Rok po śmierci Benedykta XVI wielu ludzi Kościoła zdaje się być głęboko zanurzonych w duchowej mocy Antychrysta. Przeczą niezmiennej nauce, grzech nazywają cnotą, wprowadzają chaos i pomieszanie ze ślepą pewnością dyktatorów. Jednak kilka tygodni przed swoim odejściem Józef Ratzinger powiedział: „Na końcu Chrystus zatriumfuje”. Trzymajmy się ufnie tej pewności.
Trzy lata po ustąpieniu z urzędu Benedykt XVI przyznał, że silnie odczuwa „presję bezbożności, nacisk nieobecności wiary sięgający aż do struktur Kościoła”. Przeczucie konstytuowania się rządów Antychrysta trwale towarzyszyło niemieckiemu papieżowi. Kilka lat później powiedział, że jesteśmy dziś „w trakcie formułowania antychrześcijańskiego credo”, a świat ogarnia „duchowa moc Antychrysta”. Wskazywał na homoseksualne „małżeństwa”, dzieciobójstwo prenatalne oraz procedurę in vitro… Niektóre z tych praktyk, jak wiemy, są dziś aprobowane przez biskupów, a nawet przez kardynałów.
Krótko przed śmiercią, jak zaświadczył biograf Benedykta Peter Seewald, Józef Ratzinger wyraził przekonanie, że Bóg pozwolił mu żyć tak długo dla konkretnej przyczyny: Pan, powiedział, chciał aby pozostał na miejscu „jako przypomnienie o autentycznym przesłaniu Jezusa”.
Wesprzyj nas już teraz!
τὸ κατέχον
Wielu uważało, że to do Benedykta XVI odnosiły się słowa napisane przez Apostoła Narodów w drugim liście do Tesaloniczan:
Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje [gr. τὸ κατέχον], ustąpi miejsca, wówczas ukaże się Niegodziwiec, którego Pan Jezus zgładzi tchnieniem swoich ust i wniwecz obróci objawieniem swego przyjścia. Pojawieniu się jego towarzyszyć będzie działanie szatana, z całą mocą, wśród znaków i fałszywych cudów, z wszelkim zwodzeniem ku nieprawości tych, którzy giną, ponieważ nie przyjęli miłości prawdy, aby dostąpić zbawienia. Dlatego Bóg dopuszcza działanie na nich oszustwa, tak iż uwierzą kłamstwu, aby byli osądzeni wszyscy, którzy nie uwierzyli prawdzie, ale upodobali sobie nieprawość.
Chrześcijanie zależnie od epoki na różne sposoby interpretowali te słowa. Czy rzeczywiście to właśnie Józef Ratzinger byłby katechonem, powstrzymującym przyjście Niegodziwca? Jak to możliwe, skoro – pomimo wszystkich zalet – papież Benedykt XVI nie podjął nigdy naprawdę intensywnej walki z dzisiejszymi herezjami, jaką, jak wielu uważa, należałoby podjąć, powtarzając wysiłek św. Piusa X toczącego batalię z błędami modernizmu? Niektórzy sądzili, że proroctwo Apostoła można łączyć z Józefem Ratzingerem jedynie pośrednio; nie dotyczyłoby jego jako osoby prywatnej, ale po prostu samego biskupa Rzymu – papieża. To właśnie papież jako taki byłby Pawłowym katechonem. Złożyłoby się akurat tak, że to właśnie on, Ratzinger, „ustąpił miejsca”, schodząc z urzędu.
„Wikariusz Chrystusa” odłożony na półkę
W 2020 roku jego następca, Franciszek, zdecydował się przecież na głęboko zaskakujący krok: odrzucił szereg swoich tytułów, uznając je za czysto historyczne. Były wśród nich takie, które rzeczywiście mają znaczenie raczej przypadłościowe, jak „prymas Włoch”, „arcybiskup metropolita prowincji rzymskiej” czy „suweren państwa miasta watykańskiego”. Obok nich znalazły się jednak również tytuły o randze dogmatycznej: „Wikariusz Chrystusa”, „Następca Księcia Apostołów”, „Najwyższy Kapłan Kościoła Powszechnego”. Co to znaczyło? Dlaczego Franciszek uznał, że jużtylko do historii należy określanie papieża mianem Wikariusza Chrystusa? Co chciał w ten sposób powiedzieć Kościołowi?
Na te pytania nie ma dziś dobrych odpowiedzi. Kardynałowie i biskupi nie kwestionują na ogół prawomocności pontyfikatu Franciszka. Piszę: na ogół, bo są tacy, którzy wybrali drogę schizmy i na podstawie własnej arbitralnej decyzji ogłosili publicznie, że odrzucają władzę Ojca Świętego. Tak zrobił na przykład abp Carlo Maria Viganò, twierdząc, że Jorge Mario Bergoglio jest papieżem wyłącznie „materialnie”, ale już nie „formalnie”. Tego rodzaju interpretację stanowczo odrzucają pozostali biskupi, a fakt, dlaczego należy uznawać Franciszka za papieża pomimo wszelkich trudności związanych z jego pontyfikatem, przedstawili – w mojej ocenie przekonująco – zwłaszcza bp Athanasius Schneider oraz prof. Roberto de Mattei. Consensus omnium czyni papieżem, nawet jeżeli na konklawe w 2013 roku doszłoby do jakiegoś proceduralnego błędu (na co, zresztą, nie ma żadnych dowodów); jeżeli nawet biskup Rzymu popadły w herezję, Kościół musiałby to cierpliwie znosić, nie mając żadnych instytucjonalnych narzędzi pozwalających stwierdzić, ogłosić i przeprowadzić depozycję papieża. Jak powiada uroczyście i pod sankcją anatemy konstytucja dogmatyczna Pastor aeternus I Soboru Watykańskiego, św. Piotr Apostoł jest nie tylko księciem wszystkich Apostołów i widzialną głową całego wojującego Kościoła, ale otrzymał też od samego Chrystusa Pana prawdziwą i rzeczywistą jurysdykcję nad powszechnym Kościołem.
Nie ma nad następcą św. Piotra żadnego suwerena, nawet jeżeli on sam głosi dwuznaczne czy zgoła heretyckie nauczanie albo odrzuca swoje tytuły, jak uczynił to Franciszek w 2020 roku. Nasze osobiste wątpliwości co do pontyfikatu Jorge Maria Bergoglia, jakkolwiek subiektywnie wydawałyby nam się uzasadnione, wobec braku wyższej instancji rozstrzygającej niż sam papież, nie mogą prowadzić do żadnych realnych działań podważających prawomocność pontyfikatu, czy to w liturgii, czy to w rządzie Kościołem: trzeba działać zgodnie z consensus omnium Kościoła, a to oznacza, że Franciszek jest papieżem. Resztę należy pozostawić samemu Chrystusowi, który jest jedynym Panem Kościoła. Ja sam – nie ma potrzeby tego ukrywać – mam poważne wątpliwości co do związku Jorge Maria Bergoglia z papiestwem, ale ani ja, ani żaden biskup czy nawet jakiś kardynał nie posiadam żadnego, dosłownie: żadnego uprawnienia, by z tych wątpliwości wyciągać jakiekolwiek wnioski praktyczne. Kto tak czyni, na przykład odmawiając wymieniania imienia papieża w kanonie Mszy Świętej czy publicznie przekonując, że Franciszek nie jest papieżem, ten zrywa więź z Kościołem rzymskim i stawia się w obiektywnym stanie schizmy. Pontyfikat Franciszka jest krzyżem, ale nie leży w naszej gestii ten krzyż z siebie zrzucać i iść lekko dalej. To byłby błąd o śmiertelnych konsekwencjach.
Nowy impet Franciszka
A jednak po odejściu Benedykta XVI coś się rzeczywiście zmieniło. Papież Franciszek podjął brzemienną w skutki decyzję, umieszczając na urzędzie prefekta Dykasterii Nauki Wiary swojego zaufanego przyjaciela, argentyńskiego teologia Victora Manuela Fernándeza. Fernández już w poprzednich latach współpracował z papieżem, pisząc niektóre z jego najważniejszych dokumentów. Od oficjalnego objęcia urzędu we wrześniu tego roku wziął się ostro do pracy, wydając cały szereg zarządzeń i tekstów o przełomowym, lub właściwiej: rewolucyjnym znaczeniu. Błogosławienie związków jednopłciowych; chrzest transseksualistów; chrzczenie dzieci kupionych przez pary homoseksualne; homo- i transseksualiści jako rodzice chrzestni; udzielanie Komunii świętej rozwodnikom na gruncie arbitralnej decyzji ich sumienia, z pominięciem ogólnych norm moralnych; zadekretowanie „rewolucji kulturowej” i „zmiany paradygmatu” w uprawianiu teologii – to tylko kilka z najważniejszych decyzji, jakie podjęli Franciszek z Fernándezem w ostatnim kwartale 2023 roku. Choć progresywna Rewolucja dojrzewała w Kościele od dawna, to dopiero teraz, gdy mija rok od śmierci Benedykta XVI, wiele rzeczy zostało wprowadzonych „na twardo” i z otwartą przyłbicą.
Ogłaszane dziś w Kościele zmiany cechują się zasadniczo przyjęciem jednego z głównych modernistycznych kryteriów „stanowienia prawdy”: uznaje się, że Boże Objawienie podlega zmieniającej się w czasie interpretacji, zgodnie z wyobrażeniami, jakie dominująca kulturowo grupa społeczna ma na temat świata, człowieka i Boga. Innymi słowy uważa się, że Objawienie jest immanentnie otwartym na ewolucję „mitem”. Awangardziści przemian rzadko kiedy mówią o tym wprost; przekonują raczej, że nie chcą nawet w najlżejszym stopniu tknąć doktryny („która jest niezmienna”), a pracują tylko nad jej aplikacją duszpasterską. Jak wielokrotnie wskazywał uczeń Józefa Ratzinger, kard. Gerhard Müller, rozdzielenie doktryny od duszpasterstwa jest wewnętrznie niemożliwe, stąd należy je uznać za wyraz taktycznej manipulacji. Dotyczy to szczególnie deklaracji doktrynalnej Fiducia supplicans kard. Fernándeza. Nie da się błogosławić pary homoseksualnej jednocześnie podtrzymując nauczanie Kościoła o aktach homoseksualnych jako grzechu wołającym o pomstę do nieba. To głęboka wewnętrzna sprzeczność, stąd kard. Müller trafnie zauważył w jednym z artykułów, że Fiducia supplicans da się zaakceptować tylko wówczas, kiedy wcześniej uzna się akty homoseksualne za moralnie dopuszczalne. Na tym właśnie polega wielkie intelektualne oszustwo „nowego paradygmatu” w teologii.
Testament Benedykta XVI
Kilka dni po śmierci papieża Benedykta Stolica Apostolska opublikowała jego oficjalny testament. Nie zawaham się przypuszczać, że ręką, która ten testament pisała, kierowała Opatrzność Boża. Józef Ratzinger napisał ten tekst w roku 2006, ale przestrzegł dokładnie przed tym niebezpieczeństwem dla wiary, które dzisiaj tak manifestacyjnie się aktualizuje. Papież pisał:
„Nie dajcie się zwieść! Często wydaje się, że nauka – z jednej strony nauki przyrodnicze, a z drugiej badania historyczne (zwłaszcza egzegeza Pisma Świętego) – są w stanie zaoferować niepodważalne wyniki sprzeczne z wiarą katolicką. Przeżyłem od dawna przemiany nauk przyrodniczych i mogłem zobaczyć, jak przeciwnie, zniknęły pozorne pewniki przeciw wierze, okazując się nie nauką, lecz interpretacjami filozoficznymi tylko pozornie odnoszącymi się do nauki; tak jak z drugiej strony, to właśnie w dialogu z naukami przyrodniczymi również wiara nauczyła się lepiej rozumieć granicę zakresu swoich roszczeń, a więc swoją specyfikę. Już sześćdziesiąt lat towarzyszę drodze teologii, w szczególności nauk biblijnych, i wraz z następowaniem po sobie różnych pokoleń widziałem, jak upadają tezy, które wydawały się niewzruszone, okazując się jedynie hipotezami: pokolenie liberałów (Harnack, Jülicher itd.), pokolenie egzystencjalistów (Bultmann itd.), pokolenie marksistów. Widziałem i widzę, jak z plątaniny hipotez wyłaniała się i znów wyłania rozumność wiary. Jezus Chrystus jest naprawdę drogą, prawdą i życiem – a Kościół, ze wszystkimi swoimi niedoskonałościami, jest naprawdę Jego ciałem”.
Gdyby to wskazanie Benedykta XVI zostało przyjęte przez Kościół, hierarchowie nie ulegaliby ideologii transgenderyzmu ani innym błędnym poglądom, szerzonym pod pozorem naukowości. Nauczanie papieża zostało jednak zignorowane, a myślenie w kategoriach ideologicznych – triumfuje na skalę dotąd Kościołowi nieznaną, porównywalną może tylko z wielkim kryzysem ariańskim IV stulecia.
Na krótko przed śmiercią, jak zaświadczył Peter Seewald, papież Benedykt XVI, choć wyrażał obawy o stan świata i Kościoła ze względu na triumfy antycywilizacji śmierci, zapewniał jednak ze spokojem: „Na końcu Chrystus zwycięży”. Kto nie chce, nie musi wierzyć Ratzingerowi. Niech uwierzy Matce Bożej, która ponad sto lat temu w Fatimie mówiła to samo: „Na koniec moje Niepokalane Serce zatriumfuje”.
Ktokolwiek byłby katechonem, Niegodziwca, który ma się objawić po jego ustąpieniu, nasz Pan, Jezus Chrystus zgładzi jednym tchnieniem ust swoich. On jest Panem Kościoła, w złych i dobrych czasach. Niepokojąc się słusznie o stan Kościoła – pozostańmy ufni w Panu.
Paweł Chmielewski