Wczasy na Syberii z dodatkowymi atrakcjami w postaci rąbania drzew w pokrytej śniegową kołdrą tajdze i spławiania drewna malowniczym rzecznym traktem – tak najkrócej można scharakteryzować treść Syberiady polskiej Janusza Zaorskiego.
Na nieskalanym błękicie nieba nad niezwykle ważną strategicznie wioską Bańdziochówka Nadbrzeżna niespodziewanie pojawiają się trzy sztukasy, by zbombardować nieoceniony z operacyjno-taktycznego punktu widzenia drewniany most otwierający drogę wprost ku drzwiom do lasu – już wtedy właściwie coś powinno w nas „piknąć” ostrzegawczo: czy aby nas ktoś w konia nie robi. Ale ten sygnał jeszcze zignorujemy – wielu wszak Polaków widziało kampanię wrześniową w taki właśnie sposób: przeleciał samolot, spadła bomba, padły jakieś strzały, przemaszerowało jakieś wojsko i przyszli Niemcy. Albo Sowieci.
Wesprzyj nas już teraz!
To w kolejnej scenie – do kresowej wioski, nieudolnie udawanej przez skansen w Sanoku, wkracza Armia Czerwona. Tu już nic nie musi „pikać” – tu powinna się włączyć syrena alarmowa. Krasnoarmiejcy są dobrze ubrani, ogoleni, każdy z nich ma na nogach – uwaga, uwaga! – skórzane buty z długimi cholewami. Zgoła nie takie wojsko ujrzeli mieszkańcy Kresów 17 września 1939 roku. Łapcie z łyka, złachmaniony mundur, karabin na sznurku – tak naprawdę wyglądało standardowe wyposażenie szeregowego bojca.
NKWD to przecież nie Gestapo
Sowieci są apatyczni i osowiali, ale zachowują się karnie i przyzwoicie – żadnych gwałtów, rabunków, bicia, strzelania. Podobnie sprawy się mają podczas wywózki – przebiega ona w zasadzie spokojnie i bez ekscesów (jeśli nie liczyć jednego uderzenia kolbą w kark, i to na tyle niegroźnego, że uderzony zaraz o własnych siłach znalazł się na saniach). Ot, przyszli w nocy, dali piętnaście minut na spakowanie się, co Polacy wykorzystali nader sprawnie, i można było ruszać.
Być może scena ta ma w zamierzeniu wpasować się w powszechne doświadczenie współczesnych Polaków, którzy korzystając głównie z ofert last minute na wakacyjne wyjazdy do krajów nie mniej niż Syberia odległych, do perfekcji opanowali sztukę pakowania się w kwadrans przed podróżą na kraj świata – tak w każdym razie to wygląda. Zero grozy, napięcia, przerażenia, rozpaczy czy innych emocji towarzyszących podobnym sytuacjom. Przeciwnie, sytuacja ukazana na ekranie bardziej przypomina znane z hollywoodzkich produkcji procedury ewakuacyjne z udziałem amerykańskiej Gwardii Narodowej.
Warto sobie dla porównania wspomnieć nieopisaną grozę, jaką nieodmiennie w każdym filmie budzą sceny, w których do domu wpada Gestapo. Albo SS. Czy choćby Wehrmacht. Ba, nawet granatowa policja! Starsze pokolenie naoglądało się takich scen w rodzimych produkcjach kręconych za „peerelu”, młodszemu przypomnę dwa amerykańskie: Listę Schindlera Stevena Spielberga i Pianistę Romana Polańskiego. Pamiętają Państwo scenę z fotelem na kółkach? Widać różnicę, prawda?
Łagier trzygwiazdkowy
A wracając do dalszego ciągu Syberiady, można go w zasadzie skwitować stwierdzeniem, że łagier też dla ludzi. Po pierwsze, baraki niczego sobie, przestronne, ogrzewane (jak to się ma do świadectw Sybiraków, którzy wspominają, że spało się w kufajkach i butach, przemoczone onuce zaś kładło pod siebie na pryczę, żeby je w ten sposób jeżeli nie osuszyć, to przynajmniej ogrzać ciepłem własnego ciała na tyle, by rankiem nie przypominały sztywnej lodowatej blachy?). Po drugie, można sobie samowolnie wyjść za druty i ruszyć w piękny syberyjski bezkres (nawiasem mówiąc fotografowany jakby na zlecenie biura podróży). Po trzecie, nikt nikogo psem nie szczuje, nikt nikogo nie bije, nie kopie, nawet specjalnie nie popycha (czyżby więc kłamali świadkowie opowiadając o pijanych strażnikach gułagu niemowlęcego – !!! – dla zabawy strzelających do matek, które przychodziły odwiedzić swoje dzieci?). A w Syberiadzie polskiej nic z tych rzeczy. Przeciwnie – enkawudzista na harmoszce przygrywa, na pierwszego maja dają prezenty i puszczają filmy. Ba, nawet Wielkanoc pozwalają świętować. A główny bohater zachowa własne przedwojenne buty, dopóki mu się same nie rozlecą.
Co prawda, niektórzy więźniowie chorują, nawet umierają, ale troskliwa służba zdrowia dwoi się i troi, by im zapewnić maksimum dostępnego komfortu. W ogóle personel łagru przejawia wobec więźniów postawę w zasadzie obojętną, a w niektórych przypadkach wręcz przyjazną. Niekiedy odnosi się wrażenie, że jedni i drudzy dzielą ten sam los (a to gruuube nadużycie!), niekiedy zaś myśli się: ot, po prostu klawisze, którzy wykonują swój psi obowiązek, a z klawiszami zawsze da się jakoś dogadać – no, z wyjątkiem komendanta, ale ten akurat ma oczywisty powód, by Polaków nienawidzić, bo zabili mu ojca, który w roku 1920 szedł z Budionnym wyzwalać Zamość.
Literat z katowską przeszłością
Z drugiej strony, nie można powiedzieć, że w filmie nie pokazano sowieckiej perfidii i polskiego cierpienia. Owszem, pokazano, tylko w wersji light, soft, mild. Ale czy właściwie można się dziwić takiemu przedstawianiu komunistycznej rzeczywistości, jeśli się weźmie pod uwagę, że literacki pierwowzór filmu wyszedł spod pióra stalinowca, dla którego czerwoni oprawcy wkrótce stali się towarzyszami broni. A może autor powieści, na podstawie której powstał scenariusz filmu napisał prawdę, całą prawdę i tylko prawdę? Może on po prostu, nawet o tym nie wiedząc, spędził lata wojny w specjalnym łagrze o specyficznym, łagodnym charakterze, przeznaczonym do wyławiania młodych talentów, mających w przyszłości tworzyć kadry aparatu czerwonej represji w niewolonej Polsce? Któż bowiem po wyjściu z piekła zaciąga się w szeregi diabelskiej hordy?
A tak właśnie postąpił Zbigniew Domino, autor powieści Syberiada polska. Zwolniony z łagru wrócił do Polski, by natychmiast wstąpić na ochotnika do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego – formacji utworzonej wyłącznie w celu likwidacji oporu przeciwko sowietyzacji Rzeczypospolitej. Nie matura lecz chęć szczera uczyniła zeń słuchacza Oficerskiej Szkoły Prawniczej kształcącej siepaczy reżimu. Jako jej absolwent został śledczym prokuratury wojskowej, później prokuratorem. W najmroczniejszych latach stalinizmu oskarżał polskich patriotów, a nawet współuczestniczył w ich egzekucjach. Dalej zaś potoczyło się jak w piosence Jacka Kaczmarskiego: w następstwie października tak zwanych wydarzeń już nie byłem w Urzędzie, byłem dziennikarzem – niepozbawiony talentów literackich rozpoczął działalność publicystyczno-pisarską, na kartach swych utworów gromiąc „bandytów z lasu” i jednocześnie wysławiając władzę ludową oraz Armię Czerwoną. Obecnie, jako szanowany członek Związku Literatów Polskich, którego pierś zdobi nadany przez prezydenta Kwaśniewskiego Krzyż Zesłańców Sybiru, żyje sobie wygodnie w Rzeszowie.
Kultura spod znaku kufajki i nagana
Skandal? Skandal. A nawet więcej niż skandal – to celowa dezinformacja i zafałszowywanie historii mające na celu najpierw wypaczenie a w dalszej kolejności totalny demontaż naszej narodowej tożsamości. To zresztą szerzej zakrojona akcja, którą wyraźnie dostrzegamy zwłaszcza na polu popkultury, a już szczególnie w filmie, który wszak nie bez przyczyny Lenin ogłosił sztuką najważniejszą dla bolszewickich interesów.
Syberiada polska, niestety, wpisuje się w ów montaż. I nic nie pomogą tłumaczenia reżysera, że zrobił film nie dla pułkownika Domino, tylko dla widzów. Przeciwnie – rodzą tylko nie od dziś zadawane pytanie: dlaczego w wolnej rzekomo Polsce filmy poruszające kluczowe tematy naszej przeszłości realizują potomkowie komunistycznej wierchuszki PRL (w niniejszym przypadku: syn szefa peerelowskiej kinematografii Tadeusza Zaorskiego oraz syn dowódcy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego Wacława Komara)? Dlaczego tylko do nich trafiają pieniądze, o których nawet pomarzyć nie mogą ludzie spoza układu?
Wyjaśnienie tej kwestii wyłącznie istnieniem sieci powiązań personalnych nie oddaje pełni problemu – tu akurat przypadek Syberiady polskiej okazuje się nader pouczający. Dlaczego bowiem w obliczu istnienia w polskiej literaturze przebogatej „syberyjskiej” prozy najwyższych lotów do ekranizacji skierowano zwykłe „czytadło”, owszem dość sprawnie napisane, ale bynajmniej nie wyrastające ponad przeciętność i nawet niespecjalnie popularne, za to stworzone przez stalinowskiego funkcjonariusza?
Dlatego, że wspomniana wybitna proza wyszła w lwiej części spod piór nieprzejednanych antykomunistów – ludzi, którzy za największą hańbę poczytywali sobie jakąkolwiek współpracę z czerwonymi, którzy wybrali emigracyjną wegetację, by móc swobodnie głosić prawdę o nieludzkiej ziemi, którzy nie zniżyliby się do budowania wizerunku „łagru z ludzką twarzą”. Dla lwiej części tych autorów nie ma miejsca w polskiej kulturze, polskiej bibliotece i polskiej szkole. III RP z powodzeniem kontynuuje peerelowską politykę blokowania jakiegokolwiek ich wpływu na Polaków. Akcja ta zresztą wkrótce zakończy się pełnym sukcesem: na Zachodzie w ciągu dwóch-trzech dekad wymrze pokolenie ich wnuków, w kraju zaś dokona się ostateczne wymazanie szczątków obecności ich myśli w powszechnej świadomości Polaków i odtąd wreszcie między Bugiem a Odrą niepodzielnie zapanuje kultura rodem z Wieczorowego Uniwersytetu Marksistowsko-Leninowskiego pod auspicjami fizycznych bądź duchowych dzieci tych, którzy jako młoda skorupka nasiąknęli stalinizmem, by na starość trącić fałszem.
Upupić, ogłupić, zakatrupić
Tym właśnie na odległość śmierdzi Syberiada polska, choć trzeba przyznać, że obraz daje się oglądać stosunkowo bez bólu – zwłaszcza na tle ogólnej żenady, jaką jawi się nasza obecna kinematografia – ale to, niestety, wcale nie jest pocieszająca wiadomość.
Film Janusza Zaorskiego według scenariusza Michała Komara napisanego na podstawie powieści Zbigniewa Domino przywodzi na myśl zrealizowaną przed dwunastu laty przez południowoafrykańskiego reżysera Gavina Hooda ekranizację sienkiewiczowskiego W pustyni i w puszczy – dokładnie w tym samym stylu „upupił” on poważny temat, przekształcając dramatyczną historię w infantylną bajeczkę, której wypadało jedynie nadać adekwatny tytuł: W lasku i w piasku.
I nie szkodzi, że tamten film skierowany był do dzieci. Bo do kogóż właściwie jak nie do młodego pokolenia właśnie skierowana jest Syberiada polska? I to w konkretnym celu – aby wbić mu w świadomość obraz „lajtowego” łagru i „spoko” komuny. Aby, mając taki obraz przed oczyma, z niedowierzaniem – jako bajanie geriatryków – przyjmowała opowieści naocznych świadków, coraz zresztą mniej licznych, o koszmarze Golgoty Wschodu. Bo przecież koszmar mógł się dokonywać wyłącznie w Auschwitz.
Młodemu pokoleniu zatem dedykuję spisane na gorąco, zaraz po ewakuacji do Iranu świadectwo dziewięcioletniej dziewczynki:
Mama umarła, zostałyśmy same z siostrą w ziemiance. Przymierałyśmy z głodu, woda lała się na głowę. Czasami trzy-cztery dni nie jadłyśmy. Nauczyłam się łapać szczury stepowe z nor. Czekałam przy wyjściu z nory z kamieniem…
Jerzy Wolak
Syberiada polska, scen. Michał Komar, Maciej Dutkiewicz; reż. Janusz Zaorski; wyst. Adam Woronowicz, Sonia Bohosiewicz, Andriej Żurba, Agnieszka Więdłocha; Polska 2013; 125 min.