Grupa BRICS odbiera mnóstwo zgłoszeń i zapewne w 2025 roku wpłyną kolejne. Najważniejsze jednak, żeby jej przywódcy zadali sobie i odpowiedzieli na pytanie, czy chcą być tylko anty-Zachodem, czy jednak czymś więcej. Na tę chwilę nie wiemy tak naprawdę, w którą stronę to wszystko pójdzie. Większość komentarzy i analiz to puste życzenia oraz wyobrażenia wkładające w BRICS własne idee. Wiemy tylko, że BRICS płynie na retoryce antyzachodniej, przede wszystkim antyamerykańskiej. Jeśli jednak zapytamy o szczegóły i konkrety – poza antywesternizmem – to jest już dużo gorzej – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Michał Lubina, politolog, badacz stosunków międzynarodowych, autor bestsellerów: „Niedźwiedź w objęciach smoka. Jak Rosja została młodszym bratem Chin” i „Chiński obwarzanek. Od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium”.
Szanowny Panie profesorze, czy rok 2025 będzie należał do Azji? W Europie mamy do czynienia ze stale pogłębiającym się kryzysem UE – zamiast działań wspólnotowych każdy próbuje grać pod siebie i sobie wzajemnie przeszkadzać. Stany Zjednoczone zaś czekają na objęcie władzy przez Donalda Trumpa i nikt tak naprawdę do końca nie wie, co wówczas się stanie. O Afryce i Ameryce Południowej nie ma co wspominać… Jedynie Azja wydaje się w miarę stabilnym kontynentem, na którym największe potęgi, jeżeli rywalizują ze sobą, to w taki sposób, że tego nie zauważamy…
Wesprzyj nas już teraz!
To, że nie zauważamy tej rywalizacji nie oznacza, że jej nie ma.
Azja, a ściślej Azja – Pacyfik jest obszarem, który od lat 80. osiągnął bezprecedensowy sukces gospodarczy, a także bezpieczeństwo i spokój. Stało się to w dużej mierze dzięki zawieszeniu konfliktów i kontrolowanie napięć między zwaśnionymi stronami. Nie oznacza to jednak, że w Azji nie ma konfliktów. One są i będą. Jeżeli w końcu wybuchną – a prędzej czy później tak się może stać – to cały świat będzie miał dużo większy problem niż to, co dzieje się na Bliskim Wschodzie.
Jedno potencjalne zarzewie to Tajwan, kolejne – Półwysep Koreański, następne to spory terytorialne na Morzu Południowochińskim i Morzu Wschodniochińskim. Już nie mówię nawet o Kaszmirze i wielu innych „punktach zapalnych”. To są generalnie problemy, które mogą doprowadzić do ogromnych globalnych perturbacji. I tak jak powiedziałem wcześniej – któryś kiedyś wybuchnie. Nie wiemy, kiedy to się stanie i raczej nie będę Wernyhorą i nie obstawię, że wydarzy się to w 2025 roku.
Tak więc z jednej strony Azja jest symbolem sukcesu, prosperity itd., ale jednocześnie beczką prochu.
Gdzie istnieje największy potencjał na „gorący konflikt”?
Na ten moment – w kwestii sporów na Morzu Południowochińskim, zwłaszcza pomiędzy Filipinami a Chinami.
Na drugim miejscu jest chyba Półwysep Koreański. Kim Dzong Un ostatnio mocno podbija stawkę – wysłanie broni i żołnierzy Rosji na Ukrainie wiąże się prawdopodobnie z otrzymaniem w zamian znaczących technologii wojskowych… Jak to nazwać, jeśli nie próbą eskalacji?
Z drugiej jednak strony mamy zamieszanie w Korei Południowej. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że ten ich dziwny pucz oznacza po prostu wewnętrzną walkę o władzę, ale to trochę igranie z ogniem. Trzeba do tego podchodzić ostrożnie, to jest Półwysep Koreański – tam naprawdę wiele może się zdarzyć.
Powtórzę: Azja wydaje się na pierwszy rzut oka bezpieczna i stabilna, ale jednocześnie ma sporo trupów w szafie, które kiedyś mogą wypaść i zrobić zamieszanie.
Bez wątpienia, cała Azja, podobnie jak reszta świata, czeka na prezydenturę Donalda Trumpa i na to, co on będzie robił. Prawda jest jednak taka, że nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Nowy prezydent to współczesna amerykańska wersja przedkolonialnych azjatyckich orientalnych władców, podatnych na kaprysy i podejmujących decyzję na podstawie impulsów.
A czy najwięksi azjatyccy gracze czekają na to, jak rozwinie się sytuacja w Europie, gdzie mamy ewidentny kryzys polityczny? Dotychczasowe elity prawdopodobnie niedługo odejdą do lamusa i zostaną zastąpione przez polityków zupełnie innego typu… Druga sprawa: wiele państw UE już kombinuje, jak dogadać się m. in. z Rosją i Chinami po zakończeniu wojny na Ukrainie…
Oczywiście, że czekają na rozwój sytuacji, ponieważ zachód Europy jest dla nich ważnym graczem gospodarczym. Należy tutaj jednak dokonać zróżnicowania, ponieważ tego problemu nie można już tak całkiem w pan-azjatyckiej perspektywie przedstawiać.
Chciałbym zwrócić uwagę na dwie kwestie. Po pierwsze: to oczywiste, że wynik wojny na Ukrainie będzie istotnym elementem relacji między Europą a Azją. Jeżeli Donald Trump przymusi obie strony konfliktu do rozmów i do jakiejś formy zawieszenia broni, no to w Europie zapewne spotka się to z jakimś potępieniem moralnym, ale w Azji już nie. Natomiast oczywiście sam wynik tej rozgrywki będzie skrupulatnie i wyraźnie śledzony.
Drugi problem stanowią kwestie gospodarcze, a ściśle rzecz ujmując, współpraca bądź rywalizacja Europy z Chinami. Pytanie brzmi, jak bardzo Unia Europejska będzie protekcjonistyczna w swojej polityce gospodarczej. No i jak daleko pójdzie wymiana ciosów między Unią a Chinami.
Widać wyraźnie, że Niemcy ewidentnie woleliby, żeby ta rywalizacja nie poszła za daleko; że – mówiąc kolokwialnie – trzeba się dogadać. Z Francją z kolei sytuacja jest bardziej niejednoznaczna i trudno powiedzieć, w którą stronę wszystko pójdzie. Na pewno jednak politycy zachodnioeuropejscy są traktowani poważnie w Azji. Europa wciąż jest bogata, Francja dodatkowo jest państwem nuklearnym. Nawet jeśli niektórzy przywódcy, jak kanclerz Olaf Scholz, są słabi, to jednak reprezentują silne państwa, a to w Azji ma znaczenie.
Czy w 2025 roku nastąpi „przebudzenie” Indii?
Akurat w przypadku tego kraju mamy bardziej ewolucyjny proces. Indie oczywiście gonią Chiny i chcą być przywódcą, liderem globalnego Południa, ale to nie stanie się w ciągu jednego roku.
Z jednej strony mają dobrą serię dyplomatyczną, odnoszą duże sukcesy i ładnie się promują. Ale jednak gospodarczo wciąż są bardzo daleko za Chinami. Tu potrzeba co najmniej dekad, żeby je dogonić, a po drodze jeszcze wiele może się zdarzyć.
Pamiętajmy, że Indie startowały z bardzo niskiego pułapu. To nadal strasznie biedny kraj, a jego bogacenie wciąż przebiega bardzo stopniowo i nierówno. Tam sprawy nie dzieją się tak gwałtowne i tak spektakularnie jak w Chinach.
Po II wojnie światowej wielu myślało, że Indie będą jednym z państw decydujących o przyszłości świata, ale jakoś nie wyszło. Czy tak się teraz stanie? Być może, za jakiś czas. Proponowałbym jednak tymczasem wstrzymać się z koronowaniem ich na globalnego, a nawet kontynentalnego lidera.
A co z Birmą, w której od kilkudziesięciu lat trwa wojna domowa? Czy w roku 2025 wreszcie zapanuje pokój? Ja osobiście odnoszę wrażenie, że tam po prostu pokoju być nie może; że konflikty są sterowane z zewnątrz, ponieważ najważniejszym graczom regionu zależy na nieustannej destabilizacji Birmy…
Fundamentalnie nie zgadzam z takim stawianiem sprawy, ale akurat w 2025 roku możemy się przekonać, który z nas ma rację.
Moim zdaniem, konflikt w Birmie jest przede wszystkim konfliktem wewnętrznym, a aktorzy zewnętrzni mają na niego mały wpływ.
W Birmie działa bardzo dużo różnych bojówek wewnętrznych, grup partyzanckich, ugrupowań zbrojnych. Część z nich jest powiązana z zagranicą, ale nie wszystkie, a same te powiązania są drugorzędne wobec wewnętrznych sprzeczności.
Birma to przykład państwa, któremu się nie udało stworzyć tego, co angielsku nazywa się nation-building. Jest to wieloetniczny kraj ogarnięty wielopoziomowymi konfliktami. Tam się po prostu nie udało zbudować nowoczesnej państwowości, państwa narodowego i stąd takie, a nie inne konsekwencje.
Jeżeli kraj zamieszkuje ponad 100 różnych grup etnicznych oraz narodowościowych, stanowiących więcej niż 30 procent całego społeczeństwa, zadanie państwowotwórcze jest bardzo trudne. Birmie się nie udało i stąd ta niekończąca się wojna domowa.
Generalnie toczy się tam walka na dwóch teatrach wojny. Jednym jest „tradycyjne”, toczone od 1948 roku starcie między armią a partyzantkami mniejszości etnicznych. Drugim – walka między partyzantką birmańską przeciwko juncie wojskowej, armii, począwszy od 2021 roku.
Pod koniec 2023 roku to partyzanci przejęli inicjatywę strategiczną i zadali juncie dużo bolesnych ciosów. Latem tego roku junta właściwie trzymała się na ostatnich nogach, resztkami sił. Wydawało się, że w końcu upadnie, niczym Syria albo Afganistan. Tak się na razie nie stało.
Jednym z powodów (nie jedynym) było zaangażowanie Chin. Spośród wszystkich krajów mają one największy wpływ na Birmę, ale to oddziaływanie też nie jest pełne i absolutnie nie jest wszechmocne. W 2024 roku Pekin naprawdę się przestraszył, że junta może przegrać i zaczął ją mocno wspierać, blokując niektóre partyzantki, co tymczasowo uratowało juntę. Ale czy tak będzie dalej? W momencie, gdy rozmawiamy, junta mimo chińskiego poparcia utraciła kontrolę nad północnym Arakanem (zachodnim wybrzeżem kraju). Włada już mniej niż połową kraju.
Jeżeli wytrzyma do listopada 2025, to zorganizuje zapowiadane pseudo-wybory w centralnej części kraju. Później ogłosi się rządem cywilnym, zostanie zaakceptowana przez Chiny i innych sąsiadów itd. Wtedy może przetrwać, co będzie znaczyło, że wpływ chiński miał znaczenie. Jeśli zaś junta przegra pomimo tego poparcia, będziemy mieli dowód na to, że jednak nawet tak potężne państwo nie jest w stanie przymusić Birmy do wykonywania swojej woli.
Co ciekawe, jeszcze przed 2021 rokiem Birma była uznawana za jeden z najciekawszych krajów na świecie w sensie inwestycyjnym. Uważano ją nawet za kandydata do miana nowego tygrysa azjatyckiego. Niestety, niekończąca się wojna domowa stoczyła Birmę do poziomu Syrii albo niżej.
Moim zdaniem, Birmę można porównać do Wenezueli. Są surowce, jak ropa czy gaz ziemny, są możliwości i w związku z tym… jest niekończąca się wojna domowa…
W Birmie faktycznie jest ropa, ale są w stanie jej przetwarzać, więc muszą w dużej mierze importować, co jest dobitnym przykładem upadku tego kraju. A przecież tam za czasów kolonialnych narodziła się Burmah Oil, z której powstała BP, o czym niewiele osób wie. I tak oto „praojczyzna” jednego z największych na świecie przedsiębiorstw naftowych musi importować ropę. I to m.in. z Rosji…
Z gazem wcale nie jest lepiej. Birma rzeczywiście ma go dużo na wybrzeżu, ale na wszystkim, i to już od dawna łapę trzymają Chińczycy.
Jeśli zaś chodzi o inne surowce w Birmie, to na pewno należy wymienić kamienie szlachetne oraz metale ziem rzadkich, potocznie nazywane metalami rzadkimi. W tym wypadku część złóż kontroluje junta, a część – partyzantki. Można więc powiedzieć, że sytuacja pod tym względem bardzo przypomina panującą w Afryce, gdzie też mamy jakieś państwo na papierze, a realną władzę trzymają różne grupy zbrojne.
Czy jakieś inne kraje w Azji mogą pójść drogą Birmy i stać się areną niekończącej wojny domowej?
Obecnie nic na to nie wskazuje. Birma jest, niestety wyjątkowo nieszczęsnym krajem na mapie Azji. Innym raczej nie grozi jej los.
A co na przykład z Kazachstanem, gdzie kilka lat temu mieliśmy krwawo stłumione protesty, które wybuchły po tym, jak władze podniosły ceny paliw?
Kazachstanowi, jak i innym państwom Azji Środkowej bardziej grozi przewrót tudzież zamach stanu, a nie wojna domowa.
Jaki przewrót ma Pan Profesor na myśli? Nowy dyktator obali starego dyktatora, czy może coś na wzór „ukraińskiego Majdanu”?
Moim zdaniem, najbardziej prawdopodobny jest scenariusz kirgiski. W Kirgistanie raz na kilka, kilkanaście lat ktoś obala urzędującego prezydenta. Zazwyczaj schemat jest ten sam: do pałacu wpadają ludzie, stary, skorumpowany prezydent ucieka, nowy prezydent przejmuje władzę, po czym daje pieniądze swoim kolegom i „znajomym królika”, a kilka lat później sam zostaje obalony.
Tak w dużym skrócie wygląda środkowoazjatycki model przejmowania władzy. W związku z tym uważam, że scenariusz birmański, czyli po prostu jedna wielka wojna domowa wszystkich ze wszystkimi, nie grozi innym państwom środkowoazjatyckim, a przynajmniej nie w 2025 roku.
Jak ocenia Pan inicjatywę BRICS? Czy to się uda? Czy Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i Południowa Afryka stworzą własną walutę? Czy BRICS będzie przeciwwagą dla Europy i dla Stanów Zjednoczonych? Czy to będzie jakieś nowe, globalne otwarcie, jakaś nowa era globalizacji?
Może niech BRICS najpierw stworzy jakąś poważną stronę internetową, a potem myśli o stworzeniu waluty. Bo oficjalnej strony internetowej BRICS nie zdołał się dorobić.
To tak pół żartem oczywiście, bo wiadomo, że zgodnie z zachodnim myśleniem, wszystko ma być transparentnie czy pseudo-transparentnie. Na Wschodzie zaś nie ma takiej potrzeby, co nie zmienia faktu, że dla wielu brak strony internetowej jest symbolem tego, czym jest BRICS.
Z BRICS-em jest w ogóle ciekawa sprawa. Grupa ta – bo to nie jest organizacja – odbiera mnóstwo zgłoszeń i zapewne w 2025 roku wpłyną kolejne. Najważniejsze jednak, żeby przywódcy BRICS zadali sobie i odpowiedzieli na pytanie, czym chcą być?. Czy chcą być tylko anty-Zachodem, czy jednak czymś więcej? Na tę chwilę nie wiemy tak naprawdę, w którą stronę to wszystko pójdzie. Większość komentarzy i analiz to puste życzenia i wyobrażenia, wkładające w BRICS własne idee. Wiemy tylko, że BRICS płynie na retoryce antyzachodniej, przede wszystkim antyamerykańskiej. Jeśli jednak zapytamy o szczegóły i konkrety poza antywesternizmem, to jest już dużo gorzej.
A podstawowych konkretów, na które trzeba odpowiedzieć, jest wiele. Czy grupa BRICS przyjmie Turcję, która się tam zgłosiła? Co z Arabią Saudyjską, która w tym przypadku powinna być nazywana „Arabią Schrödingera”, bo jednocześnie jest i nie ma jej w BRICS-ie? Podobnych kwestii mamy dużo więcej. BRICS jest wciąż na etapie formowania swojej tożsamości. Niemniej jednak, to niezwykle ciekawy temat i na pewno warto będzie go śledzić w 2025 roku.