Zdrowa żywność i ekologia w codziennym życiu? Mam wrażenie, że temat ten rzadko gości na łamach szeroko pojętych mediów prawicowych, a czasem wręcz wywołuje reakcję lekceważenia. Z drugiej strony zwraca się uwagę na „zabobonny” charakter rolnictwa ekologicznego, które w opinii lewicy nie ma podstaw naukowych. Ale jest jeden aspekt, który pomija i jedna i druga strona – naturalne żywienie i nieprodukowanie ton śmieci w sposób nieodzowny łączą się z… wolnością gospodarczą.
Janusz Korwin-Mikke chwalił się swego czasu, że żywi się wyłącznie fast foodem, a na zdrowie nie narzeka. Po prawej stronie zwraca się też uwagę na niedającą się pogodzić sprzeczność pomiędzy ekologią i wolnym rynkiem, która sprawia, że wzrost jednego z nich oznacza zawsze spadek drugiego. Jednak czy taka libertariańska narracja jest miarodajna dla tematu? Sięgnijmy do źródeł.
W kwestii katolickiego stosunku do zdrowia trudno o bardziej ciekawszy i bardziej wiarygodny głos niż ten, który płynie z pism Doktora Kościoła, św. Hildegardy z Bingen. Jej imponujący i, chciałoby się rzec, idący na przekór przesadnie ascetycznemu podejściu do ciała, system medyczny kładzie nacisk na harmonię pierwiastków duchowych i cielesnych. Służy jej uporządkowana relacja z Bogiem, jak również świadome korzystanie z dóbr stworzenia.
Wesprzyj nas już teraz!
Hilgegarda zaleca nie tylko rezygnację z „trucizn spożywczych”, takich jak wieprzowina czy pszenica, ale przede wszystkim korzystanie z produktów, które mają błogosławiony wpływ na zdrowie, jak (prawdziwy) orkisz. „Orkisz to najlepsze zboże. Jest ono ciepłe, tłuste i mocne, jest też łagodniejsze niż wszystkie inne i człowiekowi, który je spożywa, przywraca prawidłową strukturę ciała i prawidłową krew, wywołuje też pogodny nastrój i radość w duszy” – pisała Święta. Czyli że to, co jemy ma wpływ nawet na naszą duchową kondycję? Tak twierdzi św. Hildegarda i powinno nam to dać do myślenia, jeżeli mamy przekonanie, że jedzenie jest tylko koniecznością utrzymującą nasze organizmy przy życiu. Zresztą, wystarczy zwrócić uwagę na fenomen rozwoju nauk medycznych, nie tylko w skromnych murach klasztorów, ale także na pierwszych katedrach medycyny powstających na uniwersytetach pod auspicjami Kościoła.
Żywność „bio” czy po prostu… naturalna?
Gdybyśmy sto lat temu zapytali przeciętnego zjadacza chleba o „zdrową żywność”, pewnie nie wiedziałby o co chodzi. Dziś, kiedy za jedzenie z etykietą „bio” musimy zapłacić dwa albo trzy razy więcej, a wciąż nie mamy pewności co do jej autoramentu, warto zadać pytanie, czym jest po prostu… żywność naturalna?
Już po II wojnie światowej, gdy do szerokiego użycia wchodziła chemia rolnicza i spożywcza, dr Max Gerson dokonał prostej obserwacji, mianowicie że szkodniki omijają pryskane warzywa i wybierają te, które wyrosły siłami natury. To spostrzeżenie stało się kanwą dla słynnej terapii Gersona, opartej o przekonanie, że przy efektywnym detoksykowaniu organizmu i wzmocnieniu naturalnej obronności możliwe jest leczenie nawet chorób nowotworowych. Z tym że owoce i warzywa, które są podstawą diety w tej terapii, pochodzą ze specjalnych upraw biodynamicznych, dzięki którym produkty te są zbliżone do stanu, w jakim stworzył je Pan Bóg. Szacuje się, że owoce i warzywa poddane modyfikacjom genetycznym i uprawiane chemicznymi metodami mają niewielki procent swoich pierwotnych wartości odżywczych.
Mimo że terapia Gersona przyniosła udokumentowane skutki w postaci wyleczeń wielu chorób, na fali farmaceutycznej propagandy, której architektem, sponsorem – a przede wszystkim beneficjentem – był niejaki John D. Rockefeller Jr. (nazywany „filantropem”), została ona zakazana w Stanach Zjednoczonych (kliniki rozwinięte przez córkę Gersona znajdziemy obecnie w Kanadzie i Meksyku). I tu dochodzimy do istotnego konfliktu pomiędzy tym naturalne, organiczne, czy też w porządku gospodarczym oddolne a tym, co sterowane w sposób scentralizowany, monopolistyczny i coraz bardziej oddalający nas od tradycyjnej wolności gospodarczej.
Druga strona medalu niewygodna dla „zielonych” polityków
Ekologiczna agenda Unii Europejskiej i wszelakiej maści „zielonych” liberałów nie tylko ma niewiele wspólnego z prawdziwą ochroną środowiska, ale przede wszystkim swoją fałszywą narracją zniechęca wiele osób do zdrowo pojętej ekologii. Globalna propaganda mówi „A”, stwierdzając, że nie chcemy zanieczyszczonego oceanu i potrzebujemy pić czystą wodę, lecz nabiera, nomen omen, wody w usta, gdy przychodzi do powiedzenia „B” – czyli wskazania politycznych-gospodarczych warunków niezbędnych, by rozwijały się niezideologizowane postawy ekologiczne.
Z blatów biurokratów wychodzą w świat rozmaite ukazy o segregacji śmieci, ale czy ktoś zadaje sobie pytanie, co można zrobić, by ilość tych śmieci ograniczyć? Masowa produkcja i dostarczanie wszystkiego w plastiku jest, owszem, wynikiem rozwoju kapitalizmu, ale nie tylko. Ilość obostrzeń i obciążeń fiskalnych nakładanych na drobnych i średnich przedsiębiorców, którzy nie daj Boże chcą żywić swoich klientów, sprawiają, że lokalny, domorosły, zdecentralizowany handel praktycznie nie istnieje. Jeżeli babuleńka z obwarzankami musi mieć kasę fiskalną, to racja jej bytu – lub jakość produktu – stają pod znakiem zapytania.
Istnieje moim zdaniem nieusuwalny antagonizm pomiędzy centralistyczną, przesterowaną przez państwo gospodarką a tytułową ekologią. Wiem, że taka teza zabrzmi dziś wręcz donkiszotersko, a może nawet nierozumiale, gdy uznajemy obecne ekonomiczne status quo za „naturalne” (tu polecam lekturę Rolanda Baadera Koniec pieniądza papierowego dla uzmysłowienia sobie na ile dzisiejszy porządek odszedł od przyrodzonej wolności człowieka). Ale twierdzę, że rezygnacja z nadmiaru plastiku, zmniejszenie ilości zanieczyszczeń w środowisku i powrót do naturalnej żywności dostępnej w normalnych cenach są możliwe tylko i wyłącznie w warunkach wolnego rynku.
„Ekologiczne” marzenie o wolności…
Gdyby rządy naprawdę chciały budować ekologiczne środowisko codziennego życia obywateli, a nie hołdować oderwanym od rzeczywistości ideologiom, to ich wysiłki zmierzałyby do powiększenia swobód gospodarczych i rozwoju prywatnej przedsiębiorczości. Albowiem tylko drobny rolnik niespętany regulacjami i podatkami, tylko mały lokalny producent – a niech będzie i domowy! – nad którym nie wisi karząca rózga Sanepidu, będą w stanie dostarczyć produkt z ręki do ręki, czy też dosłownie ze słoja do słoja, nie wspominając o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla, jeżeli już mamy nawiązywać do lewicowych narracji. Brzmi to utopijnie? Być może, ale nie dlatego, że w tym życzeniu jest fałsz, tylko dlatego, że wpływ „państwa opiekuńczego” i globalistycznej agendy osłabił w nas przekonanie, że naturalny porządek świata jest czymś więcej niż zlepkiem pobożnych biblijnych obrazków i cytatów ze św. Tomasza z Akwinu.
I tylko niezliczone mrowie takich małych i średnich producentów – a co tam, pójdźmy za tym marzeniem o wolności! – mogłoby sprowadzić na naszą planetę falę sukcesywnego oczyszczania przynajmniej części połaci ziemi, uwalniając ją od trucizny pestycydów, a nas od konieczności jeżdżenia do sklepu po drogie i niepewnego pochodzenia produkty w plastiku z czasem równie wątpliwymi certyfikatami ekologiczności. Co więcej, jest to model znany naszej cywilizacji, wszak zawsze i wszędzie, gdy rozwijała się klasa średnia, działo się to właśnie organicznie i przy zagwarantowaniu swobód ekonomicznych.
Dzisiejsze państwa „socjalne” przejadają owoce rozwoju poprzednich pokoleń, a jednocześnie wmawiają nam, że dbałość o środowisko jest jakimś ich szczególnym wynalazkiem, na który posiadają centralny i odgórny monopol. Tymczasem prawdziwa ekologia jest dokładnym zaprzeczeniem wszystkiego na czym stoją współczesne molochy państwowe. U jej podstaw leży przede wszystkim własny interes człowieka jako pana ziemi, który rozumie, że czerpanie sił witalnych z natury jest najbardziej owocne w warunkach szeroko pojętej, duchowej i cielesnej, harmonii z Boskim stworzeniem. To jest prawdziwa podstawa ekologii. I dlatego też nie wierzę żadnym zielono-brzmiącym deklaracjom ze strony instytucji, które programowo przymiotnik „Boski” wykasowały ze swojego słownika operacyjnego…
Filip Obara