Poważne utrudnienia w dostawach energii elektrycznej w najbliższym czasie jeszcze raczej Polsce nie grożą, ale rząd robi wszystko, aby tak się niebawem stało.
To, za co Polska była od wielu lat ganiona staje się właśnie jednym z jej głównych atutów. Bazujący wciąż w ok. 70% na węglu polski system energetyczny wydaje się jednym z najlepiej przygotowanych na nadchodzący wielkimi krokami kryzys, który dotknie większość europejskich krajów. Choć rozmaici eksperci od dawna piętnowali Polskę za popełnianie grzechów przeciwko zrównoważonemu rozwojowi, dziś widać wyraźnie, że ta „grzeszność” pozwala nam patrzeć na najbliższą przyszłość z nieco mniejszymi obawami. Jeśli jednak rząd szybko nie ocknie się z zeroemisyjnego snu możemy za to zapłacić ogromną cenę.
Komu wolno straszyć blackoutem
Wesprzyj nas już teraz!
Nie ulega wątpliwości, że najbardziej zainteresowana nastraszeniem Polaków wizją długotrwałego blackoutu i permanentnych utrudnień na rynku elektroenergetycznym jest Rosja, która narastający na całym kontynencie kryzys będzie się starała wykorzystać jako kluczowy instrument nacisku w kontekście trwającej wojny na Ukrainie. Nagły wysyp publikacji i materiałów medialnych ostrzegających w ostatnich dniach w dramatycznych słowach przed blackoutem rzeczywiście może budzić podejrzenie; tym bardziej, że publikowały je nierzadko te same media, które jesienią ku uciesze Kremla opowiadały się po stronie agresorów szturmujących przy pomocy białoruskich służb polskie granice.
Wbrew jednak temu, co sugerują politycy i publicyści związani z obozem rządzącym wszelkie obawy co do stanu polskiej energetyki nie stanowią wcale efektu działania rosyjskiej propagandy, lecz wynikają wprost z refleksji nad kondycją tego kluczowego dla całej gospodarki sektora. Tego rodzaju refleksję podejmowano jeszcze na długo przed rosyjską agresją na Ukrainie, a rad na temat tego, jak przygotować się na długotrwałe przerwy w dostawach prądu udzielał zaledwie osiem miesięcy temu m.in. redaktor Jakub Wiech, czyli najbardziej medialny rzecznik rozstania się z paliwami kopalnymi powiązany z „dobrą zmianą”.
Gdzie dokładnie red. Wiech doszukiwał się możliwych przyczyn wystąpienia w Polsce blackoutu? Jak przystało na zwolennika całkowitej dekarbonizacji, oczywiście w przestarzałych blokach polskich elektrowni węglowych. Pomijając już fakt, w jaki sposób red. Wiech chciałby zaradzić podstawowym problemom polskiej energetyki, trzeba przyznać mu rację, że największe niebezpieczeństwo dla stabilności naszego systemu leży właśnie w stanie istniejących elektrowni. Większość bloków węglowych powstawała od lat 60-tych do początku lat 80-tych i pomimo tego, że stanowią one wciąż sam rdzeń systemu planuje się je wyłączyć w perspektywie ok. 15-20 lat.
Zapełnianie luki
Czym polskie państwo zamierza wypełnić zaistniałą w ten sposób lukę? Przede wszystkim elektrowniami jądrowymi, z których pierwsza ma powstać „już” w 2033 roku. Data ta wydaje się jednak mało realna, gdyż zaledwie cztery lata temu rząd oficjalnie deklarował, że pierwszy blok jądrowy ruszy już w 2031 roku. Najbardziej realne wydaje się to, że ewentualnego powstania elektrowni atomowych w Polsce należy się spodziewać raczej pod koniec lat trzydziestych. Tak pesymistyczna ocena wynika choćby z faktu, że pod koniec lipca z funkcją Pełnomocnika rządu ds. strategicznej struktury energetycznej pożegnał się Piotr Naimski, którego głównym zadaniem – oprócz finalizacji projektu gazociągu Baltic Pipe – było właśnie przyspieszenie prac nad realizacją programu atomowego dla Polski. Odwołanie Naimskiego można interpretować nie tylko jako efekt zniecierpliwienia brakiem efektów jego pracy, ale także jako wybór odmiennej wizji rozwoju energetyki jądrowej w Polsce, opartej nie na kilu dużych blokach, lecz wielu małych.
Gdyby w rządzie zwyciężyła koncepcja budowy wielu małych bloków Polska znalazłaby się w nie tyle kuriozalnej, co wręcz niebezpiecznej sytuacji. Duże bloki węglowe, zapewniające wciąż stabilność naszemu systemowi, musiałyby bowiem zostać zastąpione naprawdę dużą liczbą małych bloków jądrowych, których nie jesteśmy w stanie zamówić i zbudować w tak krótkim czasie. Zdając sobie sprawę z własnej atomowej niemocy obecna ekipa rządząca postanowiła więc wypełnić spodziewaną lukę nowymi elektrowniami gazowo-parowymi. Decyzję o tym podjęto jeszcze przed wojną na Ukrainie i przed ubiegłorocznymi ogromnymi wzrostami cen gazu. Od 2020 roku przy elektrowni Dolna Odra powstaje pierwszy z planowanych bloków, a niebawem mają ruszyć kolejne projekty, które docelowo mają zwiększyć moc gazowych instalacji z obecnych 2,7 GW do 8,5 GW w 2040 roku. Wspomniane już zawirowania na rynku gazu (kłopoty ze źródłem dostaw, wojna surowcowa z Rosją, horrendalnie wysokie ceny) sprawiają jednak, że z dnia na dzień cały segment gazowy polskiej energetyki znalazł się na zakręcie. Pojawiły się wręcz głosy, aby pospiesznie wycofać się części projektów dopóki są na bardzo wczesnym etapie realizacji, lecz rząd nie podjął jeszcze w tej kwestii żadnych ostatecznych decyzji.
Zgodnie z politycznymi modami Polska rozwija także coraz bardziej odnawialne źródła energii. Za sprawą rządowych dotacji rośnie liczba instalacji fotowoltaicznych, a według prognoz farmy wiatrowe na Bałtyku mają osiągnąć do końca dekady moc 5,9 GW. Jakiekolwiek sukcesy w zakresie rozwoju OZE nie mielibyśmy odnosić nie zmienia to faktu, że stanowią one zaledwie skromny i symboliczny dodatek dla systemu elektroenergetycznego. Na świecie nie ma jeszcze żadnego kraju, który zdołałby oprzeć na nich swoje bezpieczeństwo energetyczne. Energia słoneczna i wiatrowa odpowiadają za zaledwie 3% całej produkcji energii na świecie i to jedynie za sprawą ogromnych dotacji publicznych. Podstawą systemu energetycznego każdego państwa muszą być zawsze paliwa kopalne, energia jądrowa lub dodatkowo wodna.
W ten sposób wracamy ponownie do kwestii węgla, który w najbliższych miesiącach będzie nas ratował przed blackoutem. Na całym świecie trwa właśnie wielki powrót do węgla, który tłumaczony jest jako środek nadzwyczajny związany z rosyjską agresją przeciwko Ukrainie, lecz w rzeczywistości „czarne złoto” wraca do łask, gdyż bez niego nie jest możliwe płynne funkcjonowanie światowej gospodarki. Jesienią ubiegłego roku w chińskiej „fabryce świata” miał miejsce kryzys wywołany niedostatecznym udziałem paliw kopalnych w systemie energetycznym, który sprawił, że tzw. transformacja energetyczna w skali całego globu utknęła w martwym punkcie. Na politycznych salonach wszyscy oficjalnie deklarują wciąż przywiązanie do „czystej energii”, lecz dane liczbowe pokazują, że nie idą za tym konkretne działania.
Skok bez spadochronu
Wyraziwszy zgodę na całkowite rozstanie się z węglem do 2049 roku rząd Prawa i Sprawiedliwości zafundował niestety Polakom skok z samolotu z dużej wysokości bez przygotowanego uprzednio spadochronu. Idea tego skoku polega na tym, że spadochron będziemy musieli sobie skonstruować w trakcie skoku z rzeczy, które zabraliśmy ze sobą do plecaka. W pierwszej fazie spadania nastroje jeszcze dopisują, gdyż widoki są wspaniałe, a odległość do ziemi wydaje się wręcz nieskończona. Rząd świadomie wstrzymał nowe inwestycje w energetykę węglową i górnictwo węglowe zawierzywszy nasze bezpieczeństwo wiedzy „ekspertów” przekonujących, że do 2050 roku uda się opracować nowe technologie umożliwiające magazynowanie energii z OZE. Niewiele jednak wskazuje na to, aby faktycznie udało je się kiedykolwiek wynaleźć i stworzyć tym samym spadochron do bezpiecznego lądowania. Nasze bezpieczeństwo energetyczne zawisło także w znacznej mierze od dobrej woli wspólnoty międzynarodowej, która bardzo chętnie podpisuje wszelkiego rodzaju klimatyczne deklaracje i przymusza do ich realizacje biedniejsze oraz mniejsze kraje, a jednocześnie nieustannie przymyka oko na rażące odejście od zeroemisyjnej agendy ze strony Chin, Indii, Arabii Saudyjskiej i wielu innych państw. W imię solidarnej walki o uratowanie ziemi przed globalnym ociepleniem Polska nie tylko wypełnia wszelkie nakładane na nią zobowiązania, ale wręcz stara się wyskakiwać przed szereg zgłaszając swoje własne pomysły na „zieloną przyszłość”.
Inwestycje w sektorze energetycznym powinny zakładać stale rosnące zapotrzebowanie na energię, gdyż tylko w ten sposób kraj może się rozwijać gospodarczo. Świadomie wygaszając cały węglowy sektor górnictwa i energetyki polski rząd przyczynił się do stworzenia dla poważnej bariery rozwojowej. Dopiero w ostatnich dniach postawiony pod ścianą gabinet Morawieckiego zdecydował się wreszcie zwiększyć wydobycie w polskich kopalniach, ale efekty tych nadzwyczajnych działań pojawią się dopiero za 12-18 miesięcy. Wszelkie braki są obecnie łatane dostawami m.in. z Ameryki Południowej.
Uwagę zwraca to, że już na 27 lat przed planowanym całkowitym odejściem do węgla wznowienie wydobycia do wyższego poziomu wymaga aż kilkunastu miesięcy. Na dalszych etapach transformacji awaryjny powrót do niezawodnego węgla będzie bardziej kłopotliwy i długotrwały, a jak pokazują ostatnie wydarzenia czasu na rynku surowcowym wszystko może się zmienić jak w kalejdoskopie raptem w kilka tygodni. Brak odpowiedniej kadry i inwestycji oraz polityka celowej obstrukcji spowodują, że mając do dyspozycji aż 2,5% światowych rezerw węgla nie będziemy z niego w stanie kiedyś w ogóle skorzystać.
Działania podjęte w ostatnich tygodniach mają charakter doraźny. W dłuższej perspektywie przed Polską pojawia się natomiast problem braku odpowiednich nadwyżek mocy, które od 2025 roku w ocenie niektórych ekspertów mogą być już niewystarczające. Obecny kryzys energetyczny mógłby posłużyć rządowi jako idealny pretekst do tego, aby całkowicie (lub przynajmniej częściowo) wycofać się z antywęglowej polityki Unii Europejskiej zasłaniając się choćby względami bezpieczeństwa. Wiązałoby się to oczywiście z utratą unijnych środków, które miliardami popłynęły już m.in. na „zieloną transformację Śląska”, co niestety w oczach rządzących przedstawia się jako dużo większa katastrofa niż nadciągający permanentny kryzys energetyczny całego państwa.
Solidarnie bez prądu
Powodów do niepokoju jest jednak niestety dużo więcej. Europejski system energetyczny zakłada współpracę poszczególnych krajów w razie przerw w dostawach lub awarii. Oznacza to, że w razie kłopotów występujących w wielu krajach naraz kłopoty z energią mogą rozlać się po całym kontynencie. Gdy w maju ubiegłego roku na skutek awarii nieoczekiwanie z całego systemu wyłączona została elektrownia w Bełchatowie na pomoc nam przyszli nam sąsiedzi z południa i zachodu, a skutki spadku mocy można było odczuć aż na południowych krańcach kontynentu. Pracujący synchronicznie europejski system elektroenergetyczny to narzędzie niosące pomoc w razie niespodziewanych sytuacji, lecz jednocześnie stanowi potencjalne źródło dużo większych problemów. Jeśli w nadchodzących miesiącach w innych europejskich krajach dojdzie do poważnych zakłóceń w pracy największych bloków skutki tego możemy odczuć także w Polsce. Posiadając niedobory energii poszczególne kraje będą o wiele mniej dyspozycyjne gdy pojawi się potrzeba udzielenia pomocy.
Scenariusz długotrwałych przerw w dostawach prądu wydaje się na ten moment zażegnany, lecz niestety w dłuższej perspektywie blackouty wydają się wręcz przesądzone. Wieloletnie zaniedbania inwestycyjne, karygodne opóźnianie prac nad atomem, akceptacja dla skandalicznego systemu handlu pozwoleniami na emisję CO2, brak spójnej wizji i uległość wobec zielonej agendy doprowadziły nasz kraj do sytuacji, w której bezpieczeństwo energetyczne wydaje się zagrożone tak bardzo, jak jeszcze nigdy dotąd. W obozie rządzącym wrze, gdyż dla coraz szerszego grona osób coraz bardziej oczywiste staje się to, że odchodząc od węgla Polska popełnia rytualne gospodarcze samobójstwo.
Zielona transformacja nie stanowi koniecznego prawa dziejowego, którego nie da się powstrzymać. Przezwyciężenie kryzysu energetycznego i zażegnanie widma powracających blackoutów musi dokonać się przede wszystkim w głowach polityków. Czas na odważne decyzje powoli mija, później pozostanie już tylko zarządzanie kryzysowe (przy migających światłach i w niedogrzanych biurach).
Jakub Wozinski