Był człowiekiem, który przemienia świat. Gdziekolwiek się pojawił, odnawiało się oblicze ziemi.
„Wszędzie widzę Niepokalaną, problemów nie widzę nigdzie” – mawiał. Bo chrześcijanin nie może widzieć problemów, w każdym razie nie na tyle, by przeszkadzały mu one w drodze do Królestwa Niebieskiego. Jeżeli je dostrzega, to wyłącznie jako kolejne stopnie w procesie doskonalenia – aby ostatecznie stać się „doskonałym jak Ojciec nasz niebieski” (Mt 5, 48). Chrześcijanin jest z definicji optymistą – nieodmiennie w pozytywnym świetle widzi ludzi i zdarzenia, i taki sam ma stosunek do życia – czyż zresztą mogłoby być inaczej, skoro wierzy, że świat i ludzie to dzieło Boga, a „Bóg wiedział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre” (Rdz 1, 31).
Wesprzyj nas już teraz!
Nie znaczy to jednak bynajmniej, iż chrześcijanin ma być oderwanym od rzeczywistości, egzaltowanym pięknoduchem, który z premedytacją zrodzoną z bezbrzeżnej naiwności zamyka oczy na wszelkie zło tego łez padołu, odmawiając przyjęcia do wiadomości, że „cały świat leży w mocy Złego” (1 J 5, 19). Wręcz przeciwnie: „roztropny jak wąż, a nieskazitelny jak gołąb” (Mt 10, 16) chrześcijanin kroczy drogą zwycięstwa już odniesionego przez jego Pana i Mistrza – Jezusa Chrystusa, pełnię swej ufności pokładając w Opatrzności Bożej, która każde zło obraca w dobro. Jego osobistym zadaniem jest zaś nigdy ani na krok nie zboczyć z wytyczonej drogi zbawienia i w nienaruszonym stanie zachować depozyt wiary. As simple as that – jak mawiają Anglicy.
Ale przecież „nikt nie jest samotną wyspą” – by zacytować niegłupiego Anglika (skoro już o nich mowa, choć renegata. Chrześcijanin doskonale wie, że „nie zapala się lampy i nie umieszcza pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciła wszystkim, którzy są w domu” (Mt 5, 15). Powołanie wyznawcy Chrystusa zakłada bycie „światłem świata” (Mt 5, 14). I „solą ziemi” (Mt 5, 13), która temu światu ma nadać Boży smak. Przeto obowiązkiem każdego chrześcijanina jest budowanie Królestwa Bożego na ziemi: wykuwanie cywilizacji chrześcijańskiej – drogowskazu do Nieba – mającej za zadanie przemieniać świat w duchu Ewangelii, by tworzyć na miarę doczesnych możliwości optymalne warunki do uświęcania dusz.
Mało kto rozumiał to tak dogłębnie jak Maksymilian Maria Kolbe, wierny syn Biedaczyny z Asyżu, któremu Pan polecił: „Odbuduj mój Kościół!”. Wiedziony prawdziwie chrześcijańskim optymizmem Ojca Serafickiego polski franciszkanin przez całe swe życie nieustannie budował i przemieniał. Przemienił metodologię walki z masonerią, budując Rycerstwo Niepokalanej. Przemienił oblicze japońskiego katolicyzmu, budując azjatycką edycję „Rycerza Niepokalanej” (kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy miesięcznie w kraju, w którym zaledwie pół wieku wcześniej religia katolicka nie mieściła się w ogóle w ramach tolerancji). A wcześniej przemienił oblicze rodzimego publikatorstwa katolickiego, budując prawdziwe imperium medialne (z kilkoma tytułami, w tym jednym o milionowym nakładzie, z siecią radiową, z telewizją w planie…). Przemienił też sposób myślenia o życiu konsekrowanym, budując wśród mazowieckich pól najliczniejszy w ówczesnym świecie klasztor męski.
Nade wszystko zaś przez ostatnich jedenaście tygodni życia heroicznie przemieniał gehennę niemieckiej, nazistowskiej fabryki śmierci, budując wokół siebie przyczółek cywilizacji miłości, by na koniec odmienić piekielną obozową logikę życzeniem: „Chcę umrzeć za tego człowieka”. Odmienić szatańską wolę odzianego w czarny mundur Übermenscha, przemieniając wyrok śmierci na nieznajomego bliźniego w darowanie mu życia. A i to jeszcze nie wszystko. Jeszcze zdołał przemienić bunkier śmierci głodowej z otchłani pohańbienia i rozpaczy w bramę do Raju, która aż po ostatnie tchnienie owczarni powierzonej mu u kresu posługiwania rozbrzmiewać będzie nie bluźnierczym lamentem, ale ufną modlitwą i triumfalnym śpiewem.
A zastrzyk z fenolu niczego nie zakończy, lecz wręcz przeciwnie: wszystko dopiero zacznie. 14 sierpnia 1941 roku „zwierzchności i władze, rządcy świata ciemności i duchowe pierwiastki zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12) zachwiały się w posadach. Ten, który od zarania dziejów pragnie duszę i ciało człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boże zatracić w piekle, zadrżał z trwogi. Pewny zwycięstwa nad XX wiekiem, otrzymanym wszak do swej wyłącznej dyspozycji, nagle pojął – za sprawą skromnego polskiego zakonnika – że nie zdoła zbudować piekła na ziemi, dopóki znajdzie się choćby jeden chrześcijanin, który zechce – jak rzecz sugestywnie naświetlał w swych seminaryjnych wykładach święty Maksymilian – małe „w” swojej własnej, ludzkiej woli wpisać w wielkie „W” woli Bożej.
Jerzy Wolak