnie cofać i odbywać najdłuższy w swojej historii odwrót. Amerykańskie niedowierzanie potęgowała chińska propaganda mówiąca o armii ochotników uzbrojonych w motykę i karabin, która to armia zmusiła do ucieczki armię imperialistów.

 

Amerykanie cofali się dlatego, że Waszyngton nie pozwolił generałowi MacArthurowi na użycie tych środków, które normalnie każdy dowódca powinien mieć do dyspozycji, to znaczy do zaatakowania dalekich tyłów nieprzyjaciela, zniszczenia jego połączeń komunikacyjnych, zaminowania portów etc. Właśnie dlatego chińska armia nazywana dla niepoznaki armią ochotników odnosiła zwycięstwa. W jej skład nie wchodziły jednak miliony żołnierzy. Był ich co najwyżej milion, z czego grubo ponad połowa po prostu zginęła. Inna rzecz, że poległych zastępowali nowi „ochotnicy”.

 

Skąd jednak takie liczby? Nie mam zielonego pojęcia.

 

Wojnę koreańską poprzedziła tzw. mała wojna na 38 równoleżniku. Czym był ten konflikt? Czy możemy go w ogóle nazwać wojną?

Myślę jednak, że nie. Problem polegał na tym, że konflikt ten miał miejsce na granicy państw, która nie była oficjalnie wytyczona. BA! Na granicy, która z formalnego punktu widzenia nie była żadną granicą, a jedynie linią demarkacyjną.

 

Dochodziło tam do różnych starć i operacji wywiadowczych przy czym praktycznie zawsze stroną przegraną była Korea Południowa. Na północy kształtowało się bowiem państwo totalitarne oparte na totalnej kontroli, terrorze i zbrodni, które starannie ewidencjonowało ludność i eliminowało wszystkich uznanych za zagrożenie z wewnątrz, a tym bardziej z zewnątrz. W Korei Południowej takie działania były niemożliwe chociażby dlatego, że w tamtym czasie nie posiadała ona armii. Nie mówię tutaj o armii z prawdziwego zdarzenia, tylko o jakiejkolwiek armii. Była to „wina” Amerykanów, którzy nie tyle nie dopuścili do jej utworzenia, co do niego nie dołożyli. W chwili wybuchu wojny koreańskiej Południe posiadało jedynie siły w gruncie rzeczy paramilitarne, nie wyposażone w żadną broń ciężką.

 

Mało tego: w roku 1949, kiedy komuniści chińscy przejęli władzę i całe ogromne państwo chińskie znalazło się w ich rękach, Amerykanie tak po prostu beztrosko wycofali wszystkie wojska z Korei Południowej, co jasno dowodziło, że ten zakątek świata ich nie obchodzi.

 

Na 38 równoleżniku toczono potyczki,  obie strony obarczały się winą za rozmaite incydenty, ale w gruncie rzeczy nikt do tego nie przywiązywał większego znaczenia, tak jak, uwzględniając wszystkie proporcje, nikt się dzisiaj nie interesuje potyczkami na granicy między Etiopią a Erytreą. Sądzono, że oprócz bezpośrednio w to wciągniętych dla nikogo nie ma to najmniejszego znaczenia.

 

Tak się jednak nie stało. W gruncie rzeczy beztroska Amerykanów wobec tego obszaru przekonała komunistów, że jeżeli podejmą próbę inwazji na Południe to w zasadzie nikt się tym nie przejmie. Być może ONZ złoży jakiś krótki, elegancki protest, ale nic poza tym.

 

Okazało się jednak, że Stalin i Mao, którzy konferowali z Kimem przy dużej ilości alkoholu, mimo wszystko przesadzili i nic nie potoczyło się po ich myśli.

 

Dlaczego Amerykanie ostatecznie wzięli udział w wojnie koreańskiej? Przecież Sowieci próbowali zablokować wszelkie działania w tej sprawie na forum ONZ.

Do dzisiaj sławną kartą tamtych czasów jest fakt, że w ogóle interwencję ONZ w Korei udało się uruchomić. Stało się to dlatego, że ZSRR nie złożył swojego weta. Nie złożył nie dlatego, że moskiewscy dygnitarze uważali, iż decyzja o uruchomieniu sił zbrojnych ONZ była słuszna, tylko dlatego, że od pewnego czasu ambasador sowiecki Jakow Malik nie przychodził na posiedzenia Rady Bezpieczeństwa oburzony faktem, że miejsce przysługujące Chinom zajmowała Republika Chińska, ograniczona już wtedy do Tajwanu.

 

Można się zastanawiać, dlaczego mimo wszystko tak uczyniono, skoro przedstawiciel Stalina doskonale wiedział, że na owym posiedzeniu będzie roztrząsana kwestia pomocy dla Korei Południowej. Wydaje się, że odpowiedź jest prosta: dyplomata stalinowski nie chciał przeżyć przykrości konfrontacji z ogromną większością, która uważała, że jeśli nie dojdzie do interwencji, to w ciągu kilku tygodni, a nawet dni Korea Południowa zostanie zlikwidowana.

 

Istotniejsza jest pierwsza część Pana pytania: dlaczego Amerykanie się ruszyli? Człowiek numer 1 w hierarchii militarnej USA na Dalekim Wschodzie generał Douglas MacArthur przyznał, że inwazja komunistów była swoistym wstrząsem, ale dla niego osobiście o wiele większym wstrząsem było to, że Biały Dom zdecydował się coś zrobić.

 

Prezydent Truman uznał, że nie chodzi tu o Koreę, tylko że „komunizm przeszedł od podminowywania do podboju niepodległych krajów i będzie się on odtąd uciekał do zbrojnych agresji i wojen”. Innymi słowy nie był to już pucz, nie była to już wojna wewnątrz granic, tylko otwarta inwazja regularnej armii. Jeżeli ONZ nie zrobi nic w tej sytuacji, to po co w ogóle była formowana? Twierdzenie prezydenta USA było logiczne i wobec tego zaczęto organizować akcję zbrojną, którą w tempie ekspresowym uruchomiono i to z ogromnym powodzeniem.

 

I to pomimo ogromnych klęsk, jakie w pierwszych dniach wojny ponosiła Korea Południowa…

To, że siły południowokoreańskie w ogóle stawiały jakikolwiek opór było rezultatem pomocy ze strony USA. Trzeba jednak pamiętać, że siły Stanów Zjednoczonych rzucone do Korei też początkowo ponosiły druzgocące klęski. Walczyli bowiem w ich szeregach ludzie, którzy nigdy nawet nie wąchali prochu. Byli to chłopcy, którzy stacjonowali w Japonii, ale bynajmniej nie byli weteranami wojny na Pacyfiku.

 

Żołnierze USA, którzy przybyli do Korei z Japonii byli wyposażeni przeważnie w lekką broń. Japonia to kraj, który nie obfitował w mosty stalowe. Były one przeważnie drewniane. Wobec tego uważano, że czołgi nie mają tam żadnego zastosowania. Stąd nie było ich skąd brać do Korei, co wydatnie przyczyniło się do klęsk armii USA w początkowej fazie wojny. Późniejsze sukcesy USA sprawiły, że żołnierze Korei Północnej rozpoczęli nie tyle odwrót, co paniczną ucieczkę.

 

Chciałbym w tym miejscy zwrócić uwagę na sprawę pod wieloma względami ważniejszą od samej wojny koreańskiej, a mianowicie: czy system wzniesiony w latach powojennych, którego strażnikiem miała być ONZ, miał w ogóle sens?

 

ONZ miała stać na straży pokoju i nie dopuszczać do zbrodni przeciwko pokojowi. Skoro za takie zbrodnie powieszono w Norymberdze w 1946 roku i w Tokio w 1948 roku przywódców suwerennych państw, to w takim razie sprawcy wojny koreańskiej również powinni być postawieni przed sądem i skazani na najwyższy wymiar kary.

 

Generał MacArthur, który nadzorował wykonywanie wyroków na wspomnianych japońskich zbrodniarzach wojennych, rzeczywiście zamierzał dostać w swoje ręce przywódców Korei Północnej. Oczywiście nie po to, żeby dopuścić się nad nimi jakiegoś samosądu, tylko żeby powstał odpowiedni trybunał międzynarodowy, który by się nimi zajął.

 

Dlaczego północ opanowała „tylko” 95 proc. terytorium południa?

Ponieważ nie udało się zdobyć portu w Pusanie, który był stosunkowo dobrze ufortyfikowany a szturmujące oddziały północy były atakowane z powietrza przez wojska amerykańskie.

 

Pusan jednak nie obroniłby się, gdyby nie błyskotliwa operacja desantowa generała MacArthura, który zaatakował nieprzyjaciela na głębokich tyłach. Siły komunistycznej Północy doznały całkowitego pogromu, znaczna ich część dostała się do niewoli, a potem były już tylko operacje wymiatające, w wyniku których resztki przywództwa Północy uciekły nad granicę chińsko-sowiecką i właściwie szykowały się, żeby dać drapaka przez tę granicę jako rząd emigracyjny.

 

Jest rzeczą niezmiernie charakterystyczną, że Stalin potężnie wystraszony sukcesami MacArthura stanowczo odmówił Kim Ir Senowi schronienia na terytorium ZSRR. Przypomnijmy, że Stalin przyparty do muru zawsze był skłonny zachowywać się grzecznie i pragmatycznie. W tym wypadku obawiał się z jednej strony (na pewno niesłusznie), że wojska ONZ mogą przekroczyć granicę w ślad za Kimem. Z drugiej zaś nie chciał być identyfikowany z tym bankrutem politycznym.

 

Natomiast ochoczo oczywiście zaangażował do tej roli Mao.

 

Dlaczego ten ostatni dał się w to wszystko wrobić?

Ponieważ dopóki Stalin żył Mao był mu posłuszny, a poza tym miał swój własny sposób rozumienia rewolucji komunistycznej. Pamiętajmy, że by to człowiek od Stalina wyraźnie młodszy i podczas wspomnianej już pijatyki na Kremlu w roku 1949, kiedy Kim Ir Sem prosił Stalina o zgodę na inwazję na Koreę Południową ostrożny już, starzejący się sowiecki dyktator uzależnił to od zgody Mao. Ten całkowicie beztrosko –  a przecież był to człowiek, który był w wojnie od kilkudziesięciu lat i wiedział, że jego kraj potrzebuje spokoju i kuracji -obietnicę takiej pomocy chińskiej złożył.

 

Dlaczego siłom ONZ nie udało się opanować północy i pogonić stamtąd komunistów?

Udało się to zrobić, ale na bardzo krótką chwilę. Po połowie października roku 1950, w chwili, kiedy spadochroniarze amerykańscy zdobyli Pyongyang – obecną stolicę Korei Północnej, nie było już żadnej Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Tylko na jej ostatnich strzępach chroniły się władze i żałosne resztki armii. Władze USA obiecywały, że na Boże Narodzenie odeślą żołnierzy do domu, ponieważ przeciwnik przestał istnieć. Armia północnokoreańska znajdowała się w obozach jenieckich, a do zapewnienia porządku wystarczyłyby siły południowokoreańskie i pewne siły policyjne. Nastąpiła jednak interwencja Chin, a konkretnie chińskich ochotników, do której dążył Stalin.

 

Był to bardzo zręczny manewr Gruzina. ZSRR nie został oficjalnie „umoczony” w wojnę koreańską. Poza tym nie poniósł praktycznie żadnych strat ludzkich czy pieniężnych, ponieważ późniejsza umowa uregulowała, iż za broń i amunicję dostarczone Chińczykom Pekin musiał zapłacić wszystko Kremlowi co do ostatniej kuli.

 

Druga sprawa: Stalin nie mógł sobie pozwolić na upadek Korei Północnej, bo to byłby złowrogi precedens. Dzisiaj wyłamuje się Korea, jutro kto wie – może niekomunistyczna stanie się Jugosławia, z którą są kłopoty? Potem może Polska, Węgry, Czechosłowacja. Nie było więc miejsca na żadne POTEM i dlatego jedynym rozwiązaniem była interwencja Chin na wielką skalę. Trik polegał na tym, że do Korei oficjalnie nie wysłano regularnych sił zbrojnych, tylko zatroskanych o los czerwonych towarzyszy ochotników.

 

Stalin liczył, że w ten sposób uda się wybić Amerykanom z głowy pomysł przekroczenia granicy Korei Północnej, co oznaczałoby wybuch wojny światowej. Wolał, aby walki były nadal toczone w bardzo niekorzystnych dla Amerykanów warunkach na terytorium Półwyspu Koreańskiego.

 

Ale Amerykanie odgrażali się przecież, że użyją broni atomowej. Dlaczego więc wycofali swoje wojska?

Kiedy tzw. ochotnicy z Chin lunęli przez zamarzniętą wówczas w znacznej mierze rzekę Yalu, to wtedy w obliczu ogromnej przewagi i cofania się Amerykanów prezydent Truman zwołał konferencję prasową i zagroził użyciem „wszelkiej możliwej broni”. W gruncie rzeczy jednak był to krok defensywny. Normalnie należałoby zareagować przeniesieniem wojny na teren Chin, czyli po prostu zaatakować głębokie zaplecze przeciwnika, takie  jak linie kolejowe i terminale, które wypluwały w Mandżurii kolejne chińskie dywizje, dywizje które następnie wchodziły do boju już po koreańskiej stronie granicy. Tylko że taki krok mógł uruchomić sojusz chińsko-sowiecki podpisany na początku roku 1950, czyli włączyć do wojny oficjalnie ZSRR i zamienić wojnę koreańską w wojnę globalną.

 

Właśnie dlatego Truman użył sloganu o możliwości użycia „wszelkiej możliwej broni”. To znaczy dał do zrozumienia, że ma jeszcze w zanadrzu bombę. Był to sygnał dla Moskwy, że USA ograniczą się jedynie do wojny prowadzonej na Półwyspie Koreańskim. Chiny nie zostaną zaatakowane, jeśli ZSRR pozostanie grzeczny.

 

O użyciu broni atomowej mówił również generał MacArthur, który znajdował się wówczas w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Były to jednak już tylko osobiste pogróżki. Pamiętajmy, że generał był już ponad 70-letnim człowiekiem, który urodził się w czasach walk z Indianami. W dzieciństwie o mały włos nie zginął od indiańskiej strzały. Dla jego umysłowości sprawa była jednoznaczna: wojny należy unikać, ale jeśli się ją już prowadzi, to robi się to na serio. 

 

MacArthur spotkał się z prezydentem Trumanem niedługo przed chińskim uderzeniem. Generał powiedział wówczas, że nie wierzy w możliwość interwencji Chińczyków, ale jeśli do niej dojdzie, to on sobie z Chińczykami poradzi. Tymczasem okazało się, że sobie z nimi poradzić nie potrafił.

 

Czy to dowodziło niekompetencji generała?

Niezupełnie. Na wiadomość o chińskiej inwazji MacArthur wydał najzupełniej logiczne rozkazy, że w takim razie należy zburzyć mosty, zaminować porty etc. i tu nastąpił największy szok dla tego starego żołnierza. Okazało się, że nie można tego zrobić, ponieważ wskazane przez niego cele znajdują się na terytorium Chin, a Amerykanie nie byli w stanie wojny z Chinami.

 

Jak to nie jesteśmy? – pytał MacArthur. – Dywizje chińskie nacierają na całej długości frontu, trupy chińskie piętrzą się przed naszymi okopami w wysokie góry, co to wszystko ma znaczyć – dodawał. Waszyngton odpowiadał mu, że formalnie są to tylko ochotnicy, a nie żadni żołnierze. Innymi słowy po raz pierwszy w dziejach, pisze potem McArthur, „nie pozwolono dowódcy armii na to, co było jego obowiązkiem, aby bronił życia swoich żołnierzy i powierzonej mu ludności cywilnej”. – Było dla mnie nie do pojęcia, że nasz parasol ochronny ma być rozpięty nad nieprzyjacielem. Trudno było sobie wyobrazić mój szok. Protestowałem od razu – mówił.

 

I stąd też tragiczny w skutkach konflikt został zakończony werbalnymi, choć nie rzeczywistymi aktami niesubordynacji i rozkazami propagandowymi naczelnego wodza, że jeżeli Chińczycy nie zechcą zawieszenia broni, to zastosuje wobec nich środki, które doprowadzą czerwone Chiny do całkowitego krachu militarnego. W reakcji na te słowa Truman odwołał niezmiernie popularnego wodza jednym pociągnięciem pióra. Ale to jest dopiero kwiecień roku 1951.

 

A wojna trwa jeszcze 2 lata…

Tak i ukazuje coś bardzo smutnego, ale i znamiennego. Jeśli mówi się o wojnie koreańskiej to narracja kończy się na opisie jej pierwszych miesięcy. Ofensywa komunistów, desant generała MacArthura, ofensywa wojsk ONZ, wkroczenie Chińczyków, cofanie się Amerykanów, utrata Seulu i jego odbicie. Kolejne dwa lata wojny są zaś kwitowane właściwie jednym czy dwoma zdaniami, które można sprowadzić do sławnego sloganu I Wojny Światowej „Na zachodzie bez zmian”.

 

Walka przybrała wówczas formę podobną do tej znanej nam z frontu Wielkiej Wojny. Podobieństwo polega także na tym, że chociaż pod względem militarnym nie zasługuje ów okres na większe studium, to jednak ogromna większość trupów podczas tej wojny padła nie w czasie ofensyw, tylko właśnie podczas ostatnich dwóch lat – podczas skracania, uzupełniania frontu, kiedy działała maszynka do mięsa, kiedy chińskie, ludzkie fale uderzały w wojska ONZ, które z kolei używały lotnictwa i napalmu.

 

Dlaczego tak się działo?

Ponieważ jak to powiedział swoim niezrównanym językiem Mao Zedong: „Kiedy zabijemy kilkaset tysięcy Amerykanów w ciągu kilku lat, to będą musieli się wycofać, a problem koreański zostanie rozwiązany. Mają mniej ludzi niż my”.

 

Innymi słowy była to strategia, która potem znakomicie sprawdziła się w Wietnamie. Stalin na to stwierdzenie odpisał, iż ostatecznie „północni Koreańczycy do tej pory niczego nie stracili oprócz ludzi”. Jak rzekł pewien historyk, w tym zdaniu jest cały Gruzin.

 

Amerykanie mogli rzeczywiście uznać, że straty w ludziach są zbyt wielkie i muszą wycofać się z Korei gdyby nie to, że Stalin niezupełnie z własnej woli, tylko z woli niebios (i zapewne Berii) żyć przestał, a jego następcy zajęci walką o władzę nie potrzebowali już wojny koreańskiej. W związku z czym zakręcono kurek z pomocą dla Chińczyków, a ci nie mając już czym walczyć, musieli przystać na rokowania pokojowe. Te zakończyły się klasycznym patem. Właściwie linia demarkacyjna z jedną drobną zmianą była niemalże odwzorowaniem tego, co miało miejsce przed końcem czerwca roku 1950. Można więc śmiało zadać pytanie: po co było to wszystko?

 

Ile osób tak naprawdę zginęło w tej wojnie?

Zakłada się, że zginęło ponad 6 mln osób, z czego ogromną większość stanowiła ludność cywilna. Znane są straty Amerykanów – około 34 tys. żołnierzy. Armia południowokoreańska która, cokolwiek o niej mówić była jednak najliczniejszą siłą zbrojną w wojnie z komunistami, poniosła straty rzędu 500 tys. Północ mniej więcej podobnie, choć nieco więcej. Chińczycy być może niemal dwukrotnie więcej. Co ciekawe dla komunistów te straty były „znośne”, ponieważ utrzymali swój stan posiadania.

 

Pozwolę sobie przytoczyć jeden skutek wojny koreańskiej: w ciągu roku produkuje się w Korei Północnej nieco mniej żywności niż liczba żywności, która w tym samym czasie jest w Korei Południowej wyrzucana na śmietnik, mimo że na Północy w rolnictwie pracuje procentowo więcej ludności niż na Południu.

 

Korea Południowa była rządzona przez brutalnych i bezwzględnych dyktatorów, ale nie było tam komunizmu. Kraj był identyczny, miał identyczne kulturowe podglebie, identyczne tradycje, identyczną kulturę, a diametralnie różne skutki można przypisać tylko doktrynie polityczno-filozoficznej.

 

Zakładam, że Kim i jego następcy wiedzą, że to jednak na Południu jest dostatek, a u niego bieda i obozy koncentracyjne. Dlaczego w związku z tym nie chciał on doprowadzić na warunkach południowych do zjednoczenia Korei? Dlaczego nie chciał on dać ludziom wolności, tylko zamykać ludzi w obozach? Dlaczego do końca życia myślał o podboju południa?

Pół wieku temu sprawa nie była tak oczywista jak obecnie albowiem do lat 60., co wydaje się dziś trudne do uwierzenia, stopa życiowa, poziom życia na komunistycznej Północy był wyższy niż na Południu.

 

Przyczyny były bardzo proste. Front przechodził przez Północ tylko dwa razy, a przez Południe kilka razy.

 

Większość wzniesionych przez Japończyków obiektów przemysłowych była zbudowana na Północy, natomiast większość ludzi mieszkała na Południu etc.

 

W połowie lat 60. dochód na głowę per capita był w Korei Południowej mniej więcej 2 razy mniejszy niż na komunistycznej Północy, a pomoc amerykańska, która utrzymywała Południe na poziomie wegetacji, ścigała się z gwałtownym przyrostem ludności. Wtedy Korea Południowa miała podobną stopę życiową, podobne możliwości produkcyjne, co na przykład afrykańska Ghana, w co dziś trudno uwierzyć.

 

Jeżeli dodamy do tego fakt, że na Północy Kim pozbył się jednak żołnierzy chińskich, czyli nie miał na swoim terytorium żadnych obcych wojsk, podczas gdy na Południu stacjonowały wojska amerykańskie, to na forum państw obcych, zwłaszcza azjatyckich, stwarzało to wrażenie, że Kim kieruje państwem, które lepiej daje sobie radę, które jest suwerenne, bardziej koreańskie i bardziej operatywne.

 

Dopiero lata 70., lata rządów w Korei Południowej generała Parka Chung-hee, który jak się okazało był jednym z tzw. rozwojowych dyktatorów i który  oprócz tłumienia pluralizmu politycznego potrafił coś zrobić dla swojego kraju, spowodowały gwałtowne rozchodzenie się poziomów obu państw.

 

Tutaj już Kim nie miał wyboru. Jeżeli chciał sobie pomarzyć o rządach nad całą Koreą, to musiał się spieszyć. On się starzał, kraj na południu konsolidował się coraz bardziej. Mógł tylko liczyć na to, że Amerykanie w dobie czkawki powietnamskiej wyniosą się z Południa. A choć nam trudno w to uwierzyć, to były takie pomysły zwłaszcza na początku administracji prezydenta Cartera.

 

Mało kto wie, że Korea Południowa wysłała wielką armię do Wietnamu Południowego jako sojusznik USA. Zrobiła na tym swoisty polityczny interes. Jednocześnie do Wietnamu Północnego wysłała swoje wojska Korea Północna. Amerykanie w Wietnamie przegrali, wydawali się sojusznikiem mało wiarygodnym. Powstawały pomysły, żeby się wycofać z rozmaitych krajów świata. Gdyby garnizony USA zniknęły z Południa to prawdopodobnie Kim zdecydowałby się na atak pod koniec lat 70.

 

Tak się jednak nie stało, a potem już dla dyktatora było za późno.

 

Czemu nie poszedł południowokoreańską drogą? Czemu nie wszczął rozmaitych reform? Doskonale wiemy, że dla reżimów tego rodzaju reformy są rzeczą bardzo niebezpieczną. Udało się za to Kimowi coś innego. Nie tylko do końca życia cieszył się niczym nieograniczoną władzą, ale i przekazał ją własnemu potomkowi, co jest rzeczą w gruncie rzeczy bez precedensu.

 

Czy można powiedzieć, że wojna koreańska wciąż trwa?

Oczywiście – i nie jest to żadne błyskotliwe sformułowanie retoryczne. Wojna koreańska nie skończyła się nigdy. Po rozejmie miała odbyć się konferencja w Genewie, ale żadnego porozumienia nie zawarto. Wojna koreańska jest więc nieskończona. Korea Północna pozostaje w stanie wojny. Problem pozostaje tylko z kim właściwie. Wychodzi bowiem na to, że z ONZ, co jest rzeczą dziwną, ponieważ oba państwa koreańskie przystąpiły w końcu do tej organizacji.

 

Przez pewien czas obaj Kimowie mieli pewne ciągoty, żeby podpisać pokój z USA, ale te przecież nie były stroną w wojnie koreańskiej, więc okazało się to niemożliwe.

 

Jedno jest pewne: chociaż nie bardzo wiadomo z kim, to nadal trwa stan wojny.

 

Ale chyba wiadomo z kim jest wojna. W koreańskiej telewizji nie raz można zobaczyć materiały propagandowe pokazujące jak rakiety Kima rozwalają niszczyciele USA…

To prawda, ale chciałbym zwrócić uwagę na stan formalno-prawny. Polega on na tym, że ponieważ oba kraje są połówkami przełamanej Korei, to wobec tego nie jest to wojna w znaczeniu prawa narodów, bo te mogą ze sobą prowadzić tylko państwa suwerenne, tylko jest to rodzaj wojny domowej.

 

Z kolei ponieważ stroną interweniującą w Korei była ONZ, wobec tego nigdy nie doszło do formalnego stanu wojny między Koreą Północną, a Amerykanami. Nie doszło także z bardzo prostego powodu. Obydwa państwa nigdy się nie uznawały i nie uznają, a wypowiedzieć sobie wojnę mogą jedynie kraje, które się uznają dyplomatycznie. Nie można zerwać stosunków z kimś, z kim się stosunków nie utrzymuje i stąd paradoks, o którym mówiłem.

 

Jedno jest natomiast jasne, pewne i zupełnie niekwestionowane, mianowicie to, że wojna koreańska trwa.

 

Bóg zapłać za rozmowę.

Tomasz D. Kolanek

Wesprzyj nas!

Będziemy mogli trwać w naszej walce o Prawdę wyłącznie wtedy, jeśli Państwo – nasi widzowie i Darczyńcy – będą tego chcieli. Dlatego oddając w Państwa ręce nasze publikacje, prosimy o wsparcie misji naszych mediów.

Udostępnij